sobota, 30 kwietnia 2011

Spell reflection :-)

Jest w World of Warcraft taka właściwość mobów czy bossów, która utrudnia życie casterom, czyli używającym spelli (zaklęć) - spell reflection. Polega ona na tym, że te zaklęcia, które rzucamy na przeciwnika, wracają do nas i w nas uderzają. Czyli obrywamy od samych siebie...

To samo możemy zastosować spotykając się z arbitralną krytyką ze strony innych osób. Można odbić spell do nich samych :-) Taka krytyka może być na czacie, ale kogo to specjalnie obchodzi - rozmowa czatowa znika jak dym :-) Najbardziej wyraźnym miejscem na taką krytykę są profile, które mamy w internecie, i komentarze do tych profili.

Komentarze negatywne to piękny smaczek gejowskich portali - bo pokazują wspaniale naturę samych komentujących. Czasem ich zawiść, zakłamanie, sprzeczność z tym co sami na swoich profilach deklarują. Czasem zagubienie, pomylenie pojęć. Czasem krytykowanie dla samej krytyki.

Już dawno temu przestałem się przejmować tymi komentarzami, bo źle byłoby gdybym dostawał same pozytywne. I cieszę się, gdy jakiś negatywny komentarz dostaję, bo zwykle mogę go z humorem i bez złości podsumować. Myślę, że dla odwiedzających mój profil czasem taka spokojna i życzliwa riposta może lepiej świadczyć na moją korzyść, niż napuszone deklaracje. Ludzi się poznaje w sytuacjach awaryjnych - a negatywny koment poniekąd taką sytuacją jest, oczywiście w mikro skali ;-)

Dlatego zapraszam do negatywnego komentowania mojego profilu - im więcej ćwiczeń w sztuce riposty, tym lepiej. A poza tym to darmowy fun bez biletu :-)

piątek, 29 kwietnia 2011

Portret realny i wirtualny

Zawsze mnie śmieszyło trzymanie na biurku w pracy oprawionych w ramki zdjęć rodziny. Nie trzymałem ich. Nie noszę też w portfelu zdjęć bliskich - mam tam inne pamiątki. Jakoś do zdjęć w portfelu mnie nie ciągnęło.

Ale w czasie poznawania chłopaków lubię mieć ich zdjęcia przy sobie. Oczywiście przy sobie - czyli na komputerze. Raz wydrukowałem nawet zdjęcie chłopaka na papierze - ale nie było warto. Podarłem, bo kontakt się urwał. Skoro kontakt się urwał, to i papier się urwał ;-) Szkoda było tonera. Wolę więc stosować metodę ekologiczną, czyli zdjęcie umieszczone jako plik na pulpicie - mogę w każdej chwili na nie kliknąć i uruchomić je w programie Preview. I spojrzeć w oczy chłopaka, którego poznaję. Ma to swój urok, pozwala być z nim w kontakcie duchowym, szczególnie gdy się z nim rozmawia przez net lub telefon. Albo właśnie wtedy, gdy się z nim nie rozmawia.

Szkoda tylko, gdy kontakt zacina się, wygasa, a zdjęcie trzeba kasować. Z reguły także kontakt z komórki - a wkładałem pracę w przygotowanie specjalnej wersji zdjęcia jako ikonki do kontaktu w komórce. I znów cała ta praca poszła na marne.

Marzę o tym, aby kiedyś poznać chłopaka, którego zdjęcie będzie skasowane. Z pulpitu i z komórki. Dlaczego? Z pulpitu - bo będę tego chłopaka widywał na codzień, więc po co mi zdjęcie? Z komórki - bo zrobię mu o wiele ładniejszy portret do umieszczenia jako ikonkę w komie :-)

Jakby co, baterie w aparacie mam naładowaną - zdjęcie można pstryknąć w każdej chwili ;-) Wystarczy "tylko" poznać drugą połówkę ;-) Proste, nieprawdaż?

czwartek, 28 kwietnia 2011

Dbajcie o kapitał ;-)

Genialny cytat z odwiedzonego przeze mnie wczoraj pewnego profilu na Fellow:

Mówi się, że kapitałem prawdziwego człowieka jest: intelekt, hart ducha i uroda. Apel do 90% użytkowników: .... Dbajcie o urodę :-) Gdy ona przeminie, zostaniecie z niczym!

Chętnie podziwiam genialne w swoje prostocie i wymowie sformułowania, ale to było tak wspaniałe, że natchnęło mnie do napisania tego postu :-)

Zawsze uważałem, że uroda ma jednorazowe znaczenie przy zawieraniu znajomości, czy budowaniu związku. Uroda to element, który musi być w pewnym momencie zaakceptowany. Taki checkpoint. Akceptacja, klepnięte - załatwione. Nikt mi nie wmówi, że uroda się nie liczy - bo jeśli mam długie lata, a może nawet do końca życia, być z kimś, to chcę aby mnie nie straszył swoim wyglądem. To normalne. I oczywiście mój partner tego samo powinien oczekiwać ode mnie ;-)

Przeglądam wiele profili na Fellow. Wielu chłopaków prezentuje tam swoje super atrakcyjne ciała - czasem tylko ciachowate i urodziwe, a czasem też mające naprawdę urok i wdzięk (co się już zdarza znacznie rzadziej). Żal mi tego, że nie jestem na pewno (jak mi się wydaje) w ich typie - ale z moimi parametrami (mordka, ciałko, wiek, waga etc.) nie liczę na nic, poza ewentualnym cudem dobrania kogoś, komu się naprawdę spodobam, i to bardziej z mojego charakteru czy wariactwa, niż z wyglądu :-))

W końcu szukam w środowisku, które goni za majtkami od Kevina Kleina i za solarkami :-) W środowisku, które zabawnie i tragicznie pomieszało to, co najgorsze z kobiecego charakteru (choćby plotkarstwo i obsesję na punkcie wyglądu, sylwetki etc.) z tym co najgorsze u facetów (zawiść, złośliwość, brak zasad i słabiutki charakter). I mamy mutanty, w sam raz na rocznicę Czernobyla ;-)

Nie jest żadnym pocieszeniem wizja, przerażająca i okrutna - ale prawdziwa, że te cytowane 90% zostanie z niczym, gdy ich uroda się skończy. W sumie jednak to choroba całej naszej konsumpcyjnej kultury i marketingowej cywilizacji. Nie jesteśmy już sobą, tylko robią z nas kolorowe wydmuszki bez treści, bez kręgosłupa, bez oparcia. Póki fruwamy, wydaje nam się, że mamy świat w kieszeni. Gdy nam ciśnienie spada - opadamy na ziemię i crash, rozbijamy się.

A ja jestem inny. Brzydki, gruby, stary bombowiec. Leci z rykiem silników. I ma w dupie zmiany ciśnienia. Ani rozbicie się. Mogę sobie oglądać upadek innych. Jedyne co grozi mojej dupie - znaczy bombowcowi - to brak paliwa. Na szybowaniu niewiele mogę polegać. Dlatego szukam bezpiecznego lotniska, które pozwalałoby mi lądować, uzupełniać paliwo, dokonywać napraw. I mogę fruwać potem nad zgniłą ziemią, pełną roztrzaskanych skorupek, i podziwiać ten tęczowy, ale księżycowy krajobraz.

Ale ale - czy leci z nami pilot? ;-)

środa, 27 kwietnia 2011

Tolerancja i akceptacja

Dziś kontynuacja wątku z poprzedniego tygodnia. Tym razem tolerancja i akceptacja. Para nie do końca identycznych znaczeniowo słów, choć potocznie często używanych zamiennie. Przedstawię zatem na czym, moim zdaniem, polega między nimi różnica.

Tolerancja jest czymś podstawowym. Jest też prawnie wymagana. Z czym się potocznie kojarzy? Z tolerowaniem kogoś - czyli postawą przymusowo neutralną, choć może być nawet wewnętrznie wroga. Tolerujemy przysłowiową teściową, choć utopilibyśmy ją najchętniej w szklance wody. Tolerujemy, czyli powstrzymujemy się od prawnie zakazanych czynności - od zabicia kogoś, pobicia, kradzieży lub dewastacji jego mienia. Tolerancja to minimum przyzwoitości wymagana przez prawo. Ale tolerancja nie musi oznaczać akceptacji.

Akceptacja jest czymś dodatkowym, czymś ekstra. Prawo nie może jej od nas wymagać. Bo akceptacja dotyczy naszego stosunku do kogoś lub czegoś, wynikającego z naszych przekonań - moralnych, religijnych, politycznych czy jakichkolwiek innych. Tolerujemy bo musimy, ale akceptujemy bo chcemy. Tylko dobrowolnie. Akceptacja to przywilej, a nie powinność. Na akceptację trzeba sobie zasłużyć.

Geje mogą się domagać tolerancji. Ale oczywiście nie mogą domagać się akceptacji. Mogą zabiegać o nią, starać się przekonać innych, że można geja zaakceptować. Ale to od innych ludzi zależy, czy nas zaakceptują, czy nie. Jeśli tego nie rozumiemy, to łatwo wchodzimy z butami w ich życie, żądając czegoś, czego żądać nie powinniśmy. I żądając, nieraz hałaśliwie, akceptacji - tylko się ośmieszamy.

Pamiętajmy, że nie należy nam się nic, na co musimy sobie zasłużyć. Lepiej więc zasłużmy sobie na to. Bo inaczej będziemy nadal tylko pośmiewiskiem...

wtorek, 26 kwietnia 2011

Modne dziecko plastic-fantastic

Temat w sam raz na Święta Wielkiej Nocy. No bo jajka wielkanocne to symbol życia. A temat dotyczy życia właśnie. Dziecięcego życia. Mianowicie tego, z jakim pietyzmem bogaci geje w Ameryce dbają o dzieci :-)

Nie uwierzyłbym w tą historię - ale jednak jest prawdziwa! Para amerykańskich gejów kupiła w Paryżu na pchlim targu brudną, zaniedbaną lalkę za kilka dolarów. Umyli ją w hotelowym pokoju - i tak się zaczęło ich szaleństwo. Otóż zaczęli ją traktować jak ... własne dziecko!

Teraz już się z nim nie rozstają. Lalka towarzyszy im wszędzie, na przyjęciach, w restauracjach, w samolocie - oczywiście zawsze ma osobno zarezerwowane miejsce! Mało tego, ubierana jest w najdroższe markowe ciuchy szyte na zamówienie, nosi prawdziwą biżuterię i zegarek od Cartiera!

Ktoś powie, że zachcianka? Na pewno. Kosztowna zabawka, która wykrzywiła tym panom poczucie rzeczywistości. Przegięcie. I antyreklama dla całej orientacji homoseksualnej. Bo fakt, że panowie są gejami, od razu nadaje sprawie tonę dodatkowego smaczku. Każdy może im zarzucić, że nie wiedzą na co wydawać kasy, że są zblazowanymi bogatymi snobami, że są przykładem rozpusty i absurdu współczesnej hedonistycznej cywilizacji.

Dla mnie inne porównanie jest koszmarne w swojej wymowie. Dlaczego ci panowie nie dokonali na przykład wirtualnej adopcji dzieci z Afryki? Dla tych dzieci nawet kilka dolarów oznaczałoby jedzenie i naukę - życie i przyszłość. Ilu takim dzieciom można by sfinansować życie, od urodzenia do pełnoletności, za cenę tego jednego zegarka od Cartiera? To boli najbardziej. Że ludzie wariują na punkcie plastikowej lalki, ale zapominają o prawdziwym świecie.

Może firma Mattel, specjaliści od Kena i Barbie, zaproponują coś w tym guście na amerykański, i nie tylko amerykański, rynek? Albo - dla amatorów samodzielnego zrobienia sobie dziecka - może coś zaproponowałaby firma Lego?

W sumie takie dziecko jest faktycznie najlepsze dla pary pustych pedałów, idealne dziecko "plastic-fantastic"...

poniedziałek, 25 kwietnia 2011

Łyżką czy wiadrem?

Temat, zdawałoby się, w sam raz na lany poniedziałek.  Ale tylko dosłownie. Dlatego w lany poniedziałek go zamieszczam, bo "lać" będę o czymś innym.

Poznawanie człowieka to jak czerpanie wody ze studni czy górskiego potoku. Może lepiej z potoku - bo wtedy pytanie postawione w tytule ma sens. Trudno bowiem czerpać ze studni łyżką ;-)

Czerpanie łyżką to odpowiednik poznawania się od strony niewinnej znajomości. Potem można stopniowo powiększać arsenał narzędzi czerpiących - kubek, chochla, garnek i na końcu wiadro. Innymi słowy - zaczynamy zwykłą znajomość, a co będzie, to będzie. Może tylko znajomość. Może nawet przyjaźń. Może w końcu związek...

Czerpanie od razu wiadrem to szukanie związku - strzelanie z najcięższej artylerii. Ale nie każdy potok nadaje się do czerpania wiadrem. Nie każdy człowiek od razu szuka związku. Może się zdarzyć, że ktoś odmówi poznawania się od razu w tak "ambitny" sposób, choć gdyby go poznawać począwszy od "łyżki" - to jednak powoli doszłoby się i do wiadra.

I bądź tu mądry. Nie wiadomo na kogo się trafi i jaką strategię powinno się zastosować. Czasem rozmowa z drugą osobą potrafi naprowadzać, pozwala na korektę planów. Można zawiesić na kołku szukanie z tą osobą związku, zgodzić się na trial w postaci przyjaźni, a potem, kto wie? Pytanie tylko ilu potencjalnie dobrych partnerów zostało a priori odstraszonych szukaniem związku.

Na szczęście tego się nigdy nie dowiemy - i ten stres będzie nam łaskawie oszczędzony ;-) Możemy go zatem olać - nie tylko w lany poniedziałek ;-)

niedziela, 24 kwietnia 2011

Tęczowe życzenia ;-)

Jajka wielkanocne kojarzą się z tęczą - więc zamieszczam najnowsze tęczowe foto jakie mam w kolekcji. Obraz pochodzi sprzed dwóch miesięcy. To nie jajka - to stanowisko do parkowania rowerów - też się kojarzy z gejostwem i związkami, bo każdy rower ma przecież dwa pedały ;-)

Tak przy okazji, życzę moim Drogim Czytelnikom zdrowych i pogodnych Świąt Wielkanocnych - z jajami tam gdzie trzeba oraz szczęściem w sercu... :-)

Niech święto Zmartwychwstania Pańskiego będzie okazją do naszych własnych zmartwychwstań. Do nowego życia, nowego czasu, nowego spojrzenia.

Niech życie zastąpi śmierć, bliskość zastąpi oddalenie, ciepło zastąpi chłód, a sens niech wypełni pustkę...

sobota, 23 kwietnia 2011

Dreszcze...

Kiedyś leczyłem się prądem. Tak, naukowa kuracja na niemieckich, sterowanych programem komputerowym maszynach, wyposażonych w niezliczoną ilość diodek. I elementem, który lubiłem najbardziej, był masaż. Najpierw urządzenie, które przysysało skórę pleców (i oddziaływało na nią prądem), a potem jeżdżenie po "wymęczonych" plecach metalowym wózkiem, który zbierał prądowe ładunki...

Po pierwszym takim masażu, który znacząco wpływał na odtrucie się organizmu, miałem dreszcze. Zrobiło mi się bardzo zimno. Ubrałem się w kurtkę, ale mimo tego ciągle wstrząsały mną dreszcze. To taki znak oczyszczania się organizmu. Mógł nim być na przykład bardzo ciemny mocz - zawierający jakieś wydalane substancje. Albo inne podobne objawy...

Wczoraj rozwaliłem obrączki - pamiątkę po rocznym związku z chłopakiem. Związku, który zepchnął w kompletny cień wszystkie moje poprzednie znajomości, odbierając im jakikolwiek znaczący sens. Ale pomimo tego zrobiłem to - nie wiem nawet dlaczego. To nie było zaplanowane, świadome działanie. To był spontan...

Zastanawiam się, dlaczego tak okrutnie obszedłem się z moim najpiękniejszym wspomnieniem z gejowskiej części mojego życia. Może dlatego, że gdzieś podświadomie czuję, jak te wspomnienia zaczynają gnić. Fermentować. Jak coś się zaczyna zmieniać, przepoczwarzać w moim umyśle, sercu, wspomnieniach. Nie wiem co, nie wiem dlaczego, nie wiem jak - nie wiem nic...

I też miałem dreszcze, czułem zimno - musiałem się ubrać w sweter. Czyżby coś ważnego się oczyszczało w mojej duszy? Ale dlaczego w taki właśnie sposób? Wczoraj tego dociekałem i nie wiedziałem. Dziś nadal nie wiem. Dlatego pozostawię to do naturalnego wyjaśnienia.

W swoim życiu tak wiele zawdzięczam ingerencji Boga, którą czuję. Dzięki której znów zacząłem w Niego wierzyć. Czyżby to był zwiastun jakiegoś Jego planu wobec mojej skromnej osoby? A jeśli tak, to jakiego planu? Tragicznego? Czy może szczęśliwego?

Jak zwykle czas wszystko pokaże. Na pewno teraz jest smutno. Smutne, samotne święta. Smutne wspomnienia. Smutne czyny. Cały mój świat jest smutny...

I nagle uświadomiłem sobie, że przecież święta Wielkiej Nocy są pamiątką Zmartwychwstania Pańskiego. A ja? A u mnie? Jak to będzie? Czy coś we mnie zmartwychwstanie? Czy pojawi się na nowo, lepsze i wspanialsze? Czy narodzę się na nowo? Czy wróci życie?

Kolejne pytania bez odpowiedzi... Czas wszystko pokaże...

piątek, 22 kwietnia 2011

Prywatne ukrzyżowanie...

Wielki Piątek. Liturgia Męki Pańskiej. Żałoba. Czas zadumy. Czas śmierci.

Połamałem dziś obrączki, które zamówiłem dla siebie i mojego Chłopaka. Nosiliśmy je przez rok, gdy byliśmy razem. Wewnątrz miały wygrawerowane liczby symbolizujące datę i godzinę naszego poznania się. Miałem komplet pozłacanych i jedną swoją srebrną. Wszystkie pociąłem na drobne fragmenty. Sfotografowałem je komórką (nie miałem nawet chęci, aby wyciągać lepszy aparat), potem wziąłem w rękę, chwilę ważyłem - i wyrzuciłem do kosza...

Nie wiem dlaczego to zrobiłem. Czasem potrafię zniszczyć coś, co bardzo kocham. Albo coś, co mi przypomina emocje i uczucia. Nie wiem czy po tym, co zrobiłem, będę się czuł lepiej. Nie wiem czy otwiera to nowy rozdział w moim życiu, czy nowy upadek. Po prostu tak zrobiłem. A może Ktoś w górze kierował moją ręką za mnie? Ale w jakim celu?

Można powiedzieć - uporczywie się taka analogia nasuwa - że ukrzyżowałem te trzy obrączki. Jedna była Chłopaka a dwie moje, ta analogia też pasuje do męki Jezusa i dwóch złoczyńców. Nie chciałbym na siłę dorabiać takiej filozofii, ale taki spontan w Wielki Piątek daje mi do myślenia.

Na razie nie mogę tego dociec, mimo, że siedzę już nad tym cztery godziny - i nie wiem. Może to jest jakiś symbol, znak? Zwiastun czegoś ważnego, co ma się wydarzyć w najbliższym czasie? Nie wiem...

Tak czy siak - dziś nie ma "mądrych wpisów" czy rozważań. Jest żałoba. Po Naszym Zbawicielu. Po naszej miłości. Po moim dotychczasowym życiu.

Jedna wielka żałoba...

czwartek, 21 kwietnia 2011

Noc bez seksu

Dodałem jedno zdanie do mojego opisu, na które naprowadziła mnie lektura jednego z profili na Fellow. Zdanie, które już się przewijało na tym blogu - mam na myśli jego sens, a nie bezpośrednią formę.

Długo się trudziłem z doborem słów, aby wszystko zmieściło się w jednej linijce - ale wreszcie się udało i wygląda to tak:
Miłość sprawi, że mimo napalenia - przegadasz z kimś noc bez seksu :-)

To jest łatwe i niełatwe zarazem. Łatwe, bo gdy kogoś poznajemy i czujemy, że to może być to - wtedy mamy ochotę poznawać go w rozmowie, zgłębiać jego charakter. Ale też im bardziej mamy przekonanie, że trafiliśmy na właściwą osobę, tym bardziej mamy ochotę na seks z nią - jako na przypieczętowanie tego uczucia. W efekcie poruszamy się jakby po linie. Cienka lina rozmowy, pod którą jest wielka przepaść potencjalnej namiętności.

Suche opisywanie tego jest jednak złudne. W rzeczywistości jest bowiem czynnik, którego nie da się opisać - radość z bliskości drugiej osoby. To mieszanie się biopola z drugim człowiekiem, pozostawanie w jego aurze, jest samo w sobie doznaniem na granicy rozkoszy seksu. Dzięki temu jest mniejsze parcie na seks. Ale to tylko parcie utajnione - jeśli seks się prędzej czy później pojawi, to wybucha jak beczka prochu. I właśnie taki seks jest najpiękniejszy.

Bliskość jest kluczem do miłości. Bliskość sprawia, że seks jest maksymalnie namiętny - nawet wyuzdany, bezwstydny czy perwersyjny, choć tak to tylko wygląda z zewnątrz. Dla zakochanych nie ma takich odczuć - oni kochają się po prostu maksymalnie. Robią wszystko, co chcą robić.

Ale bliskość sprawia także, iż można z kimś przegadać całą noc bez dotykania go. Bo zarówno rozmowa, jak i namiętny seks, pozwalają zbliżać się do ukochanej osoby. Albo dopiero "ukochiwanej".

Dlatego szukam bliskości i jestem optymistą - bo wierzę, że gdy jest bliskość, to reszta spraw jest do ogarnięcia, i to prościej niż nam się teoretycznie wydaje ;-)

Bo życie jest proste - tylko my, ludzie, nadmiernie je sobie komplikujemy ;-)

środa, 20 kwietnia 2011

Członek wysunięty...

Za czasów komuny krążył taki kawał: jaka jest anomalia genetyczna Partii? Członek wysunięty z ramienia na czoło ;-)

Obecnie członek się przewija, wysuwany co prawda nie z ramienia na czoło, ale ze spodni przez rozporek. No i nieśmiertelnie jest obecny na czatach. Profesjonalny czatowy rozmówca powinien znać rozmiar swego członka. A full profesjonalny także jego obwód.

Przypomina mi się, jak kiedyś wmówiłem rozmówcy, że podaję mu długość członka w calach staroangielskich. Nie ma takiej miary - przynajmniej ja o niej nic nie wiem - ale gość kupił to bez wahania. Nawet nie poprosił o przelicznik ;-)

Zawsze mnie fascynuje ta fascynacja centymetrami. Tak jakby dodatkowy centymetr członka był nieomal przepustką do czyjegoś serca. No chyba że droga do serca wiedzie przez dupę - dosłownie i w przenośni.

Lubię pieścić członka. Delikatnie skubać wargami jego główkę, świdrować języczkiem otworek. Potem włożyć go do ust i łaskotać językiem jego dół. Czuć jak staje członek i jak chłopakowi serce staje z rozkoszy. Szaleć z nim - a potem poczuć słodycz nektaru w ustach. Połknąć go i wycałować się z chłopakiem, mając resztki na języku...

Tylko jest jedna zabawna okoliczność - niejednego członka pieściłem, ale nie pamiętam żadnego z nich. Pamiętam twarze chłopaków, miejsca, detale czasem. Ale nie pamiętam członków. Dlatego nie ma dla mnie znaczenia jakie one są. Czy z ramienia i czy na czoło. Ile mają centymetrów, metrów czy kilometrów... Ważne jaki jest człowiek. Bez niego członek to jedynie żywa kiełbasa. Albo równie żywa parówka ;-)

Dlatego na pytanie "ile cm?" równie chętnie odpowiadam pytaniem "ile IQ?"... ;-)

wtorek, 19 kwietnia 2011

Tolerancja wyoutowana ;-)

Oto fragment opisu z profilu pewnego 19-latka, który mnie odwiedził na Fellow:

Nie lubię tej całej "queer" subkultury. Irytuje mnie jej infantylność i pogłębianie różnic miedzy ludźmi. Odstraszając wołać o tolerancję. Głupota.

Dawno nie widziałem tak celnego i zgrabnego podsumowania ;-)

Infantylność... Żyjemy w świecie pseudo-wartości, urojonych pogoni za szczęściem, konsumpcjonizmu i hedonizmu. Tracimy to, co daje szczęście, bez konieczności kupowania gadżetów. Nie umiemy się cieszyć chwilą, życiem, pięknem świata. W pewnym sensie trudno to nazwać infantylnością - bo właśnie dzieci mają jeszcze ten dar cieszenia się życiem. Potem go tracą.

Pogłębianie różnic... Może poprzez kontestację - na siłę, dla samej kontestacji. Krytykować, a najlepiej drwić, ze wszystkiego co klasyczne, a więc sprawdzone, często na przestrzeni tysiącleci. Wierność, uczciwość, prawdomówność, lojalność - wszystko nie jest trendy, więc do kosza. W dobie wszechmocnych proszków własne sumienie też można wyprać ;-)

Odstraszająca tolerancja... To mnie zawsze śmieszy. Czemu środowisko LGBT pogłębia różnice, podkreśla na siłę swoją "inność"? Przecież powinno się zasypywać podziały, a nie pogłębiać je. Jak zachęcić ludzi, aby tolerowali kogoś, kogo nie znają i obawiają się? Zresztą, obawiają się nie do końca niesłusznie - bo to, co wyprawiają (i jak wyglądają) niektóre cioty sprawia, że faktycznie można się gejów obawiać. Uważać ich co najmniej za wariatów.

Zawsze uważałem, że powinno się promować geja jako "swojego chłopa". Gościa, który jest taki sam jak inni. Tak samo jak inni pracuje, tak samo mieszka, tak samo można z nim iść na piwo. Swój chłop. A kogo obchodzi z kim uprawia seks? Albo jaka jest jego ulubiona pasta do zębów? Czy dzielimy ludzi ze względu na pastę do zębów, której używają? Nie? To czemu sztucznie dzielimy ich ze względu na orientację seksualną?

Chrońmy naszą prywatność, nie wystawiajmy jej na widok publiczny. Zastanówmy się nad tym, czy ludzie chcą oglądać nasze intymne życie. Czemu prowokujemy ich do tego, aby mieli opory przed akceptacją nas jako ludzi? Konkretnych ludzi - bo są tylko konkretni ludzie, tacy jak ty czy ja. Ktoś taki jak "zwykły gej" nie istnieje. Tak jak nie ma "zwykłego proszku" do prania.

Mam wrażenie, że środowiska LGBT wołają o tolerancję, uporczywie komunikując ludziom (choć nie robią tego specjalnie) - jesteśmy dziwakami, ale koniecznie nas tolerujcie. Zachowują się jak ktoś, kto chce uspokoić byka na corridzie pokazując mu czerwone gacie.

Faktycznie, odstraszać i potem się domagać tolerancji to głupota. Nie lepiej popracować nad pozytywnym wizerunkiem? Tym bardziej, że nie jest to trudne. Wystarczy poniekąd po prostu nie szkodzić. Primum non nocere ;-)

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Nieodpowiedzialne związki :-)

Wiele razy miałem do czynienia z takimi rozmowami na czacie:
(oznaczenia: on, ja)

- kogo szukasz?
- związku
- ja też 
[chwila przerwy] 
- ile masz cm? [lub inne, równie idiotyczne pytanie] 

Nie wiadomo czy śmiać się, czy płakać. Pojęcie związku z jednej strony się dewaluuje - ludzie często mylą związek (który ja rozumiem jako uczucie i wspólne życie) z seks-układem. Ale jeszcze bardziej zdumiewa łatwość z jaką panowie, o nieraz jednoznacznie seksualnych nickach, deklarują chęć stworzenia związku.

To chyba szersza dewaluacja, po prostu słowa zaczynają być tylko słowami. Wzorem polityków są rzucane na wiatr. Nikt się z nimi nie liczy i nie rozlicza ich. Można obiecać wszystko - a nie wyjdzie z tego nic. Komfortowe podejście - ale tylko dla kogoś szukającego na ślepo i byle czego :-)

Cóż, trzeba zwiększyć weryfikację intencji rozmówców. Niczym zwiększenie poziomu zabezpieczeń w programie antywirusowym. Bo takie rozmowy są jak wirus - coraz ich więcej, a same są bez wartości.

Nie jest bezzasadnym stwierdzenie, że 99% rozmów na czacie (tak samo jak innych form kontaktów) jest na dzień dobry do kosza. Takie są koszty uzyskania przychodu - znaczy uzyskania chłopaka ;-) Lubię to porównywać do płukania mułu w poszukiwaniu bryłki złota. Praca ciężka, żmudna, niewdzięczna - ale efekt wart jest takiego wysiłku :-)

Pozwólmy więc pospiesznym deklaracjom ziścić się w praktyce, a szybko się okaże jak wielka ich liczba jest tylko pustosłowiem ;-) A dla nas to będzie kabaret życia - fun bez biletu :-)

niedziela, 17 kwietnia 2011

Po końcu go poznać...

Leszek Miller jest autorem mojego ulubionego cytatu - powiedział on, że prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym jak zaczyna, ale po tym jak kończy. No właśnie, jak kończą się rozmowy na czacie? Na kilka sposobów - czasem mniej lub bardziej żałosnych :-)

Normalny koniec rozmowny to naturalne pożegnanie - często związane z udrożnieniem i przetestowaniem innych kanałów komunikacji (komórka, profil, e-mail, komunikator internetowy). Taka rozmowa kończy się normalnie, pożegnaniem. Może być przejściem do kontynuacji np. na Gadu-Gadu - albo też kończyć się na ten dzień (z powodu późnej pory albo innych okoliczności). Pod względem fun nie jest to nic śmiesznego, jak wszystko co normalne - poza polityką oczywiście ;-)

Normalny-inaczej - ten koniec rozmowy często poprzedzony jest standardowym zamknięciem: sory nie mój typ pa. Lub innym o tej samej wymowie. Albo po prostu rozmówca życzy powodzenia i żegna się. Tak jest wtedy, gdy się zwyczajnie okazuje, że do siebie nie pasujemy. Normalne, więc też nie jest to żaden fun.

Chamski koniec to "męski" rodzaj zakończenia. Rozmówca zamknął okno priva - bez słowa pożegnania. Chamskie, ale normalne na czacie. Przynajmniej jednak miał odwagę zamknąć rozmowę. Nie pochwalam, ale umiem uszanować ;-)

Tchórzliwy koniec to zabawny sposób ucieczki - dostajemy komunikat, że rozmówca wylogował się. I tu możliwe są różne warianty - idiota zaloguje się zaraz pod tym samym nickiem. Subtelny pod innym - i szukaj wiatru w polu. A mnie niezmiennie bawi tchórzliwość takiej ucieczki :-)

Czatowa katastrofa to specyficzna forma zakończenia rozmowy. Nie od odróżnienia od tchórzliwej ucieczki, ale powód jest prozaiczny - awaria czata lub połączenia z internetem. Zgodnie z prawami Murphyego wydarza się często w takim momencie rozmowy, że podejrzewamy świadomą tchórzliwą ucieczkę. Sprawa wyjaśnia się po jakimś czasie, albo nawet po kilku dniach, gdy ta sama osoba do nas zagaduje i przeprasza za kłopoty z zerwaniem połączenia.

Czatowa katastrofa to najmniej zabawne zakończenie rozmowy, bo na pewno zdarza się, że dzięki temu możemy bezpowrotnie  stracić naprawdę wartościową okazję. Bo nie zawsze rozmówca potrafi nas potem odszukać. Dlatego wolę przy wartościowych rozmowach jak najszybciej mieć zabezpieczenie kontaktu - poprzez komunikator, profil, mail lub komórkę. A najlepiej wszystko na raz ;-)

sobota, 16 kwietnia 2011

Umarł król - niech nie żyje król...

Umarł król - niech żyje król... Znane dworskie powiedzenie. Umarł jeden król, niech żyje kolejny król, jego następca. Dynastia rządzi :-)

Mój król umarł dziś. Król jest VIP-em. Niewątpliwie. I ja kupiłem sobie VIP-a. Dokładniej abonament VIP na Onetowej Sympatii. Założyłem tam konto, jako gej. Bardzo odważnie - i nie raz mi tej "odwagi" tam gratulowano. Widać przecierałem tam gejowskie szlaki ;-)

Tylko, że sympatia.pl to bardzo nieprzyjazny portal. Nie waham się użyć tego słowa. Zasady jej regulaminu są zbyt komercyjne - ograniczające wolność. Sympatia jest do cna skomercjalizowana. Aby kontaktować się z kimś, trzeba mieć wykupiony płatny abonament. Inaczej nici z kontaktu!

Oczywiście nie można podawać żadnych danych kontaktowych w opisie - e-maili, komórek, adresu profili na innych portalach. Ba, nie można nawet informować innych, że nie ma się płatnego abonamentu i dlatego nie jest się w stanie odpowiadać na cudze wiadomości. Podawanie statusu w Klubie Sympatii jest bowiem zakazane w regulaminie! To zaś, co narusza ów totalitarny regulamin, będzie powodem zablokowania strony przez - nomen omen - tak zwanego Sympatycznego Opiekuna. Ironia losu przejawia się na nazwach :-)

Jedyne, czego można próbować, to nawiązania nie wprost, liczące na logikę odwiedzających. I na pobłażliwość Sympatycznego Opiekuna. Nadzieja, że ktoś wyszuka profil o tym samym nicku na innym portalu, nie narzucającym takich idiotycznych ograniczeń w komunikacji. Lub że ktoś odwiedzi na Onecie blog o domyślnie tej samej nazwie, lub napisze na mail o domyślnie tym samym nicku w domenie pocztowej onet.pl. Ja sam nie raz byłem blokowany przez "Sympatycznych", gdy próbowałem rożne informacje przemycać.

Wykupiłem konto VIP na miesiąc. Dlaczego VIP a nie jedynie zwykle? Bo doczytałem, że dzięki temu każdy będzie mógł do mnie wysyłać wiadomość, nawet jeśli sam nie ma wykupionego abonamentu. Dlatego poszedłem odwiedzającym na rękę. Ale moje dobre serce wyczerpuje się 16 kwietnia. Czyli dziś. Dokładnie o godzinie 9:07 - w momencie opublikowania tego postu ;-)

I nie będzie przedłużane. To był tylko eksperyment. Zostawiam profil z bardzo krótkim opisem i - przemyślnym - zaproszeniem na mój blog na Onecie. Z tego blogu można dotrzeć do moich właściwych blogów, albo napisać do mnie maila.

Onet ma w ogóle koszmarny system blogowy. Na swoim tamtejszym blogu pisałem jedynie krótką notkę, przekierowującą na moje blogi, które prowadzę na Bloggerze Google. To krótkie pisanie już było koszmarem. Nie wyobrażam sobie prowadzenia na Onecie regularnego bloga. System blogowy na Onecie nie nadaje się po prostu do normalnego użycia ;-)

W sumie cały ten system na Onecie - blog i Sympatia - to jedna wielka parodia. Więc król (czyli VIP) umarł. I niech już nie żyje. Tak będzie lepiej ;-)

piątek, 15 kwietnia 2011

Podwójny test...

Podwójny test. Czyli test w obie strony. Co to znaczy?

Różne są sposoby poznawania ludzi. Mniej i bardziej staranne. Mniej i bardziej wiarygodne. Testowanie zalicza poznawanie kogoś do kategorii starannego, wiarygodnego poszukiwania.

To tak samo jak w przypadku kupowania samochodu. Wiadomo, że powinno się przetestować auto wykonując jazdę próbną. Ale jazda próbna autem, to w wypadku poznawania kogoś niewłaściwa analogia do testowania go. To raczej analogia do spędzenia razem na przykład weekendu. Testowanie jest czymś mniej "inwazyjnym" i przypada na wcześniejszą fazę poznawania drugiej osoby.

Czasem testujemy intuicyjnie, bezwiednie. Właściwie, każda rozmowa jest w jakiś sposób testowaniem się. Ale to byłoby za szerokie pojęcie :-)

"Prawdziwe" testy są wykonywane świadomie. Na czym polegają? Na tworzeniu różnych sytuacji, a potem obserwacji jak testowana osoba zachowuje się. Czasem temat testu może być fikcyjny - na przykład pytamy kogoś, czy akceptuje jakąś naszą wadę, której nie mamy. To może być ryzykowne, bo można nawet spalić znajomość. Wyobraźmy sobie, że fałszywie piszemy komuś, iż jesteśmy nosicielami wirusa HIV - badamy jego reakcję. A jego reakcja - ucieczka. Koniec poznawania! Dobraliśmy test, który wymiata. A nie o to nam przecież chodziło :-)

Test jest zawsze podwójny, ale nie każdy o tym wie. Osoba testująca obserwuje wyniki swego testu. To jest test w jedną stronę. Ale też osoba testowana, gdy w końcu dowiaduje się, że poddawana była testowi, testuje niejako - ex post - samą siebie. Może się zastanowić, na ile była autentyczna w tym teście, na ile zaliczyła go według swojej wewnętrznej miary. Można pisać test (szczególnie gdy się wie, że to test) pod oczekiwania odbiorcy. Wynik będzie znakomity - ale fałszywy. Sztuką jest przejść test - nawet z miernym wynikiem, ale autentycznym.

Testy, testy, testy. Lepiej przetestować dobrze, nawet jeśli to bywa męczące, niż potem narzekać na zły wybór. Czego wszystkim Czytelnikom życzę ;-)

czwartek, 14 kwietnia 2011

Złoty strzał i niebieski ekran ;-)

Wczoraj wyszła moja żałosna niekompetencja ;-) Widziałem ogłoszenie młodego chłopaka, który pisał o tym, że szuka kogoś kto mu pomoże zrobić złoty strzał, bo ma dość życia i całego tego funkcjonowania.

Napisałem mu maila z zapytaniem co rozumie przez złoty strzał. Czy może znalezienie kogoś, z kim sobie ułoży życie, albo wystartuje swój wewnętrzny reaktor? Czy może znalezienie kogoś, u kogo by znalazł wygodne, sponsorowane życie? Pierwsza opcja jest tym, czego sam szukam. Drugą się brzydzę.

Okazało się, że złoty strzał to przedawkowanie narkotyku prowadzące do śmierci. No niestety, narkotyków nie biorę, więc na terminologii się nie znam ;-)

Koncepcja samobójstwa w czasie odlotu ma swój urok. Mnie osobiście bardziej by pociągało jednak pociągnięcie za spust. To zdecydowanie bardziej męskie rozwiązanie, a poza tym żołnierskie - oraz honorowe. A ja jestem jak żołnierz, który toczy wojnę o swoje szczęście. Mogę wygrać. Mogę też przegrać - a wtedy jest idealny moment na żołnierski koniec. Nie na igłę wbijaną w rękę - zresztą nie znoszę zastrzyków ;-)

W sumie jednak opanowały mnie niewesołe myśli. Postanowiłem zamknąć komputer i przedwcześnie położyć się spać. Już prawie byłem gotów się kłaść, ale zajrzałem jeszcze do pokoju - i zdumiałem się. Po raz pierwszy od chyba 2 lat zobaczyłem na ekranie mojego Macintosha makowy "niebieski ekran". Coś walnęło się w czasie zamykania systemu. Nie o to jednak chodzi. Potraktowałem to jako znak od Boga. Nie czas na shutdown - trzeba włączyć się i iść dalej :-)

Notification acquired. Shutting down terminated. All systems operational...

Porobiłem więc różne pożyteczne rzeczy i położyłem się spać o zwykłej, codziennej porze ;-)

środa, 13 kwietnia 2011

Reklama i REKLAMA...

Zakończyłem miesięczną kampanię promowania konta na stronie głównej Fellow. Teraz pora na pomiar ruchu bez tego sztucznego dopalacza. Na pewno nie grozi mi zmęczenie palców i myszki przy klikaniu na linki do kolejnych odwiedzających. Mało kto wejdzie na profil przez search engine. Oczywiście moje "ponętne" zdjęcie profilowe zostaje. Ma przykuwać uwagę - taka jest rola przekazu marketingowego - choć mój przekaz ma podwójne dno, co widać w powiększeniu fotki ;-)

Czemu takie kampanie, promocje, marketing? Z dwóch powodów. Po pierwsze - to mój normalny zawodowy konik - i niezłe praktyczne ćwiczenie, które daje wiele satysfakcji, gdy ulepsza się stosowane narzędzia. Po drugie - poznawanie kogoś to jest marketing, choćbyśmy nie chcieli go takim widzieć. Tylko, że zamiast batonika czy proszku do prania reklamujemy siebie. I pewne zasady reklamy są takie same.

Reklama kojarzy się na ogół z kłamstwem, z przerysowaniem. Nienaturalnie ładna modelka, nienaturalnie białe zęby, nienaturalnie wyidealizowany świat. Dokładnie. I chyba wiele osób na Fellow, lub innych portalach branżowych, tak swoją reklamę pojmuje. A to błąd :-)

Człowiek to nie towar FMCG - czyli szybko zbywalny - tak jak żywność czy środki higieny. Człowiek to towar na cale lata. I reklama powinna być adekwatna do tego. Zobaczmy reklamy najlepszych banków, zobaczmy reklamy najlepszych aut z najwyższej półki. Są w nich emocje, ale jest też powaga, stonowanie - i klasa. Klasa dla posiadaczy portfeli z kasą ;-)

Oni nie oczekują tanich przerysowanych wodotrysków. Na nich nie działają byle deklaracje lub przechwałki. To jest inna reklama. Rzadko widywana w telewizji. Bo to nie jest reklama skierowana do szerokiego ogółu.

Jest więc prosta zasada. Jeśli jesteś chłopakiem na jedną noc - reklamuj się jak kolorowy przesłodzony batonik. Jeśli jesteś facetem na całe życie - reklamuj się jak rolls-royce, albo bank o dwustuletniej tradycji ;-)

Na przykład: Anubius - bank na pokolenia. A może coś przekręciłem? ;-))))

wtorek, 12 kwietnia 2011

Seks otwarty i zamknięty :-)

W ciągu ostatniego miesiąca poznałem dwóch chłopaków o tym samym imieniu, pochodzących z tego samego miasta, a reprezentujących skrajnie odmienne podejście do roli seksualności w poznawaniu się. Mam na myśli seksualność nie jako uprawianie seksu, ale poznawanie charakteru seksualnego człowieka, jego emocjonalności i wrażliwości.

Pierwsza postawa jest otwarta dla seksualności. W rozmowie pełno jest fantazji i pragnień erotycznych. Pozwalają ocenić emocjonalność człowieka, ale odwracają uwagę od osoby i kierują ją na popęd płciowy. Na dodatek to może być wpadka - trafienie na cyber-bajkopisarza, który tylko o seksie gada :-)

Taka komunikacja napędza popęd seksualny. Może się zdarzyć, że na pierwszym spotkaniu byłby od razu seks. Nie zawsze to zbuduje coś trwałego. Ale może stworzyć udany związek - i to z seksem uprawianym dosłownie od pierwszego spotkania. Bywają wyjątki potwierdzające każdą regułę ;-)

Druga postawa jest zamknięta dla ujawniania seksualnej emocjonalności. Temat seksu nie pojawia się w rozmowie - bo nie ma wcale takiej potrzeby. Rozmowa toczy się o innych sprawach. Zabawne, że w rozmowie mogą być liczne niewerbalne nawiązania do seksu - a o seksie i tak się nie mówi ;-)

To bardzo przyjemna komunikacja. Zamiast o seksie można gadać o setce spraw, które równie dokładnie (a może jeszcze dokładniej, bo wielowymiarowo) naświetlają czyjąś emocjonalność i charakter. Poza tym taka rozmowa ma kompletny luz - bez napinania się na emocje, co jest nieuniknione przy rozmawianiu o seksie. Po prostu jesteśmy sobą. A jeśli będzie nam dobrze - seks może przyjść w każdej chwili. Nie jako rozmowa. Jako spontan prowadzący do szaleństwa. Jak narkotyk, po którym się odlatuje...

Nie ukrywam, że druga postawa mi się bardziej podoba. Jest w niej jakaś magia tajemniczości. Jest tęsknota poznania drugiego człowieka, bez napalania się na seks z nim. Tak się buduje fundamenty prawdziwej miłości. Na poznaniu drugiego człowieka, a nie na erotycznym fantazjowaniu... Co nie oznacza, że nie istnieją od tej reguły wyjątki ;-)

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Jak tam? Co tam? Co słychać?

Nie używam Gadu-Gadu choć wiele gadam na Gadu-Gadu. Ale nie korzystam z programu Gadu-Gadu. Bo go nie ma na Macintoshu - i dobrze. Omijają mnie reklamy ;-) Korzystam z wtyczki GG do uniwersalnego macintoshowego komunikatora Adium. Jeden program, wiele protokołów.

Adium ma jedną dokuczliwą wadę. Nie można kasować kontaktu dodanego z GG. Z programu się da skasować, ale nie z serwera GG - i po kolejnym uruchomieniu "skasowany" kontakt wraca jak bumerang. Dlatego prawdziwe kasowanie mogę robić tylko na PC i w oryginalnym GG.

Z tego powodu trzymam wiele kontaktów zapisanych na karteczce, a w programie mam tylko kontakty do kilku sprawdzonych osób. I co jest najciekawsze? Z tymi sprawdzonymi rozmawiam czasem raz na miesiąc, albo na kwartał - ale nie wywalam ich z listy mimo tego. Z tymi na kartce rozmawiam często kilka razy dziennie, ale nie dodaję ich do programu.

Czemu? Bo większość "papierowych" rozmówców (czyli tych zapisanych na papierowej kartce) jedyne co potrafi, to zadawać zdawkowe pytania w rodzaju - jak tam? co tam? co słychać? To nie jest rozmowa. To jedynie sprawdzanie obecności, jak u zwierząt które wydają odgłosy poruszając się w stadzie.

Prawdziwa rozmowa dotyczy jakiegokolwiek, nawet najbardziej banalnego tematu. Takie niezmiennie jednostajne dopytywanie się jest nudne, męczące, marnujące czas. Wkurza mnie to do tego stopnia, że sporządziłem sobie komunikat, który wklejam każdemu rozmówcy, zdającego mi tak banalne pytania na przywitanie. Wygląda on tak:

Proszę Cię, jeśli chcesz ze mną rozmawiać, to napisz o czymś ciekawym. Nie zadawaj mi pytań w rodzaju "co tam?", "jak tam?", "jak leci?", "co słychać?" itp. Takie pytania nie wnoszą niczego do naszej znajomości i tylko marnują czas. Nie będę miał nic przeciw, jeśli pogadasz ze mną rzadziej, ale za to naprawdę ciekawie. Pozdrawiam serdecznie :-) 

niedziela, 10 kwietnia 2011

10 kwietnia - rocznica...

Wszyscy wiemy jaka rocznica jest 10 kwietnia, o godzinie 8:41. To największa tragedia w dziejach naszego narodu od zakończenia II wojny światowej. A dla mnie to także rocznica innego rodzaju...

Po pierwsze, tego dnia jechaliśmy z Ukochanym na drugą wycieczkę (do Krynicy) - była słoneczna sobota. Po drugie, w czasie jazdy, właśnie około 8:41, złapał nas policyjny radar. Dostałem mandat oraz 4 punkty karne, które mi wygasną właśnie w tym smutnym dla nas wszystkich dniu.

Dopiero w Krynicy dowiedzieliśmy się o wielkiej tragedii, która się wydarzyła dokładnie w czasie gdy ja byłem legitymowany przez - miłego zresztą - policjanta. Nie pierwszy raz moje życie splata się symbolicznie z ważnymi wydarzeniami...

W tym dniu smutnej refleksji, ta pamięć o udanej wycieczce jest jak promyk nadziei w życiu, w którym ich będzie brakować...
[*] [*] [*]

sobota, 9 kwietnia 2011

Hakuna Matata...

Tak naprawdę to nazywa się Loque'Nahak - potocznie nazwałem go Hakuna Matata. Spirit leopard, być może najpiękniejszy pet (czyli oswojone zwierzę) huntera w całym World of Warcraft. Biały, cętkowany, z seledynowym ogniem w oczach, pysku i przodzie. Śliczny kot.

Hunterzy polują na niego, ale niełatwo go oswoić. Bestia jest bowiem rare elite i pojawia się w Scholazar Basin raz na jakie 6-8 godzin. Trzeba mieć nieziemskie szczęście, aby na niego trafić. Szukałem go Ally hunterem wiele razy. Raz Horde hunter oswoił go na moich oczach. Drugim razem, lecąc z Wintergraspu, wylądowałem koło niego, ale zanim się zdążyłem przygotować, inny hunter go zabił dla łupu.

Wreszcie dopadłem swoją Hakunę. I tak go nazwałem. Warto było czekać i cierpliwie szukać. W końcu znalazłem. I mam wspaniałego towarzysza.

Myślę, że tą historię można dedykować wszystkim szukającym chłopaka do związku. Trzeba cierpliwości, a Wasza Hakuna też się znajdzie ;-)

piątek, 8 kwietnia 2011

Tiguany dwa...

Mój Ukochany przyjechał do mnie na pewien weekend (w maju) i planowaliśmy pojechać rano w sobotę do Lichenia na wycieczkę. To sanktuarium niezmiennie mnie fascynuje. Za pierwszym razem jeszcze widziałem je z "warszawkowego" punktu widzenia jako megalomański kicz. Ale za każdym kolejnym razem ze zdumieniem odkrywam kolejne warstwy jego głębi. I przekaz bardzo przemyślanego i pozytywnego "marketingu religijnego". I robię tam setki zdjęć. I kolejne setki. I odwiedzam to miejsce, kiedy tylko mogę.

Poszliśmy do garażu. Samochód zapalił. Ale jakoś silnik nierówno pracował. Podejrzenie - cewka. Podjechałem pod klatkę, wróciłem do mieszkania i zapuściłem net aby znaleźć i obdzwonić serwisy samochodowe mojej marki. Znalazłem jeden czynny i pojechaliśmy tam. W pobliżu był salon Volkswagena a w nim zobaczyliśmy VW Tiguana. I ta nazwa zaskoczyła nam w pamięć. Odebrałem samochód (faktycznie cewka poszła) i pojechaliśmy do Lichenia, gdzie spędziliśmy miły, ale spóźniony trochę dzień.

Od tej pory słowo "tiguan" zrobiło u nas zawrotną karierę. Jadąc z powrotem ciekawi byliśmy jego etymologii. Czyżby nazwa plemienia (jak Touareg) lub zwierzęcia? Okazało się, że to miks słów "tiger" oraz "iguana". Załączam zdjęcie, jakie ad hoc zrobiłem kiedyś dla mojego Ukochanego, aby mu posłać je MMS-em. Coś mi żartobliwie napisał o czymś "debilnym" - a ja walnąłem ten spontan ;-)

Zaczęliśmy się nazywać Tiguanami i miało to jakiś niezaprzeczalny urok. W całym świecie pełnym przesłodzonych "misiów" i "pysiów" Tiguan brzmiał dumnie. I nawet prawie namacalnie czuło się ten własny ogon. No bo przecież Tiguan musi mieć ogon. Może debilne. Może słodkie. Ale na pewno tiguanowe! ;-)

czwartek, 7 kwietnia 2011

ONCE - falling slowly...

Jest taki film - ONCE. Nakręcony przez pasjonatów, czy jak kto woli amatorów - choć to słowo mi się raczej kojarzy jako mające negatywny wydźwięk. Oświetlenie nie najlepsze, kamera drży nieraz - przywykliśmy do filmów realizowanych w cieplarnianych warunkach. Poniekąd dosłownie cieplarnianych, bo wielkie filmowe reflektory nieźle grzeją ;-)

A to jest prosta, zdawało by się, opowieść. No właśnie - o czym? O miłości do muzyki? O pokrewieństwie dusz? O ciężkiej pracy? O woli bycia sobą? Jakże pięknie można do tego filmu "dorabiać filozofię" - w naturalny, spokojny sposób. Bez napuszania się na "kulturalny szpan", którego tak nie znoszę. Bez zwyczajowego bicia pokłonów jakiemuś "kultowemu ambitnemu reżyserowi", który znów zrobił kolejny film, w którym nie bardzo wiadomo o co chodzi, i który jest dzięki temu tak uwielbiany przez "twórczo interpretujących" krytyków...

Dla mnie ten film był początkowo mało ciekawy. Przywykłem do perfekcyjnej realizacji - światło, kamera wzorowo osadzona na statywie. Ale stopniowo mnie wciągał i urzekał. Jak życie. Jak poznawanie kogoś, kto wydaje się przeciętny i niewarty uwagi - ale gdy jednak przystaniemy i zaczniemy z nim rozmawiać - ukazuje nam kolejne warstwy głębi swojego wnętrza.

Najbardziej zapamiętałem scenę ze studia nagraniowego. Realizator dźwięku prosi o skalibrowanie perkusji, muzyk-amator nie wie, że tak się robi. Potem widzimy jak ten realizator gada z kimś przez telefon mówiąc, że ma tu jakichś (jak to w świecie gier mówią) noobów. Zaczyna się nagranie. Po całej nocy w studiu - to już nie są ci sami ludzie. Przemówiła nie tylko muzyka. Przemówiła pasja w muzyce. Nawet realizator dźwięku nie ma już wątpliwości, że to jest cenne muzyczne odkrycie - i tylko skromnie przyznaje, po odsłuchaniu piękna muzyki, że on "jedynie wciskał przyciski".

To jest optymistyczne przesłanie filmu. Można osiągnąć sukces - jeśli się bardzo tego pragnie. I jeśli ktoś poda pomocną dłoń. Tak jak ta Czeszka, która naszemu bohaterowi powiedziała coś co każdy Polak zrozumie bez tłumaczenia. Jak to było? Już nie pamiętam dokładnie - ale po polsku to znaczy "ja kocham ciebie". Nie "kocham cię" - ale właśnie tak. W ogóle nie wiadomo w filmie, czy oni się będą kochać (w sensie jakiegoś związku) czy nie. Film ociera się o miłość, ale nie musi jej pokazywać. Daje pole do popisu naszej fantazji. Tak jak samo życie :-)

Aha, byłbym zapomniał - mam tą tytułową piosenkę w mojej kolekcji. I czasem, gdy wydaje mi się, że muza nie gra - ona właśnie leci. Bo zaczyna się tak cicho, że można przypuszczać, iż to iTunes się zacięło ;-)

środa, 6 kwietnia 2011

Solina - dzień bez dotyku :-)

W kwietniu będzie rocznica mojego pierwszego spotkania z Ukochanym Chłopakiem i wspólnego wyjazdu nad Solinę. To nie tylko miłe wspomnienia.

Po raz pierwszy sprawdziło się to, co teoretycznie przewidziałem. Kiedy poznaje się Chłopaka, który jest Drugą Połówką, to można z nim być cały dzień i nie dotknąć się wcale. Z moim Chłopakiem podaliśmy sobie tylko ręce na przywitanie :-)

W ciągu dwunastu godzin nie dotknęliśmy się ani razu poza tym. Nie było takiej potrzeby. Byliśmy szczęśliwi bez tego. Nie mówiąc już o jakimkolwiek seksie czy napalaniu się na siebie ;-)

Tak się poznaje miłość ;-)

wtorek, 5 kwietnia 2011

Mój piękny umysł ;-)

To mój ulubiony film - wspaniała i sugestywna rola Russela Crowe. Nota bene John Nash miał podobno w swoim życiu wątek homoseksualny, którego jednak w filmie nie uwzględniono ;-)

Pamiętacie tą scenę gdy Nash stoi godzinami i wpatruje się w morze cyfr? A potem jego życie, gdy zaczął dopatrywać się w treściach z gazet zaszyfrowanych depesz? Wpadł w szaleństwo. Tańczący z kodami :-)

Ja mam podobnie. Dopatruję się komunikatów - ale nie od wywiadu obcego państwa. Nie. Wyżej. Znacznie wyżej - komunikatów do samego Boga. Potrafię je dekodować i odczytywać, przede wszystkim z kombinacji liczb - najczęściej na tablicach rejestracyjnych mijanych samochodów. Powiecie, że to głupota? Possibly :-) Ale dlaczego to, czego się dopatrzę i co odszyfruję, zdumiewająco często się sprawdza? Zdecydowanie ponad zwykłe prawdopodobieństwo! I co mam robić? Wmawiać sobie kolejny raz, że to tylko przypadkowy przypadek? To ja już wolę już być w kontakcie z Wyższą Inteligencją ;-)

Czuję wpływ Boga na moje życie. Wymierny wpływ. I cieszę się, że jestem jakimś, choć jeszcze nie do końca ujawnionym, elementem Jego Boskiego Planu... :-)

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Leszek Miller ciągle żywy ;-)

Dziś zdarzyła się sytuacja dość ciekawa i na swój sposób typowa. Siedzę na czacie. Zagaduje mnie chłopak. Wydaje się, że szukamy podobnie, wychodzimy sobie naprzeciw. On szuka starszych, ja młodszych. Próbujemy się "zniechęcić" wymieniając swoje wady - ale nie udaje się. Notuję sobie na karteczce to, co o nim się dowiaduję - mam zawsze dziurawą pamięć do rozmów i stąd takie fiszki.

No to przechodzimy do etapu rozmowy telefonicznej. On nawet do mnie dzwoni, bo telefon ma służbowy. Miło, że tym razem nie na mój koszt ;-) Zaczynamy gadać. Intuicja mi mówi, że nie czuję do niego sympatii, ani ciepła w rozmowie telefonicznej. Gadamy sobie, na tematy wiosenne, o miłości do rowerów, o porze roku. I nagle połączenie się urywa. Siedzę trochę czekając na redial. Nie ma. Wstaję z kanapy - wolałem dla wygody gadać na leżąco, lubię jak nogi poziomo odpoczywają, nawet na leżąco czytam. Podchodzę do kompa. Okno rozmowy na czacie zamknięte.

Typowe. Bez pożegnania. Zamknięcie rozmowy. Czata. Znajomości.

Kolejny plus dla mojej intuicji, bo przeczuła pismo nosem. Ale rozum otrzymawszy sygnał nie uwierzył. Dopiero po półtorej minuty, gdy rozmowa się urwała i gdy moje oko ogarnęło okno czata, rozum się też przekonał. Biedny rozum - taki niepoprawny optymista ;-)

Tym razem podejrzewam, że wiem z jakiego powodu nastąpił koniec rozmowy - oraz całej znajomości. Chyba mam zdecydowanie za młody głos. Wydaje mi się, że ten chłopak szukał "starucha" o "dojrzałym" głosie. Jeśli tak, to dla mnie komplement ;-)

Leszek Miller powiedział, że prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym jak zaczyna, ale po tym jak kończy. Szkoda, że na gej czatach ta zasada na ogół nie obowiązuje. Chłopak tak kulturalnie się zapowiadający mógł przecież wyskrobać przed zamknięciem rozmowy rutynowe "sory nie mój typ pa". Albo ambitniej - "wybacz, ale masz za młody głos". Nie raz zagadywałem na czacie kogoś szukającego 40+ i okazało się po obejrzeniu moich zdjęć, że "za młodo wyglądam". Mnie to akurat nie martwi ;-) Szkoda tylko, że ludzie nie potrafią kończyć z klasą ;-)

Karteczkę z niepotrzebną już fiszką odwracam na drugą, czystą stronę. Posłuży mi do codziennych notatek. Praktyczny recycling ;-)

niedziela, 3 kwietnia 2011

Lekcje od Pana Boga

Witajcie w Boskiej Szkole Życia. Jestem jej uczniem. Albo studentem - whatever. W każdym razie pobieram nauki. Uczęszczam na lekcje. Albo raczej - to lekcje uczęszczają do mnie.

Przekonałem się o tym analizując poznawanie przeze mnie kolejnych chłopaków. Powtarza się ten sam schemat:
  • poznaję kogoś lepszego od poprzednika,
  • wiele się uczę dzięki tej znajomości - choć często jest to nauka gorzka i bolesna - ale skuteczna,
  • z czasem zaczynam mieć wątpliwości czy poznałem jednak właściwą osobę, czy to jest to, czego szukam,
  • wtedy bardzo szybko poznana osoba jest usuwana z mojego życia - często w spektakularny sposób, dosłownie z godziny na godzinę,
  • dostaję potem znaki mówiące że powinienem szukać dalej,
  • szukam - poznaję osoby, które są "przedskoczkami" jak ich nazywam - często mają pojedyncze cechy, których bardzo poszukuję u chłopaka - tak jakby byli znakami, że poznam osobę z tymi cechami,
  • kontakty z tymi "przedskoczkami" w pewnym momencie najczęściej masowo się urywają kub wygasają, co wskazuje na zbliżające się poznanie Nowego Chłopaka, 
  • i wreszcie poznaję Nowego Chłopaka - lekcja zaczyna się od nowa.
A ja sobie tylko zadaję ciągle to samo pytanie - czy poznałem już ostatecznego chłopaka do związku, czy też będzie to tylko kolejna lekcja, która mnie nauczy wiele cennych rzeczy, ale na którą już zdaję się nie mieć sił :-)

sobota, 2 kwietnia 2011

Oglądaj się za siebie...

Na początek uwaga techniczna - post nawiązuje tytułem i treścią do postu "Nie oglądaj się za siebie" zamieszczonego wcześniej. Tam żegnałem się na długo, a może na zawsze, z moim Chłopakiem. Dziś żegnałem się, nie na zawsze - ale na jakie 12 godzin, z moją rodziną.

Wracaliśmy z IKEI, tym razem nie moim autem. I żona pojechała do Parku Leśnego Bemowo aby się przejść po lesie z synkiem. Pogoda wspaniała, pełna wiosna. Ja już nie miałem ochoty iść, ciągnęło mnie  do zajęcia się nowo stworzonym blogiem.

Pożegnałem się, poszedłem w swoją stronę, oni do lasu. Obejrzałem się. Zobaczyłem, jak mój kochany synek ciągle się za mną ogląda. To jego oglądanie się za siebie, aby zobaczyć tatusia, było tak przejmujące. I tak bardzo bolało mnie, że nie mieszkam już z nim.

Stałem i patrzyłem, machałem mu ręką, póki nie znikł w lesie. Serce mi się krajało jak kartka papieru w niszczarce. Tego chłopaka kocham zdecydowanie najbardziej na świecie. Za niego oddam życie bez wahania. Ale nie będzie to nigdy taka miłość, jakiej potrzebuję do życia - nie będzie w niej seksu, uczucia jakiego pragnę. Zasypiania i budzenia się razem...

Z bolącym sercem, przepełnionym bolesną miłością, powlokłem się powoli do domu. Przynajmniej słońce mnie ogrzewało - a blog przyciągał :-)

piątek, 1 kwietnia 2011

Gejowski prima aprilis ;-)

Środowisko gejowskie jest podobno totalnie zakłamane - więc w Dniu Kłamstwa powinno kłamliwie (z zasady) kłamać (z okazji prima aprilis). Ergo - powinno w tym dniu mówić prawdę... :-)

Czy aby nasze środowisko jest jedyne w swojej dostojnej kłamliwości? Nie, jest takie środowisko, z którym nigdy nie wygramy. To politycy ;-)

Tylko czy to jest powód do radości? Z politykami nikt przecież nie wygra ;-)

PS Niniejsza refleksja nie jest oczywiście primaaprilisowym żartem :-)