Wczoraj zastanawiałem się nad pokojową (czyli powodowaną przez miejsce zamieszkania) torturą. Ma ona miejsce wtedy, gdy wszystko w naszym miejscu zamieszkania kojarzy się z Ukochaną osobą, a jej właśnie nie ma. I wtedy każde spojrzenie na cokolwiek w tym mieszkaniu może rodzić ból. Wszystko kojarzy się z Nim. Łóżko, w którym się kochało, prysznic w którym myło się plecy (i nie tylko). Nawet dwa talerze, które zanosiło się do mycia po pysznym posiłku. Każde takie skojarzenie staje się torturą.
Jeśli Ukochany jest z jakiś powodów nieobecny ciałem, ale obecny jest "duchem", to nie ma powodu do takiego bólu. Mamy XXI wiek. Są telefony, SMS-y, MMS-y, komunikatory, a nawet maile. Można być w kontakcie. Można przesyłać sobie dowody pamięci i miłości. Można wiedzieć, że się jest kochanym. Ale co w sytuacji, gdy Partner wyjechał i nie daje znaku życia. Albo - popuśćmy wodze fantazji - w jeszcze gorszej sytuacji, gdy nie tylko wyjechał, ale nawet zaniedbał spotkania z nami przed samym wyjazdem? A my czujemy się po prostu niekochani i porzuceni. W takiej sytuacji mieszkanie jest prawdziwą torturą. I to w podwójnym znaczeniu - jako samo przywołujące wspomnienia miejsce i jako czynność samotnego życia.
Jakie wtedy zastosować lekarstwo? Chyba najlepszym jest po prostu chwilowa emigracja. Po prostu wystarczy spakować to, co potrzebne i ruszyć przed siebie. W świat - nawet na kilkudniową wycieczkę, która pozwoli o wszystkim zapomnieć. Albo do przyjaciół lub rodziny - którzy podadzą pomocną dłoń. I zatrzymać się w miejscu, które na pewno samo w sobie nie skojarzy się z Nieobecnym Ukochanym. Ale to tylko częściowe ukojenie. Bo nikt nie zgasi obaw i tortur, które są w samej zakochanej duszy.
W każdym razie lepiej usunąć (poprzez ową chwilową emigrację) choćby ten jeden cierń z duszy, którym jest bolesna moc związanych z miejscem zamieszkania wspomnień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz