sobota, 30 września 2017

(Nie)zdrowo żyć

Jeśli zastanawialiście się kiedykolwiek, który kraj świata to kraj najmniej niezdrowy, czyli taki, w którym ludzie są najbardziej zdrowi, to bynajmniej nie jest nim żadna Szwajcaria czy tym podobne europejskie mocarstwo dobrobytu. W rankingu brytyjskiej firmy Clinic Compare pod tym względem zwyciężył będący przecież ofiarą wieloletniej wojny domowej Afganistan. Wygrało w nim to, że jest to kraj, w którym (z oczywistych względów religijnych) konsumpcja alkoholu jest bardzo niska, podobnie jak niskie jest palenie tytoniu, jak również niski jest odsetek ludzi otyłych. No cóż, trudno o to, żeby w Afganistanie byli ludzie otyli, skoro tam się nie przelewa i to od lat.

Polska niestety z kolei jest w czołówce krajów o mało zdrowym trybie życia. Jesteśmy na "zaszczytnym" ósmym miejscu. I znów, jak nietrudno się domyślać, że alkohol, papierosy i otyłość są u nas głównymi przyczynami. Na pierwszym miejscu tego niechlubnego rankingu są Czechy (tam piją wiele piwa), za nimi Rosja (tam wiadomo, co piją) i Słowenia (tam nie wiem, co piją).  Z kolei na dziesiątym miejscu są ex aequo Litwa i Stany Zjednoczone. Ameryka jest jak wiadomo krajem, w którym plaga otyłości zaczyna być coraz potężniejsza. Jak widać, Polacy bynajmniej nie głodują pod wszelkimi do tej pory rządzącymi u nas formacjami. Co równie zrozumiałe, nie wylewają za kołnierz. No i palą na potęgę, mimo wszystko.

A u mnie prywatnie odchudzanie stanęło w miejscu dlatego, że z różnych względów postanowiłem codziennie jeść tyle, ile jadłem dotąd, a nie pół tej porcji. A jednak ciekawe jest to, że moja waga idealnie stoi w miejscu od tego czasu, ani się nie zwiększa, ani nie zmniejsza. Przynajmniej to jest już pozytywne. Mam jednak nadzieję, że w moim rankingu niezdrowego życia uda mi się osiągnąć pozycję od końca listy, a nie od początku za jakiś czas. Czyli innymi słowy, że uda mi się mniej zdrowe życie zamienić trochę bardziej zdrowe. Aczkolwiek dwa trzech powodów niezdrowego życia u mnie nie mają miejsca - ani nie piję alkoholu ani nie palę papierosów. Po prostu nie odżywiam się w pełni zdrowo, ale też i nie odżywiam się niezdrowo. W sumie nie mam już źle.

Można powiedzieć, że jestem takim lekko spasionym Afgańczykiem ;-)

piątek, 29 września 2017

Mengele 2.0?

Niemieckie eksperymenty medyczne kojarzą mi się z doktorem Mengele i jego zbrodniami w obozie koncentracyjnym Auschwitz-Birkenau, a tymczasem okazuje się, że Niemcy i dzisiaj pragną przeprowadzać eksperymenty na ludziach, chociaż oczywiście zupełnie inne i rzecz jasna dobrowolnie przez osoby nim poddawane zaakceptowane. Są to zresztą eksperymenty z zupełnie innej dziedziny, wydawałoby się stosunkowo niewinnej, ale jednak bardzo groźnej. Mogą bowiem wspomóc terror poprawności politycznej obecnej w Europie Zachodniej, choć powoli chylącej się ku upadkowi.

Przeprowadzono bowiem eksperymenty na 183 Niemcach, którzy otrzymali za udział w tych badaniach po 50 euro. Jednak te 50 euro nie było sumą przeznaczoną jedynie do ich własnej kieszeni - mogli je bowiem przeznaczyć zarówno dla siebie, jak i na pomoc uchodźcom. Problem polegał na tym, że aplikowano im w sprayu hormon oksytocyny. Ten hormon powoduje różnego rodzaju uległość, chęć współpracy, szczodrość i tym podobne cechy, które zmieniają sztucznie nasze nastawienie i zachowanie. O ile jednak w przypadku naturalnego występowania ma on swój sens, o tyle sztucznie aplikowany może po prostu zachęcić ludzi do popierania określonych działań, tak jak alkohol lub narkotyki mogą zachęcać do realizacji różnych rzeczy, których na trzeźwo byśmy nie zrobili.

Oczywiście jest to tylko badanie naukowców, ale od badań naukowców do wdrożenia ich rezultatów przez żądnych władzy polityków czasem krótka droga. Trzecia Rzesza na szczęście nie miała zbyt wiele czasu, aby swoje nieludzkie badania wdrożyć w praktyczne zastosowanie. Czwarta rzesza, która zdaniem zmarłego niedawno profesora Wolniewicza jest zaprzeczeniem Trzeciej Rzeszy poza jednym wyjątkiem, czyli chęci dominacji nad Europą i narzucania jej swojej woli i poglądów, ma przed sobą być może jeszcze co najmniej kilka albo kilkanaście lat istnienia. To wystarczająco wiele, aby móc spróbować narzucać ludziom sposób sztuczny pewne dopalacze umożliwiające im akceptację lansowanego odgórnie systemu wartości. 

Czyżbyśmy zaczynali zbliżać się do wizji "Roku 1984" Orwella?

czwartek, 28 września 2017

Czynniki

Już w życiu czasem można przekonać się, jak bardzo wszystko jest skomplikowanie tam, gdzie chciałoby się, aby wszystko było w miarę proste. Na przykład pensja z pracy. Nie wystarczy wypracować coś, aby za to dostać pieniądze. Ostatnio przekonałem się, że nie są to rzeczy jednoznaczne. Można bowiem - jak w przypadku mojej pracy - wykonać swoją robotę i napisać określoną liczbę tekstów. Jednak dopiero wtedy można wziąć za to pieniądze, gdy teksty te będą zatwierdzone do wypłaty. A w międzyczasie wiszą one w czymś, co nazywam "lodówką", czyli w kolejce do akceptacji.

Akurat teraz, gdy do końca miesiąca potrzebuję pewnej kwoty pieniędzy, a mam już wypisane tyle tekstów, że mógłbym tę kwotę dostać, niekoniecznie muszę ją mieć. Będę je miał dopiero wtedy, gdy zatwierdzą mi moje teksty do wypłaty. Ostatnio z zatwierdzenie do wypłaty było nieraz tak ślamazarnie, że zatwierdzano mi do wypłaty jedynie jedną piątą tego co sam napisałem. O ile pisanie tekstów jest bardziej w mojej mocy, bo to ja decyduje o tym, czy jestem w stanie napisać teksty i ode mnie to zależy, o tyle zatwierdzenie do wypłaty tego, co już napisałam zależy wyłącznie od klientów. A jeśli akurat nie będą w stanie zatwierdzić - to nie zatwierdzą.

Jak widać w życiu można stresować nie tylko własnymi ograniczeniami - czyli tym, że nie możemy na przykład wypracować tyle, ile byśmy chcieli, ale również rzeczami, które tak naprawdę już nie zależą od nas. W przypadku mojej pracy jest to kwestia tego, ile z roboty, którą wykonałem, zostanie zatwierdzenie do wypłaty w pewnym momencie. A jeśli chodzi o drugi czynnik - jak szybko wypłata, którą zlecę, przyjdzie mi na konto. To również może trwać od kilku do kilkunastu dni. Czasem na złość bardzo długo wtedy, gdy pieniądze są bardzo potrzebne, a krótko wtedy, gdy nie zależy mi na nich tak bardzo. Na szczęście, można po prostu napisać o wiele więcej tekstów niż jest potrzebne do uzyskania minimalnej kwoty pieniędzy, a wtedy nawet dosyć powolne akceptowanie sprawiłoby, że dysponowałbym wystarczającymi pieniędzmi do  wcześniejszego wysłania.

W tym miesiącu to niemożliwy scenariusz, ale może w październiku się ziści.

środa, 27 września 2017

Kawaleria

Dodatek Patch of Fire wszedł do Guild Wars 2 w dniu 22 września, a więc już od kilku dni jest eksploatowany przez wielu graczy, którzy zakupili sobie to rozszerzenie. Już pierwszego dnia, kiedy czekałem na Tequatla (World Bossa) grupa graczy podskakiwała tam na raptorach. To mounty (czyli wierzchowce) wprowadzone do gry właśnie w tym patchu.  Widziałem też graczy na zającu i na "płaszcze", czyli dodatkowych mountach, które wprowadziło to rozszerzenie do gry. Posiadanie zająca lub "płaszczki" nie jest już takie proste jak raptora, ponieważ mounty zdobywa się na zasadzie Mastery Point, a więc trzeba się trochę napracować, aby otrzymać kolejne jeden po drugim.

A jednak komuś chciało się tak popracować już pierwszego dnia, dosłownie w kilka godzin od wejścia dodatku. Ja zaś mogłem teoretycznie obyć się smakiem, bo oczywiście nie miałem środków na to, aby ten dodatek kupić. Lecz zamiast tego zaobserwowałam u siebie inną reakcję. Od kilku dni mam po prostu coraz mniejsze ciśnienie na granie. Mało tego, bywa nawet tak, że zaniedbuję w grze pewne codzienne rutynowe czynności, zaniedbuję wykonywanie rzeczy, które mają tak zwane cooldown dobowy, czyli można je zrobić tylko raz na dobę, przestałem przejmować się gromadzeniem środków na zakupy dodatkowego wyposażenia dla postaci lub na wykonanie dla nich broni. Słowem, mam grę mniej lub bardziej w dupie.

I w sumie wcale nie martwię się z tego powodu, a wręcz przeciwnie. Muszę bowiem bardzo mocno zintensyfikować moją pracę pod koniec miesiąca, a zresztą także w przyszłym miesiącu,  bo czeka mnie wiele różnych wydatków, a część tych wydatków to są zakupy, które chciałem (wreszcie, po ponad roku!) zrobić dla własnej przyjemności. Teoretycznie wśród nich może być także rozszerzenie do gry, ale biorąc pod uwagę, że ostatnio niespecjalnie mi się chce grać, nie jest to najpilniejszy wydatek. Nie martwię się więc tym, że nie mam ciśnienia na kupowanie dodatku. Jak jest po prostu zdrowiej. A przede wszystkim cieszę się z tego, że wolę bardziej pracować niż grać. Tym bardziej, że praca ta jest szczególnie potrzebna przez najbliższe dni i nie tylko.

W końcu gra nie zając (nawet, jeśli zającem jest mount) - nie ucieknie :-)

wtorek, 26 września 2017

Pogoda dla bogaczy

Jesień to pora, gdy wilgoć utrzymuje się długo, trudno wszystko wysuszyć, łatwo o to, aby rzeczy pomieszczeniach bez większej wentylacji pleśniały i generalnie jest to okres, kiedy zaczynamy mniej świata mieć, pojawia się pogoda dołująca i kompletnie demoralizująca. A jeszcze dodatkowo zaczyna coraz wcześniej zachodzić słońce i coraz bardziej wydłużać się noc. W moim przypadku to jednak okres, gdy muszę rozpędzić się do lepszej pracy i rozwinąć skrzydła po to, aby mieć środki na wiele różnych mniej lub bardziej istotnych wydatków, które mam na liście.

Z tym rozpędzaniem się do pracy i korzystaniem z jej owoców jest tak jak z uprawianiem roli. Można zasiać ziarno i bardzo ciężko pracować, ale plony zbiera się dopiero po pewnym czasie. A do tego czasu trzeba przetrwać. Plon może być obfity i można się nim dobrze najeść, ale do czasu jego zebrania można przymierać głodem - nawet całkiem dosłownie. Ma to swoją fascynującą stronę, człowiek czuje się jak w oblężonym zamku, w którym musi jednocześnie wykazać się męstwem i hartem ducha, a z drugiej strony nie dać się pokonać problemom o charakterze materialnym i zaopatrzeniowym. Objawia się to na przykład w takim dylemacie - czy kupić kawę na miejsce tej, którą się już skończyła, czy zostawić pieniądze na codzienne jedzenie?

Wydawało mi się, że wrzesień będzie już miesiącem, w którym będzie bardziej łagodnie, jeśli chodzi o owoce pracy dostępne już do wprowadzeniu zmian. Tymczasem przenosi się to wszystko na połowę albo wręcz koniec października. We wrześniu nie mogłem się jeszcze tak rozpędzić, jak bym chciał. I nie ma jeszcze pewności, czy październik również uda się tak, jak planowałem z udaniem się września, czy będzie to jednak kolejny miesiąc, w czasie którego owoców zmiany organizacji pracy trzeba będzie wypatrywać w następnym. Mam nadzieję, że jednak tym razem zmiany już okrzepną i zaczną przynosić owoce wcześniej. A na razie czeka mnie niestety kilka tygodni ciężkiej pracy bez odpowiedniego motywującego plonu, którego nie zdążę jeszcze zebrać. I oby tylko pogoda dopisała, bo ona przynajmniej może być dobra już od samego początku, a nie po miesięcznym oczekiwaniu.

Ale nie zdziwiłbym się, gdyby to była złośliwa pogoda jedynie dla bogaczy.

poniedziałek, 25 września 2017

Last Jedi?

Żyjemy w takim świecie pełnym katastrof politycznych i naturalnych, także przyzwyczajenie jesteśmy do całej litanii smutnych wiadomości. Czasem jednak pojawiają się wiadomości teoretycznie smutne, a jednak budzące nasze ogromne rozbawienie. Na taką wiadomość niedawno trafiłem, gdy dowiedziałem się, że na warszawskich Bielanach zatrzymano dwóch mężczyzn, którzy obrabowali piwnicę w bloku. Nie byłoby to nic specjalnie pasjonującego, gdyby nie to, że mężczyźni ci zrabowali miecze świetlne.

Czyżby ostatni Jedi? A jeżeli tak to zapewne wysłannicy całej armii Republiki - zrabowali bowiem 100 mieczy świetlnych. Jednak nie mieli szczęścia. Piwnica była monitorowana i udało się ich rozpoznać. Niedoszli Jedi będą musieli ponieść konsekwencje swojego czynu. Złe Imperium policyjne kontratakowało i złapało obu śmiałków. Miecze świetlne odzyskano. A dla mnie to wydarzenie jest oznaką tego, że Pan Bóg nieodmiennie ma poczucie humoru.

Ze znakami poczucia humoru Pana Boga stykam się wielokrotnie w moim własnym życiu, bo wydarzają się w nim rzeczy nieraz bardzo śmieszne, rozbawiające do łez. Czasem podane w sosie tragikomicznej farsy lub patosu. Tym razem Pan Bóg zafundował taki śmieszny żart wszystkim, którzy tylko dowiedzieli się o tej próbie kradzieży. Mamy nadzieję, że zaczniemy żyć w świecie, w którym pomiędzy kolejnymi atakami terrorystycznymi i atakami huraganów będziemy mogli bardziej dowiadywać się o przygodach dzielnych rycerzy Jedi lub innych bajkowych postaci w naszym niebajkowym świecie.

Niech Moc będzie z wami!

niedziela, 24 września 2017

Imam wie lepiej

Niektórzy mężczyźni uznawani są za postępujący z kobietami w sposób mało rycerski, wręcz charakterystyczne dla gburów. Obrażają kobiety w różny sposób, co oczywiście jest sprzeczne z europejską elegancją postępowaniu z kobietami i z zachowaniem godnym dżentelmenów. Jeśli więc ktoś chciałby obrażać kobiety, lub też uważać kobiety za gorszy rodzaje ludzi, to z pewnością zainteresuje się teorią wygłoszona przez saudyjskiego imama Sheikha Saada Al-Hidżri. Ten muzułmański przywódca religijny stwierdził bowiem to, że kobiety nie zasługują na możliwość prowadzenia samochodu, ponieważ mają tylko jedną czwartą mózgu. Co prawda imam był bardziej łaskawy i powiedział, że kobiety na początku mają mają pół mózgu, gdy idą na zakupy, ale gdy je kończą mają już jedną czwartą.

Ja prywatnie w pełni zgodziłbym się z poglądem wygłoszonym przez imama Al-Hidżri, jednakże dokonałbym pewnej nieznacznej korekty w jego wypowiedzi. Mianowicie zamiast słowa "kobiety" wstawiłbym słowo "politycy" i poprzedził je małym kwantyfikatorem "niektórzy". Obawiam się, że niestety taka opinia byłaby zgodna z praktyką, którą obserwujemy nie tylko w Europie, w zachowaniu co niektórych polityków. Faktycznie zachowują się tak, jakby mieli jedna czwartą mózgu, albo nawet jeszcze mniej. Niewątpliwie z taką ilością mózgu trudno jest prowadzić samochód, jedyne co można robić, to sadowić się na tylnym siedzeniu limuzyny prowadzonej przez szofera.

Żarty żartami, ale wypowiedź imama bardzo wyraźnie pokazuje, jak dramatyczne są różnice w podejściu do kobiet w chrześcijaństwie i Islamie. A zresztą, to nie tylko różnice w podejściu do kobiet, ogólnie do całego życia, czyli wielu spraw, na które patrzymy zupełnie inaczej. Tym bardziej zadziwia mnie - choć biorąc pod uwagę fakt, że spora część polityków ma tylko jedną czwartą mózgu zdziwienie już nie jest tak duże - że politycy europejscy często ulegają zaczadzeniu uważając islam za tak wspaniałą religię pokoju, że warto islamskich imigrantów bez ładu i składu sprowadzać do Europy. Niestety, gołym okiem widać, że w Europie nie tylko się nie integrują, ale nie chcą integrować. Oni traktują naszą kulturę i prawa jako barbarzyńskie, my tak samo traktujemy ich. Trudno w takiej sytuacji o pokojowe współistnienie. Jak więc reformować Europę? Może zacząć wymagać od polityków aby posiadali prawo jazdy?

Tylko co na to powie dżentelmeński wobec kobiet pan prezes Kaczyński? ;-)

sobota, 23 września 2017

Żubr a sprawa polska

Dawniej było takie powiedzenie - słoń a sprawa polska. Wszystko wzięło się od tego, że w znanej opowieści poszczególne nacje miały coś stworzyć na temat słonia. Francuzi napisali książkę "Życie erotyczne słonia". Niemcy wydali wielotomowe dzieło filozoficzne "Przyczynek do poznania słonia". A Polacy stworzyli książkę "Słoń a sprawa polska". A teraz Niemcy rozpoczęli nowy rozdział historii zoologii politycznej, który można określić jako żubr a sprawę polską. Jak niektórzy w naszym kraju napisali - "całą Polskę przemierzył, przeszedł Odrę - nie przeżył". Zabili go Niemcy. Uwaga - nie jacyś tam naziści, jak to czasem bywa w przypadku mówienia o drugiej wojnie światowej, ale po prostu Niemcy.

Niemcy jak wiadomo są narodem szalenie zorganizowanym i bardzo porządnym. W Niemczech wszystko robione było ściśle według przepisu. Nawet zabijanie w obozach koncentracyjnych było robione naukowo. Ten bardzo porządny naród, w którym nic nie ginie i w którym wszystko jest idealnym porządku, nagle okazuje się być jednym wielkim burdelem - nie da się bowiem z nim znaleźć weterynarza, który byłby w stanie uśpić żubra. Trzeba więc znaleźć myśliwego, który żubra będzie mógł odstrzelić. No i oczywiście kogoś, kto odetnie głowę jako trofeum. Niemcy mają w tym zakresie pewną praktykę - swego czasu wykonywali na przykład abażury z ludzkiej skóry. Nawet rymuje się, chociaż nie jest to rym do śmiechu. Na pocieszenie dla Niemców dodam, że Amerykanie wykonywali bardzo wiele trofeów z kości i innych elementów ciał pokonanych Japończyków, a nóż do papieru z rękojeścią z japońskiej kości dostał w prezencie nawet prezydent Roosevelt.

Dla mnie padniecie żubra na niemiecką granicą jest jednak symboliczne. I nie chodzi bynajmniej o kwestie związane z ochroną przyrody. Ten żubr dla mnie symbolizuje pewne wartości, które być może niektórzy uznają za przeżytek minionych epok, a które wciąż aktualne istnieją w Polsce. Te wartości, gdy pojawiają się w Europie Zachodniej są od razu odstrzeliwanie przez "myśliwych politycznej poprawności" i Kapłanów Postępu. Widocznie uznają oni je za zbyt groźne dla i własnej neobolszewickiej ideologii, aby pozwolić im na koegzystencję. Te wartości są jak żubr, który w Polsce nikomu nie szkodził i przez kilka lat przebywał w naszych okolicach, z których dopiero nieszczęśliwie przeszedł do Niemiec. A Niemcy przestraszyli się go i zabili.

A może jest to inny symbol - Europy we współczesnym lewackim wydaniu na tyle tchórzliwej, że boi się wszystkiego?

piątek, 22 września 2017

Jesienne myśli i dropy

No i mamy pierwszy dzień jesieni, co przedstawia bardzo sympatyczny Google Doodle z myszką, która popija kawę lub herbatę z filiżanki, a następnie śmiga sobie po żółtych liściach znajdujących się na powierzchni gruntu ponad jej norką. A może to chomik? Niedawno czytałem o kłopotach francuskich dzikich chomików, które kanibalizują swoje własne mioty. Odpowiadają za to, jak naukowcy stwierdzili, środki chemiczne obecne w rolnictwie, które w jakiś tam sposób wpływają na ich zachowanie. Ale dziś nie o jesiennych gryzoniach będę pisał, bo myszka Google jest jedynie pretekstem do jesiennych rozważań.

Przede wszystkim mam dzisiaj smutną rocznicę śmierci kogoś bardzo mi bliskiego. Normalnie ta śmierć nastąpiła (z tego co pamiętam) o 7:45, ale przypomnienie w telefonie było o 12. A wstałem dzisiaj o 11.30, bo po prostu karygodnie zaspałem. Wczoraj położyłem się około 3 spać. Nie popisałem się zresztą wczorajszego dnia z pracą, bo była awaria zasilania, a ja nie miałem pojęcia, że są dodatkowe korki, które można sprawdzić i w razie czego włączyć. Pół dnia czekałem na usunięcie awarii i nie doczekałbym się, bo nie była ona po stronie zakładu energetycznego, ale tutejszych korków. A potem, późnym wieczorem, poznałem dwie osoby, z którymi rozmawiałem o szukaniu partnera. Jedna z nich teoretycznie powinna bardziej mi odpowiadać, chociażby dlatego że miała zamiłowanie do gier, podobnie jak ja. Druga osoba była niepozorna i jakby zahukana. A jednak ta druga osoba podbiła moje serce.

I to o nim myślałem zasypiając i ucieszyłem, się gdy obudził mnie odzywając się do mnie na WhatsApp. Albo nie tyle obudził, co raczej otrzeźwił. Byłem już obudzony, ale jeszcze w półśnie. Sześć godzin do tyłu z normalnym planem dnia, muszę więc spiąć się bardziej zakresie podejmowania pracy dzisiaj. Wczoraj wystarczająco dużo miałam z tym problemu, choć i tak udało mi się zrealizować połowę dniówki zaczynając w momencie, w którym normalnie powinienem już dawno mieć pracę za sobą. Dziś przynajmniej jestem kilka godzin do przodu w tym zakresie, więc mam szanse odrobić straty. Ale gdybym wstał normalnie, byłbym jeszcze o kilka godzin do przodu. A tak przy okazji, wczoraj późną nocą w grze wypadła mi ascendowana (a więc najcenniejsza) sztuka broni z bossa, rzadki drop. Może to jakiś pozytywny znak i wróżba na przyszłość? Może to oznacza, że wydropi mi wreszcie jakiś "ascendowany chłopak"?

Albo już mi wydropił i drop w grze ma być tylko tego potwierdzeniem? ;-)

czwartek, 21 września 2017

Prącie w kącie

W dawniejszych czasach, gdy działał Patriotyczny Ruch Odrodzenia Narodowego jako przybudówka Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego w czasie stanu wojennego funkcjonowało takie powiedzenie: "zamiast trącać prącie w kącie działaj w narodowym froncie". Dzisiaj mógłbym o mojej sytuacji z przekąsem powiedzieć: "zamiast strącać prącie w kącie rób mi druta koło buta". I tak naprawdę nie chodziło o prącie jako fiuta, ale o prądzie jako prąd. Nie chciałem jednak go w ten sposób pisać, aby nie zdradzać puenty tego powiedzenia. A drut z prądem by się przydał.

Wstaje sobie dzisiaj przed godziną 6 w nadziei, że zacznę bardzo fajnie pracować. Wstawiam wodę do gotowania na kawę. I niewiele ta woda zdążyła się podgrzać, a tu nagle pyk i zabrakło jednej fazy. Akurat tej fazy, która podłączona jest do lampy w przedpokoju, czajnika, oraz kontaktów - a zatem również ładowania notebooka. Prąd rzecz jasna diabli wzięli, notebook i router pracują na baterii, router poradzi sobie kilka godzin, ale notebook pokazuje (w chwili, gdy to piszę), że już za pół godziny będzie dead.

Coś mi się wydaje, dzisiejszej porannej pracy nic nie wyjdzie, przynajmniej do czasu, gdy ta faza prądu nie zostanie przywrócona. Ostatnio wkurza mnie jej wyłączanie co jakiś czas. Na szczęście przynajmniej świeci się górne światło, choć nie wszędzie. W wynajmowanym przeze mnie lokalu fazy są podłączone trochę dziwacznie. A zarazem jest to o tyle dobre, że (przypadkiem zapewne) palą się lampy oświetlające całe lokum jako tako we wszystkich miejscach, choć oczywiście nie palą się nie wszystkie. Niestety brakuje mi i zasilania tam, gdzie jest ono najbardziej potrzebne.

Pracuję więc sobie spokojnie robiąc zakład z samym sobą - czy będę musiał wyłączyć komputer z powodu braku zasilania, czy nie.

środa, 20 września 2017

Koniec świata?

Huragany i trzęsienia ziemi jakoś ostatnio nas (czyli całą planetę) nie omijają. Kiedyś czytałem proroctwa dotyczące końca świata i niepokojące jest to, jak wiele z tych proroctw zaczyna się spełniać. Żyjemy w czasie nagromadzenia różnego rodzaju katastrof. Oczywiście nie uważam tego za dowód na koniec świata, a bardziej na serię przypadków. Kiedyś czytałem o tym, że huragany na przykład były na Atlantyku bardziej niszczycielskie niż dziś bodajże w XVII wieku, więc niekoniecznie obecne są dowodem na ocieplenie klimatu. Zapiski bodajże Shackletona wskazują na to, że na przełomie XIX i XX wieku lody na Antarktydzie były (z tego co pamiętam) nawet cieńsze niż dzisiaj, gdy podobno działa na nie globalne ocieplenie.

Nie ma zatem do końca pełnej jasności co do tego, czy ocieplenie klimatu postępuje w taki sposób, jaki chcieliby tego agresywni ekolodzy (jak niektórzy nazywają ekoterroryści), czy też być może jest to po prostu kwestia cyklicznych zmian klimatu, które miały miejsce także w ubiegłych stuleciach i tysiącleciach. Przecież w czasach historycznych bywały tak ostre zimy (z tego co pamiętam również w XVII wieku), że przez Bałtyk jeździło się do Szwecji saniami, a na środku Bałtyku na lodzie budowano karczmy. Niekoniecznie więc dzisiejsze zmiany klimatu muszą oznaczać efekt cieplarniany. Mogą być po prostu zmianami w pewnym sensie rutynowymi, do czego niewiele się jako ludzkość dokładamy. Oczywiście nie wiem, jak to jest w praktyce i tak naprawdę nikt tego nie wie. Faktem jest jednak, że mamy ostatnio prawdziwie dramatyczny klimat. Ja jednak obawiam się czegoś innego w przepowiedniach o końcu świata.

W różnych przepowiednia o końcu świata mowa jest także o wybuchach wulkanów. I to mnie szalenie martwi w kontekście naszej ukochanej Europy. Mało kto bowiem wie, że Neapol leży nie tylko koło Wezuwiusza. Po drugiej stronie Neapolu znajduje się bowiem wielki superwulkan Campi Flegrei, którego kaldera (czyli krater) ma średnicę kilkunastu kilometrów. Gdyby ten superwulkan wybuchł, to nie tylko spora część Europy byłaby zasypana popiołami, które jak wiadomo mogą niszczyć uprawy, zawalać dachy, a dostając się do płuc cementować je i powodować uduszenie. Przede wszystkim groziłaby nam tak zwana zima nuklearna, czyli obniżenie temperatury na kilka ładnych lat, zniszczenie upraw, głód i śmierć miliardów ludzi. To byłby prawdziwy koniec świata takiego, jaki obecnie znamy. I tego się można obawiać. A z superwulkanami tak jest, że wybuchnąć mogą nieomal w każdej chwili.

Przy tego rodzaju kataklizmie huragan Irma wspominalibyśmy jako piknik.

wtorek, 19 września 2017

Nowi-starzy imigranci?

Czy jestem za szerokim otwarciem granic Polski dla szeroko rozumianych uchodźców lub imigrantów? Jak najbardziej pomimo, że jestem zdecydowanym przeciwnikiem przyjmowania islamskich nierobów, którzy mają dwie lewe ręce i nie nadają się do żadnej pracy, bo jej po prostu nie chcą i potrafią wykonywać. Jakich więc imigrantów widziałbym w Polsce, którzy mogliby w naszym kraju żyć spokojnie i sprawiać, że rzeczywiście będziemy ubogaceni kulturowo - ale w dosłownym tego słowa znaczeniu, a nie z przekąsem? Nie chodzi mi bowiem o żadne "bombastyczne" ubogacenie, ale rzeczywiste. Ktoś powie, że mam na myśli uchodźców lub imigrantów z Ukrainy i Białorusi, którzy świetnie w Polsce pracują i wspierają naszą gospodarkę, przy okazji własne portfele. Po części miałby rację, ale nie do końca.

Naturalnie słowiańscy bracia przybywający do nas za wschodniej granicy są miłymi gośćmi i udowodnili wystarczająco, że można przyjąć ponad milion uchodźców i imigrantów i nie mieć żadnych problemów z zamachami, gwałtami i wzrostem przestępczość. Nie mam nic przeciwko temu, aby mieszkali żyli w naszym kraju, nawet już na stałe. Opłaca się bowiem przyjmować ludzi z własnego kręgu kulturowego lub bardzo zbliżonego. Okazuje się jednak, że być może w ciągu kilku lat grozi nam zalew zupełnie innego rodzaju uchodźców lub imigrantów - z krajów Europy Zachodniej. I mam tu na myśli nie muzułmanów, ale rdzennych zachodnich Europejczyków. Czołowy szwedzki publicysta internetowy, Peter Imanuelsen (PeterSweden) przeprowadził niedawno na Twitterze ankietę z pytaniem o kraj, do którego jego rodacy chcieliby się przeprowadzić, aby żyć bezpiecznie i w spokoju. Do wyboru była Islandia, Norwegia, Węgry i Polska. Na nasz kraj wskazało 67% respondentów.

Nie znaczy to oczywiście, że przyjadą oni lada dzień. To pokazuje raczej rozkład potencjalnych preferencji na przyszłość. Jeśli nasz kraj będzie się dobrze rozwijał, jeśli w naszym kraju nie zostanie rozlana muzułmańska islamonazistowska dzicz, jeśli nadal kobiety będą mogły swobodnie chodzić nawet w nocy nie będąc zgwałconymi, a w miastach bandy wyrostków nie będą zaczepiały ludzi i dewastowały okolicy, to faktycznie coraz więcej zachodnich Europejczyków może przenieść się do naszego kraju jako do oazy spokoju w Europie. Nie muszę oczywiście dodawać, że ludzie ci, w przeciwieństwie do arabskich i innych muzułmańskich przybyszów, będą dysponowali grubymi portfelami i na pewno nie będą ustawiali się w kolejce po zasiłek społeczny.

Prędzej ustawią się w kolejce po nasze obywatelstwo.

poniedziałek, 18 września 2017

Wycieraczka

Czasem drobne zmiany przynoszą bardzo duże efekty. Mogłem się o tym przekonać wczoraj w środku nocy. Tak się złożyło, że poszedłem spać bardzo wcześnie wieczorem i wstałem około północy. Na środku pokoju była kałuża z wody, która wyciekła przez drzwi wejściowe. Padał straszny deszcz, wody na dworze było pod dostatkiem. Musiałem więc wyczyścić podłogę mopem. Posiedziałem przy komputerze około półtorej godziny i gdy szedłem do łazienki zobaczyłem znów kolejną kałużę, którą musiałem dodatkowo czyścić. Tym razem postanowiłem rozejrzeć się za drzwiami.

Była tam moja gumowa wycieraczka, położona częściowo na progu przed drzwiami, a częściowo na podłodze patio położonego przed progiem, czyli ciut niżej. Wydawało mi się więc, że jest to wycieraczka opadająca od strony drzwi w przeciwnym kierunku i woda gromadząca się na niej będzie spływać. Najwyraźniej jednak woda gromadząca się na górnej w połowie wycieraczki, która tkwiła na progu przy drzwiach, przeciekała przez nią właśnie pod same drzwi. Kiedy odstawiłem wycieraczkę poza ten próg, czyli niżej, woda przestała cieknąć. Rano miałem suchą podłogę.

Oczywiście dzięki temu nie muszę już jej czyścić i wycierać po każdym większym deszczu, ale nie chodzi tylko o ten wysiłek. Okazuje się bowiem, że czasem takie bardzo drobne zmiany, przestawienie dosłownie jednego niewielkiego elementu, mogą powodować znaczące korzyści, albo znaczące straty. Warto o tym pamiętać. Niekiedy wystarczą drobne zmiany, aby zrobić coś dobrego lub złego. Ostatnio udawało się coś dobrego zrobić w zakresie organizacji pracy i drobnymi zmianami osiągnąć bardzo dobre wyniki. Co prawda nie są on jeszcze ugruntowane w pełni, ale jestem na dobrej drodze, aby to osiągnąć.

Warto więc zastanowić się nad tym, co w naszym życiu można zmienić, bo czasem nie wymaga to wiele wysiłku.

niedziela, 17 września 2017

Domowa polityka klimatyczna

Dziś o temacie politycznym-inaczej. A więc o polityce klimatycznej realizowanej w naszych własnych domach lub mieszkaniach. Niezależnie od tego, na ile globalna polityka klimatyczna jest szaleństwem zblazowanych lewackich elit, bez wątpienia my sami możemy zadbać o nasz mikroklimat będący w naszym własnym mieszkaniu. Służą do tego oczywiście różne nowoczesne narzędzia typu jonizatory lub oczyszczacze powietrza, która oczyszczą także nasz portfel z rachunków za prąd. Ja jednak postanowiłem, że gdybym kiedyś kupił własny dom lub mieszkanie, to już wiem, jakimi roślinami zadbam o mój domowy mikroklimat.

Ta roślina to sansewieria, nazywana czasem językami teściowej - bo ma bardzo długie języki, dorastające nawet do półtora metra. Miałem tę roślinę za czasów mojego dzieciństwa w domu. Otóż ze zdumieniem dowiedziałem się teraz o tym, że sansewieria ma bardzo pozytywne działanie w pomieszczeniu, w którym się znajduje. Pochłania dwa razy więcej dwutlenku węgla niż inne rośliny i produkuje więcej tlenu (pochodzi z Afryki, której klimat tak ją do tego przystosował), oczyszcza powietrze z różnych toksycznych substancji, na przykład rakotwórczych benzenów i formaldehydów. Do tego wszystkiego zaś posiada skromne "wymagania eksploatacyjne" - w zimie wystarczy podlać ją raz w miesiącu, w lecie raz na dwa tygodnie, nie przesadza ona także z zapotrzebowaniem na słońce. Jedynie czego nie lubi, to temperatury poniżej 15 stopnie, ale takiej raczej w mieszkaniach nie osiągamy.

Ponieważ dotlenia ona pomieszczenie i może również obniżyć podobno poziom promieniowania komputera jest ona świetna dla osób, które tak jak ja dużo pracują w domu i ciągle tam przesiadują. Z drugiej strony nie trzeba ciągle jej podlewać i ciągle się nią zajmować. Umieściłem więc ją sobie na liście zakupowej na przyszłość po to, aby pamiętać o tym, że tego rodzaju roślina faktycznie może być nie tylko wspaniałą dekoracją, uznawana jest bowiem przez niektórych za roślinę dizajnerską (nie tylko dlatego, że dostępna jest w różnych odmianach - bo widziałem nawet te rośliny w kolorowych doniczkach, mające swoje końcówki pomalowane analogicznymi kolorowymi farbami), ale również doskonałym oczyszczaczem powietrza i twórcą domowego mikroklimatu.

Jeśli więc zastanawiacie się nad nietrudną w utrzymaniu rośliną, która może poprawić nastrój i domowy klimat, to być może już znaleźliście.

sobota, 16 września 2017

Zarobić na Trumpie

Różnica pomiędzy Europą a Ameryką polega między innymi na tym, że w Europie urzędy dowalają się do wszystkiego, co bardzo często jeszcze można jako coś sensownego zrobić. I to zarówno do tego, to jest praktyką w Ameryce Północnej, jak i w Ameryce Południowej. Wojciech Cejrowski niejednokrotnie z przekąsem mówił o różnego rodzaju działalności ludzi w Ameryce Południowej, na przykład gotujących na ulicy przepyszne posiłki, do którym europejski Sanepid przyczepiłby się od razu, a europejskie urzędy zarzuciłyby brak różnego rodzaju papierowych formalności. W Ameryce Północnej jest zaś  bardzo dobra praktyka, która dotyczy pracy dzieci. Tak, dokładnie - pracy dzieci. Ale to oczywiście nie jest praca niewolnicza.

Dzieci w Ameryce bardzo często już w młodym wieku, poniżej pełnoletniego, zajmują się różnego rodzaju drobnymi pracami, takimi jak na przykład koszenie trawników, sprzedawanie lemoniady w lecie, pomaganie innym i tym podobne, dzięki czemu są w stanie zarobić swoje pierwsze prawdziwe pieniądze. Rodzice bardzo chętnie zgadzają się na to, bo doskonale wiedzą, że dzięki temu dzieci już od najmłodszych lat będą uczyły się wartości pracy i zarobionych pieniędzy, a nikogo nie trzeba przekonywać (w Ameryce) o tym, jak bardzo taka wiedza wpływa na dojrzałość naszym dorosłym życiu. Poza tym dzieci uczą się przedsiębiorczości, co na pewno się im przyda w życiu. Niedawno miało miejsce ciekawe wydarzenie z udziałem takiego pracującego dziecka.

Jedenastoletni letni Frank Giaccio z Wirginii napisał list do prezydenta Trumpa o tym, że prowadzi biznes polegający na strzyżeniu trawnika i chętnie skosiłby trawnik przed Białym Domem. Prezydent Trump przyjął jego ofertę. Frank rzeczywiście skosił trawnik, a prezydent Trump odwiedził go przy tej pracy, przybił piątkę i powiedział, że wykonuje wspaniałą robotę. Jedenastolatek zadeklarował, że spotkanie z Trumpem było najwspanialszym dniem jego życia. Nie dziwię się - poznać prezydenta własnego kraju, a przy tym zarobić, to faktycznie mistrzostwo świata. Może europejscy urzędnicy zaczęliby troszkę inaczej podchodzić do ludzi, którzy wykazują się prawdziwą inicjatywą? A nie powodować takie sytuacje, jak głośna niegdyś kara dla sprzedawczyni ulicznych pączków w Warszawie. Może urzędnicy pomyśleliby, że wychowywanie ludzi, którzy znają wartość pracy i pieniądza, są przedsiębiorczy i samodzielni, jest o wiele lepsze dla przetrwania dalej cywilizacji, niż wychowywanie papierkowych darmozjadów.

No ale ponieważ urzędnicy często sami są papierowymi darmozjadami, więc marzenia w tym zakresie mogą okazać się płonne.

piątek, 15 września 2017

Spiętrzenie

Kiedyś wiele lat temu, gdy miałem firmę, zauważyłem dziwną prawidłowość. Otóż kiedy rozmawiałem z kimkolwiek przez telefon, niezależnie od tego, czy to ja do niego dzwoniłem, czy ta osoba dzwoniła do mnie, w każdym razie kiedy prowadziłem przez telefon rozmowę, to akurat dokładnie w tym czasie ktoś dobijał się do mnie równolegle. Nie zdarzyło się nigdy, żeby dobijał się na przykład minutę lub dwie o zakończeniu rozmowy, ale zawsze musiał się dokładnie wstrzelić w czas rozmowy i dobijać w momencie, gdy nie byłem w stanie z nim równolegle rozmawiać. Ostatnio powtórzyło mi się to w nieco innej konfiguracji, która zresztą w tym rodzaju też nie jest niczym nowym moim życiu.

Wczoraj wieczorem udawałem się na ważne prywatne spotkanie o charakterze rodzinnym, ale także związane kwestiami organizacyjno-prawnymi dotyczącymi mojej sytuacji, tak się bowiem składa, że mam rodzinie prawnika, z prawniczej gałęzi mojej rodziny. Tego typu spotkania (w takim sensie, że są to spotkania rodzinno-towarzyskie lub też towarzysko-interesowne) zdarzają mi się naprawdę bardzo rzadko. I co się stało wczoraj? Dwóch albo nawet trzech klientów próbowało się umówić akurat wczoraj wieczorem na masaż. Przez wiele dni nikt się nie próbował umawiać i nikt nie miał ochoty skorzystać z masażu, a tu nagle kilka osób koniecznie chce umówić się wtedy, gdy akurat ja nie mam czasu, zresztą nawet chęci robienia im wtedy masażu. Nie muszę tłumaczyć, jak bardzo jest to wkurzające.

Ciągle zachodzę w głowę, dlaczego los czasem bywa taki złośliwie upierdliwy, że akurat zwala mi na głowę innych ludzi do kontaktu ze mną dokładnie wtedy, gdy z ważnych powodów nie mogę się z nimi kontaktować lub umówić na spotkanie. Bardzo wkurzające jest to, że los postępuje tak, jakby nie można było spotkania mówić na kolejny dzień, a kolejnej kierowanej do mnie rozmowy telefonicznej wykonać dosłownie kilka minut później. Zawsze zachodzę w głowę, dlaczego akurat na złość tak to się dzieje, że wszystko ulega spiętrzeniu. Mam na to jedno logiczne wytłumaczenie. Ktoś Na Górze w ten sposób robi sobie ze mnie jaja, ale wcale nie znaczy, że jest to negatywne. Z drugiej strony mam bowiem wiele dowodów czyjeś opieki nade mną w życiu, i to bardzo konkretnej opieki w niezmiernie ważnych sprawach, w których ta opieka ratuje mnie zawsze od kompletnego upadku. Może te drobne niedogodności są ceną za komfort, który otrzymuję w znacznie ważniejszych sprawach.

Jeśli taka jest cena tego komfortu, to nie mam nic przeciwko :-)

czwartek, 14 września 2017

Nie-pochwała wielozadaniowości

Wielozadaniowość to coś z czym stykam się na co dzień, z konieczności oczywiście. Generalnie nie lubię robić kilku rzeczy naraz, bo mnie to rozprasza, wolę skupić się na jednej rzeczy, potem na drugiej i tak dalej, ale nie mam tego luksusu w codziennej sytuacji. Specyfika mojej pracy jest taka, że choć pracuje skupiając się na jednej czynności, to równolegle otwarte mam na przykład chaty, a na nich mogą być prowadzone różne rozmowy. Oczywiście nie robię czegoś dosłownie naraz, wyłączam się na chwilę od pracy do rozmowy. I robię to nie w trakcie samej pracy, tylko w czasie krótkich przerw w niej.

Ponieważ praca moja polega na pisaniu niewielkich tekstów, mogę znaleźć taką przerwę zarówno po surowym podyktowaniu tekstu do komputera (i przed etapem jego ostatecznej poprawki i redakcji), jak i po samej redakcji tekstu. To są takie momenty, gdy jestem w stanie się spokojnie przełączyć na inną rozmowę. Przy okazji, taka chwila odpoczynku od pracy zawsze dobrze mi zrobi, nieco odświeży umysł. Ewentualnie mogę zrobić krótką przerwę w trakcie samej redakcji, redakcja nie jest bowiem związana z wymyślaniem tekstu na nowo. Co innego oderwać się na chwilę od poprawy czegoś już napisanego, a co innego przerywać sobie w trakcie procesu twórczego. To ostatnie prowadziłoby do utraty tak zwanego "wątku". Jednak generalnie nie jestem zwolennikiem multitaskingu.

Okazuje się, że mam rację. Badania naukowe dowodzą tego, że mózg ludzki nie jest za bardzo w stanie zajmować się wieloma rzeczami jednocześnie. Jeśli już musimy zajmować jakąś rzeczą, to powinniśmy drugą rzeczy robić nieomal automatycznie i machinalnie. W ten sposób byłem w stanie na przykład rozmawiać z kimś przez telefon przez dłuższy czas i być jednocześnie w grze wykonując proste czynności takie, jak zbieranie surowców lub walka w kółko z tymi samymi przeciwnikami (w obu przypadkach jest to tak zwane farmienie, a więc wykonywanie czynności bardzo prostych, powtarzalnych i rutynowych). Jednak brak naturalnych predyspozycji naszego umysłu do multitaskingu ma też o wiele groźniejsze konsekwencje. Okazuje się, że na przykład nawet stosowanie zestawu słuchawkowego w samochodzie nie chroni nas przed wypadkiem. Bo co prawda trzymamy ręce na kierownicy i patrzymy na drogę, ale podlegamy tak zwanej ślepocie z nieuwagi, czyli dzięki zatopieniu umysłu w rozmowie telefonicznej tracimy wizję tego, co jest na drodze.

Warto pamiętać o tym w sytuacjach, gdy nasze bezpieczeństwo jest jest naprawdę ważne.

środa, 13 września 2017

Googlowy Matrix

Zaczęło się od greckiego serka z Lidla, o ile pamiętam, a teraz doszło do samego Google. O ile w przypadku Lidla skończyło się prawie linczem firmy, która musiała przepraszać za usunięcie krzyża z wizerunku świątyni Anastasis z wyspy Santorini (na opakowaniu jednego ze swoich produktów), o tyle w przypadku Biedronki, która stosowała podobny manewr, firma udaje że nic się nie stało i że nie ma żadnych skarg od klientów. A teraz wybuchła afera z samym koncernem Google, który na bardzo szczegółowych trójwymiarowych wizualizacjach zapomniał dodać krzyży będących na różnych świątyniach. Internauci pokazują na wielu przykładach, że krzyże zostały usunięte. Google tłumaczy się w sposób godny prawdziwego polityka - otóż są to ograniczenia technologii stosowanych do realizacji trójwymiarowych modeli.

Łatwo jednak mieć wrażenie, że takie tłumaczenie jest nieprawdziwe, ponieważ modele są naprawdę bardzo dobrze odwzorowane i raczej nie powinno być problemu z odwzorowaniem także będących na nich krzyży. Jest to raczej próba tworzenia alternatywnej rzeczywistości bez chrześcijańskich symboli religijnych. Niestety takie jest marzenie lewactwa, które zresztą być może się spełni, jeśli w jakimś kraju chrześcijańskim do tej pory, przynajmniej pod względem budownictwa sakralnego, nastanie Kalifat. Wtedy na pewno kościoły zostaną przerobione na meczety lub zburzone. Próżno by dopatrywać się krzyży na obecnym meczecie Hagia Sophia w Stambule.

Zawsze jednak dziwiło mnie poparcie totalitarnych neobolszewickich lewaków dla, jak to mawiają, islamonazistów. W końcu, jeśli islamonaziści wygrają, to lewacy chyba piersi dadzą gardła i to dosłownie. W sumie przecież bardzo głęboko religijni muzułmanie nienawidzą tych, którzy są jawnymi bluźniercami i niewierzącymi. O ile chrześcijanie mogą być obłożeni płaceniem dżizji, czyli podatku od wiary, dzięki któremu będą bezpieczni, o tyle wojujący lewacy raczej nie mają szansę przetrwać w społeczeństwie muzułmańskim. No ale to już jest ich problem, nie mój. Jak do tej pory różne europejskie i amerykańskie firmy testują jednak naszą cierpliwość na modelowanie rzeczywistości i tworzenie mniej lub bardziej wydumanego Matrixa. Na szczęście internet umożliwia ludziom szybkie informowanie o takich rzeczach i wiadomość, a także krytyka, potrafi się sprawnie rozpowszechnić.

Jest więc szansa, że jednak ludzie nie dadzą się oszukać.

wtorek, 12 września 2017

Uroki deszczu

Dziś zapowiada się cały deszczowy dzień, a to oznacza, że w moim miejscu zamieszkania dawać będą sobie znać tak zwane uroki deszczu. Wstałem wyjątkowo wcześnie bo o 3 w nocy, położyłem się bowiem około 21 poprzedniego dnia. Kiedy kładłem się spać, to słyszałem jak bardzo intensywnie pada deszcz. Wstałem i przekonałem się o tym, że na środku pokoju jest mała kałuża wody, która naciekła przez drzwi wejściowe. Są one nieszczelne i w trakcie intensywnego deszczu potrafi naciec przez nie woda. Musiałem więc chwycić mopa i osuszyć podłogę.

Z tym osuszaniem to także nie są nie różowo, bo jest stosunkowo duża wilgotność i woda bardzo słabo wysycha. To sprawia, że w skrajnym przypadku może nawet pojawić się pleśń na przykład na ubraniach czy meblach. Wyrzuciłem kilka spleśniałych kurtek, które mokre wstawiłem do szafy i w szafie nie były w stanie wyschnąć. Na szczęście były to kurtki w miarę popsute, mimo to znacznie zmniejszyła się liczba kurtek, które mam do dyspozycji w jesiennej porze roku. Dodatkowo cieknie mi z dwóch lamp - lampy sufitowej w łazience oraz lampy ściennej w kuchni, gdzie mam swoje biurko. Dodaję to swoistego "uroku" mojemu miejscu zamieszkania.

Według prognozy padać ma aż do wieczora, a ja mam dzisiaj zamiar pójść do sklepu po jedzenie, więc oczywiście nie będzie to zbyt przyjemne. Na szczęście pogoda jest w miarę ciepła, w porównaniu do poprzednich dni, i przynajmniej nie będzie strasznie zimno. Nie da się jednak ukryć, że jesienne dni i słoty zaczynają powoli pojawiać się. A to wszystko będzie oznaczało, że komfort życia w takich zalewanych wodą w warunkach nie będzie najlepszy. W dodatku w sprawach zawodowych mam troszeczkę poślizgów i to też nie nastraja mnie optymistycznie. Zaczyna więc wrzesień robić się miesiącem niezbyt przyjemnym. Ale takie jest życie.

W sumie z całych tych jesiennych opadów wolałbym, żeby wypadła mi jakaś sensowna znajomość :-)

poniedziałek, 11 września 2017

Europejski huragan

Mają rozmach ci Amerykanie. Postanowili odganiać Irmę wentylatorami, a teraz wpadli na pomysł aby strzelać po to, by Irma zawróciła. Tymczasem policja zaprzeczyła na Twitterze, że strzelanie może pomóc cokolwiek w przypadku zawracania huraganów, a wręcz może bardzo zaszkodzić, bo kule mogę po prostu zwolnić i zostać porwane przez wiatr, a potem zawrócić uderzając nie tam gdzie trzeba. Amerykanie miewają ciekawe i odlotowe pomysły. Tylko, że pomysły amerykańskie są na pierwszy rzut oka odlotowe i głupie, a pomysły niektórych polityków polskich lub unijnych niby są fajne i poważne, a po dłuższej analizie dopiero okazują się w pełni idiotyczne.

W sumie można powiedzieć że w Europie także szaleje jeden wielki huragan, który stara się wszystko zniszczyć, zatopić, przekrzywić i pozostawić po sobie Nowy Wspaniały Świat, jak to deklarują jego twórcy i animatorzy. Tylko że ludzie ci nie odrobili lekcji z historii. Nowy Wspaniały Świat się nie udał, wybornie udał się zaś totalitaryzm powstawały przy próbie jego stworzenia. Pewien amerykański profesor zjechał aż 110 krajów tylko po to, aby stwierdzić, że jeszcze nigdzie na świecie socjalizm się nie udał. Mnie wystarczyło pożyć troszeczkę w jednym kraju, żeby być tego całkowicie pewnym.

Swego czasu był dowcip o tym, czym różni się socjalizm realny od socjalizmu teoretycznego - tym, czym krzesło elektryczne od krzesła zwykłego. Niestety, realny socjalizm jest jak krzesło elektryczne. Natomiast zachodni intelektualiści nieustannie, niczym ćmy do ognia, lecą do socjalizmu teoretycznego, który jest najpiękniejszy, bo wszystko na papierze jest najpiękniejsze. Niepozorny papier, który można podrzeć rękami, jest jednak najpotężniejsze materiałem we wszechświecie - bo według znanego powiedzenia papier wytrzyma wszystko. Na papierze socjalizm jest piękny, w praktyce jest okropny. Przekonują się o tym dzisiaj na co dzień mieszkańcy Wenezueli, która powinna być dzwonkiem alarmowym dla unijnych naprawiaczy świata, ale nie jest.

Bo najwyraźniej europejski huragan wywiał im jakiekolwiek myślenie z głów.

niedziela, 10 września 2017

Paranormalni Polacy

Według ciekawego artykułu, przeczytałam w tygodniku "Polityka" Polacy są narodem, który bardzo wierzy w duchy i różnego rodzaju zjawiska paranormalne. Bardzo wiele osób się z nimi styka, a wbrew pozorom nie jest tak, że bardziej wierzą w duchy ludzie z przysłowiowej zabitej dechami wsi. Wśród osób bardzo mocno przekonanych o istnieniu zjawisk paranormalnych są również wydawałoby się tacy nowocześni i powątpiewający w tego rodzaju zjawiska Warszawiacy. Zastanawia mnie to, dlaczego w Polsce jest takie zrozumienie i odczuwanie zjawisk paranormalnych, a zapewne w krajach Zachodniej Europy go nie ma.

Oczywiście odpowiedzią na to pytanie jest postępująca w krajach Europy Zachodniej laicyzacja, która wiąże się także z negowaniem wszystkiego, czego nie da się dotknąć i zmierzyć przysłowiowym szkiełkiem i okiem. Człowiek jest jednak za bardzo skomplikowaną istotą, która  już od stuleci wymyka się dokładnym badaniom psychologicznym, a niekiedy nawet medycznym, dlatego też nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy powątpiewać w istnienie jakiś elementów tego świata, które są "nie z tego świata". Po prostu nasza cywilizacja i nauka wbiła w nas fałszywą dumę i przekonanie, że wiemy wszystko, ale czasem im bardziej różne rzeczy wiemy, tym więcej widzimy, ile nie wiemy.

W moim życiu być może również doświadczyłem pewnych zjawisk paranormalnych. Czasem bez powodu robiło się bardzo zimno w jakimś pomieszczeniu, w którym się znajdowałem. Czasem mam wrażenie, że pojawiały się na ułamek sekundy jakieś czarne zjawy podobne do chmurek czarnego dymu, były jednak tak krótko w zasięgu kąta mojego oka, że nie mogłem się im przyjrzeć, ani nawet ich przestraszyć. Nie mam jednak takiej zdolności rozpoznawania zjawisk paranormalnych jak niektóre osoby z cytowanych w tygodniku "Polityka" badań. I nawet szczerze mówiąc nie wiem, czy chciałbym mieć taki talent do kontaktowania się ze światem paranormalnych. Chyba, że byłoby to kontaktowanie się, które może jedynie przynieść dobro dla mnie i dla innych ludzi.

Na razie jedyny świat paranormalny, o którego istnieniu wiem na pewno, to świat niektórych polskich i unijnych polityków :-)

sobota, 9 września 2017

Godzina miłości

Gdy swego czasu mieszkałem ze współlokatorem, chwalił się on często tym, dostrzega tak zwaną godzinę miłości, czyli godzinę równą pod względem liczby minut samej sobie (na przykład 12.12 lub 18.18). Nazywa się to czasem imieninami godziny. Dziś mamy imieniny miesiąca, bo jest 09.09 - a zatem postanowiłem napisać post na temat godzin miłości. Ostatnio zadziwiająco często zdarza mi się trafiać na tego rodzaju godziny, a jest to tym bardziej zaskakujące, że niestety raczej nie mam na oku nikogo z kim mógłbym wiązać swoją przyszłość w jakikolwiek sposób. Czyżby więc to oznaczało, że ktoś jest, być może nawet niedaleko ode mnie (w sensie czasu poznania go), a godziny miłości, na które ciągle trafiam, są tylko tego znakiem?

Byłoby to bardzo optymistyczne tłumaczenie i w istocie bardzo chętnie przyjmuję takie do wiadomości. W życiu nie zawsze jest tak, że musimy ściśle racjonalnie trzymać się wszystkiego i ściśle racjonalnie wszystko sobie wyjaśniać. Czasem warto sięgnąć po nieco magii i mistycznego wytłumaczenia tylko po to, aby po prostu poczuć się lepiej. To taki wewnętrzny PR albo wewnętrzna propaganda sukcesu. Wiem, że może to być przez wiele osób uznane za coś głupiego, ale tego rodzaju autosugestia czasem naprawdę działa i pozwala troszeczkę lepiej spojrzeć na świat, który to świat i tak jest niczym w "Rogue One" (jeden z moich ulubionych filmów), a więc posępny i niezbyt optymistyczny.

W sumie jednak nawet w "Rogue One" Rebelianci wykradli plany Gwiazdy Śmierci. Dlaczego więc nie miałbym w swoim życiu znaleźć sobie kogoś, kto byłby moją gwiazdą, ale nie śmierci ale Gwiazdą Życia. Tego typu roszada byłaby jak najbardziej wskazana. Gwiazda Śmierci niszczyła całe planety, Gwiazda Życia mogłaby niszczyć całe tabuny życiowych nieszczęść. Pomarzyć sobie można, przynajmniej dobrze, że nie opuszcza mnie humor. Zresztą nie opuścił mnie by do ostatniej chwili mojego życia, nawet w sytuacji, gdybym miał popełnić samobójstwo. I w takiej dramatycznej sytuacji bym chętnie zażartował z siebie - że wisi mi to lub też nie wiem co mi strzeli do głowy.

Tak czy inaczej, warto cieszyć się nawet detalami w życiu.

piątek, 8 września 2017

Plastikowa woda

Smakuje wam woda albo jedzenie, które spożywacie? Mnie też smakuje. Tymczasem okazuje się, że pijemy prawdopodobnie wodę plastikową i jemy plastikowe jedzenie. Oczywiście nie dlatego, by było wykonane w całości z plastiku, ale zawiera ono tak zwany mikroplastik, czyli bardzo małe granulki plastiku, które są wszechobecne w naszym świecie. Według amerykańskich badań wody zawierające mikroplastik znajdują się w większości ująć na świecie. W Stanach Zjednoczonych są w 80% pobranych próbek, w Europie jest nieco "lepiej" bo tylko w 72%. Tylko? Raczej aż.

Skoro mikroplastik jest wodzie, to na pewno jest również w żywności. Jemy więc żywność z pewną dozą plastiku. Oczywiście nie są to tak wielkiej kawałki, żeby się nimi udławić, ale - jak zwracają uwagę autorzy badania - plastik uważa się za rakotwórczy, ponieważ zawiera rakotwórcze substancje. Zatem z początkowego stadium obcowania konsumpcyjnego z plastikiem, czyli jedzenia żywności z plastikowych opakowań, przeszliśmy do stadium wyższego, spożywanie żywności z cząstkami plastiku. Trudno być optymistą w tej sprawie, ale czytałem kiedyś o pewnym światełko w tunelu.

Otóż pojawiły się już podobno bakterie, ile pamięć mnie nie myli chyba w morzach i oceanach, które zaczynają żywić się plastikiem. No co tu dużo mówić, plastik to po prostu ogromne żerowisko na całym świecie. Z jednej strony to problem, z drugiej strony nie. Nie mam nic przeciwko temu, żeby bakterie zjadały plastik z pływających śmieci w oceanach, ale gorzej byłoby, gdyby zjadły na przykład mój plastikowy komputer lub kubek. Ale niestety każdy kij ma dwa końce. No, chyba że z kija zrobi się kółko i wtedy nie ma żadnych w końców.

A na razie w kółko obcujemy z plastikiem.

czwartek, 7 września 2017

Zamki z piasku

Jak mawiają znanym przysłowiu, jaki pan, taki kram. A ponieważ Niemcy chcą odgrywać główną rolę w Unii Europejskiej i być jej liderem oraz Europejskim mocarstwem, chociaż ja w nawiązaniu do klasy okrętów, które posiadali w czasie drugiej wojny światowej, nazywam ich mocarstwem kieszonkowym, to i z Niemiec płynąć może dla Europy, a ściślej Europy Zachodniej wzór postępowania. Genialnym przykładem, który oczywiście jest rozpatrywany w kategoriach zabawy, ale też dosłownie może być metaforą współczesnych Niemiec i Unii Europejskiej, jest to, co pasjonaci zrobili na plaży w Duisburgu.

Wybudowali tam bowiem rekordowy i wpisany do księgi Guinessa zamek z piasku mający wysokość 16,68 metrów, do stworzenia którego zużyto do niego blisko 4 tysiące ton piasku. Trudno sobie wyobrazić, aby zrobiła ta jedna osoba, pracował nad tym oczywiście cały zespół. Dokładnie tak, jak Komisja Europejska. Wielki zespół ludzi, którzy w przeciwieństwie do budowniczych z Duisburga pobierają ogromne pensje, a nic nie robią. Za to bardzo dużo gadają przed kamerami i używają tak okrągłych słówek, że można by umieścić w Sevres pod Paryżem jako wzorzec okrągłości.

W artykule, w którym przeczytałem o tym zamku, była mowa o tym, że sama budowla posiada w sobie piaskowe miniatury różnych znanych światowych obiektów.  Mam tylko nadzieję, że nie są one dobierane zakresie politycznej poprawności, ale swobodnie. Po tym, co się dzieje w Niemczech, można się bowiem spodziewać tego, że nawet siedziba Apple w Kalifornii, która ma kształt koła, w Niemczech zostanie uznana za siedzibę na kształt Półksiężyca ;-) Żarty żartami, ale niedawno przeczytałem kolejny artykuł o tym, jak zachodnioeuropejskie kraje tracą swoją tożsamość. Autor zastanawiał się czy Francja którą znamy z wina, serów, bagietek, wesołych ludzi i piękna Paryża za kilka lat będzie Francją - czy już dzielnicą zachodnioeuropejskiego kalifatu.

Nie trzeba bowiem być kalifatem, gdy powiewa nad budynkami czarna flaga - wystarczy, że muzułmanie będą dyktować warunki.

środa, 6 września 2017

Gwałtu rety?

Gwałt jest jednym z najbardziej obrzydliwych przestępstw, dlatego nie dziwi mnie, że do Sejmu wpłynął sygnowany przez ministerstwo Sprawiedliwości projekt ustawy zaostrzającej kary za gwałt. Inna sprawa, że nie spieszyli się z tym poprzednio, aż do słynnego gwałtu w Rimini. Natomiast niedawno przeczytałem o zupełnie innej sytuacji, którą można by modelowo nazwać tragikomiczną, bowiem 19-latek moim o moim ulubionym imieniu Kamil napadł nawracającą z juwenaliów 22-letnią studentkę i zgwałcił ją. Policji udało się zatrzymać go i osadzić w areszcie. A w areszcie mógł powiedzieć na luzie, że swój gwałt ma w dupie. I to całkiem dosłownie.

I na tym polega tragikomiczna sytuacja - więźniowie bowiem nie tylko zgwałcili go, ale jeszcze wycięli mu na plecach napis "gwałciciel". Co prawda więźniowie jako przestępcy, którzy odsiadują wyroki lub też oczekują na wyrok nie są moimi idolami, ale ich zdecydowany stosunek do zwyrodnialca, który w młodym wieku zgwałcił koleżankę (w sensie wiekowym oczywiście, a nie towarzyskim) akurat mi się podoba. Kamil zaś przekonał się o tym, że gwałt gwałtem się odciska, jak mówi znane powiedzenie. Mało tego, w przypadku gwałtu również się rozpisuje. Jak to mawiają, aby nie obawiać się kary, trzeba mieć mocne plecy. Kamil ich widać nie miał, dlatego ma na plecach napis.

Żarty żartami, ale akurat w tym przypadku na miejscu władz więzienia (chociaż wiem, że muszę one postępować zgodnie z prawem i procedurami) starałbym się oficjalnie poprowadzić śledztwo, a nieoficjalnie przymknąć oko i zrobić wszystko, żeby sprawcy nie spotkała zbyt surowa kara. Oficjalnie prawo nie może pozwalać na samosądy w więzieniu, w praktyce jeśli zwyrodniały gwałciciel ponosi karę z rąk (i fiutów) więźniów, to władze więzienia powinny bardziej się z tego cieszyć, niż martwić. Oczywiście sprawców można ukarać, przenieść do innej celi, i na tym sprawy skończyć. Głośno wyrazić oburzenie, a naprawdę w gruncie rzeczy cieszyć się z tego, że więźniowie zachowali poczucie sprawiedliwości przynajmniej w dosłownym, biblijnym tego słowa znaczeniu  (oko za oko, ząb za ząb).

Być może któryś napalony chłopak, który trafi na artykuł o zgwałconym Kamilu, zastanowi się chwilę, zanim będzie próbował sam gwałcić inne dziewczyny.

wtorek, 5 września 2017

Życiowe meandry

Można zaryzykować twierdzenie, że oprócz złej sytuacji życiowej bardzo męcząca jest taka sytuacja, w której różnego rodzaju perspektywy i oczekiwania zmieniają się jak w kalejdoskopie. Rzeczywiście to bardzo męcząca sytuacja. Można cieszyć się z tego, że coś będzie pozytywnie rozwiązane, ale po jednym lub dwóch dniach okaże się że jest niestety troszkę inaczej. To wydarzyło się w moim przypadku. Wydawało się że sprawy, o których od pewnego czasu piszę, zmierzają do bardzo pozytywnego rozwiązania, jest tam pewnego rodzaju zgrzyt.

To prawda ten zgrzyt może w sumie okazać się nawet czy bardziej korzystny, bo być może sytuacja nie rozwiąże się w jednym kroku, lecz w dwóch. Jednak może się to z przyczyn technicznych i organizacyjnych znacząco odsunąć w czasie o kilka miesięcy. A takie odsunięcie w czasie może oznaczać to, że inne upatrzone przeze mnie rozwiązania mogą w tym okresie po prostu się zdezaktualizować. Zatem stres zawsze może dalej trwać, bo pozytywne rozwiązanie sprawy zakłada cały łańcuch szczęśliwie rozwiązanych zagadnień, a nie tylko pojedyncze udane ogniwa. Na szczęście nie spodziewam się, żeby to były one aż tak delikatne, aby poszczególne ogniwa mogły się łatwo połamać. Z pewnością jednak czekałyby mnie miesiące nerwowego wyczekiwania.

Jedyny, co wynika pozytywnego z tej sytuacji, to moja motywacja do bieżącej pracy. Dlatego, że bieżąca praca jest tym, co jest w moim zasięgu i na co mam realny wpływ. Im lepiej rozkręcą się reformy, które niedawno wdrożyłem, tym lepsze będę miał wyniki i tym więcej będę mógł zrobić rzeczy, także posługując się tym, co sam wypracuję. A muszę chociażby kupić Patch of Fire wchodzący obecnie do gry Guild Wars 2. Mam jeszcze kilka innych wydatków niezbędnych i bardziej zbędnych do wykonania, i mam nadzieję że uda mi się je zrobić we wrześniu, lub też za pieniądze we wrześniu zarobiony.

Trzeba się zatem dopatrywać pozytywnych stron w każdej sytuacji - bowiem to naprawdę pomaga.

poniedziałek, 4 września 2017

Śmiech z huraganu

Czy można pośmiać się z huraganu, w którym zginęło kilkadziesiąt osób? Chodzi oczywiście o szalejący nad Ameryką huragan Harvey. Można się pośmiać, jak się okazuje. Naturalnie nie dotyczy to broń Boże ofiar, ale pewnej sytuacji, która miała miejsce, a została uwieczniona na zdjęciu. Jak wiadomo, ludzie w czasie klęsk żywiołowych bardzo chętnie zabierają towary ze sklepów, które są uszkodzone przez żywioł. Taki szaber ma oczywiście twój naturalny życiowy powód. Po prostu ludzie potrzebują coś zjeść. Tym bardziej ciekawe jest zdjęcie pewnego sklepu w Ameryce, a dokładnie jego półek sklepowych. Oczywiście nie ma towarów, ponieważ ludzie je zabrali. Z małym drobnym wyjątkiem. Jedna półka z towarami jest prawie pełna. Czy obstawiacie, jakie towary żywnościowe się na niej znajdują? Odwróćcie na chwilę wzrok od mojego bloga i ekranu komputera, zastanówcie się, jakie towary mogły zostać na półce, a potem upewnijcie się, czy mieliście rację.

Okazuje się, że Amerykanom nie bardzo przypadła do smaku i gustu dieta wegańska. Wegańskie potrawy mogą się czuć bezpiecznie na sklepowych półkach, bo nikt praktycznie ich nie brał. Zadziwiający kontrast, w odróżnieniu do innych produktów żywnościowych, czyli - jak by to niektórzy oświeceni współczesnego świata powiedzieli - "mniej postępowych potraw i diet". Jakoś kojarzy mi się to ze współczesnymi lewackim elitami, zachodnimi czy polskimi, które manifestują zamiłowanie do wegańskiej diety. Mniej więcej rok temu w czasie wakacji czytałem artykuł o tym, że przerażone najazdem "Hunów 500+" nad morze lewactwo udaje się w góry, aby tam spokojnie spędzać swoje urlopy, kontemplując przy okazji wegańską dietę. Na zachodzie Europy zapewne również jest ta dieta wielu postępowców, którzy tak bardzo przejmują się tym, że gdzieś świnia lub krowa zostały zabite w rzeźni.

A tymczasem w Ameryce, gdzie żyje bardzo wiele pragmatycznych osób, choć mimo tego jest również jest bardzo wielu lewaków, jak się okazuje niespecjalnie dieta wegańska w chwili zagrożenia życia, katastrofy i klęski żywiołowej była tym, po co się chciało sięgnąć. Przecież nie uwierzę, że w tym sklepie towary zabierali jedynie konserwatywni amerykanie, którzy (jak sama nazwa wskazuje) na pewno bardzo chętnie zabierali konserwy :-) Z pewnością też było tam wielu lewaków - dlaczego więc nie sięgnęli po ulubioną wegańską dietę? Być może Amerykanie po prostu woleli coś bardziej konkretnego do jedzenia, jak też bardziej kalorycznego i energetycznego. Pamiętamy scenę z filmu "Wojna światów " z Tomem Cruisem. Prosił on córeczkę, by zamówiła jedzenie, a ona zamówiła humus ze sklepu ze zdrową żywnością, bo jego ulotkę poprzednio dostała. Tom Cruise próbując hummus zapytał co to jest, a gdy dowiedział się, że to humus, to powiedział, że miał na myśli zamawianie jedzenia. Humus dla niego nie był żadnym (w domyśle konkretnym i sycącym) jedzeniem.

A zatem Ameryka usuwać będzie skutki huraganu Harvey na amerykańskiej fast-foodowej diecie bardziej niż na wegańskiej.

niedziela, 3 września 2017

Życiowy shift

No i zrobił mi się tak zwany shift, czyli przesunięcie. Tak, klawisz na klawiaturze, dzięki któremu ustawiamy duże litery, idealnie nadaje się na określanie tej sytuacji. Wciskając ten klawisz z małej niepozornej litery tworzymy wielką literę. Podobnie jest w życiu, coś się przestawi i nagle wszystko staje się o wiele fajniejsze, niż dotąd się wydawało. Tak jest z moją sytuacją, związaną z rozwijającym się biegiem wydarzeń, co do których wydawało mi się do tej pory, że zmierzają w kierunku umiarkowanie skutecznym. Otóż okazuje się coś wyjątkowo głupiego. Mianowicie, źle zrozumiałem informację i źle ją zinterpretowałem, więc źle ją również przeliczyłem w głowie. Czasem sytuacja wcale nie jest taka zła, jak się wydawała.

A to oznacza, że zupełnie inne możliwości będą się otwierały. I nagle okazało się, że w tych rzeczach w moim życiu nic nie dzieje się przypadkiem. Bo tego samego dnia z pozytywnym zdumieniem zobaczyłem, że w innej sprawie, którą na bieżąco śledziłem, nastąpił znaczący postęp i ulepszenie w stosunku do tego, co było poprzednio. Wszystko składa się na fenomenalną wręcz okazję do ułożenia pewnych spraw. Mam nadzieję, że nie jest to tylko fałszywa projekcja życiowa, ale faktycznie rysująca się perspektywa. W dodatku kolejna sprawa, która mnie - można to powiedzieć dosłownie i w przenośni - prześladuje, może znaleźć swoje pozytywne rozwiązanie w zupełnie inny sposób, niż do tej pory się spodziewałem, o wiele bardziej korzystny.

Zacząłem więc, analogicznie do otwierających się możliwości, zmieniać moje życiowe kalkulacje i plany. Oczywiście plany alternatywne i warunkowe, bo to jedynie przymiarka do nowej rzeczywistości, którą oczywiście zweryfikuje realne życie. Wiele jednak wskazuje na to, że ta weryfikacja może rozpocząć się, a nawet pozytywnie zakończyć w tym miesiącu, więc będzie to miesiąc pod wieloma względami bardzo przełomowy. Nie jest to jednak pełny sukces, bo na przykład w zakresie poznawania kogoś do związku nadal oczywiście nic się nie rusza. Ale też nie dziwi do mnie w żaden sposób - liczba osób szukających związku jest ta mała, że naprawdę koszmarnie trudno jest znaleźć kogoś odpowiedniego i się wzajemnie dobrać.

Nic nie jest jednak idealne i trzeba cieszyć się tym, co los przynosi już w tej chwili, a jeśli ze szczerym sercem to przyjmiemy, być może w innych dziedzinach życia również wszystko się poprawi :-)

sobota, 2 września 2017

Nie idealne zmiany

Zmiany dotknęły moją pracę, którą wykonuję zdalnie w domu. Z jednej strony może są lepsze, z drugiej strony być może są gorsze. Dawniej było tak, że jednocześnie można było zaklepać pięć zleceń do wykonania. Dzięki temu można było zabezpieczyć dla siebie serię zleceń z tego samego tematu. Oczywiście jest lepiej pisać całą serię, jeśli się już wejdzie w rytm. Nikt nie mógł tej zarezerwowanej serii zaklepać do pracy, dopóki się jej nie napisało lub nie zwolniły się te teksty poprzez naturalne wygaśnięcie. A takie zwolnienie poprzez naturalne wygaśnięcie mogło nastąpić nawet po wielu godzinach. I to się nie spodobało w firmie. Uznali, że czasem teksty są niepotrzebnie zbyt długo blokowane przez autorów, którzy je zaklepali, ale z różnych powodów nie są w stanie ich napisać.

Dlatego wprowadzili zupełnie inny system pracy. Zaklepujemy tylko pojedyncze zlecenie, które w dodatku ma timer wykonania. Czas na napisanie tekstu waha się od 10 do 17 minut w zależności od jego rozmiaru. Jeśli w ciągu tego czasu nie zdołamy napisać tekstu, automatycznie wygasa on i wraca na listę, z której inny autor może go pobrać. To znaczy, że w przypadku pojawienia się jakiejś atrakcyjnej dla mnie serii tekstów, czyli tekstów na tematy, które mi się bardzo dobrze pisze, muszę je wybierać i pisać pojedynczo jeden po drugim. Nie mogę kilku tekstów zarezerwować naraz. Oczywiście, inni autorzy tak samo mogą wybierać teksty pojedynczo, dlatego jeśli będę pisał szybko - a obserwacja licznika czasowego pokazuje mi, że pisanie tekstu zajmuje mi rekordowe 2-3 minuty - to mam szansę i tak jeden po drugim wybrać większość tych tekstów, nim je inni autorzy zaklepią.

Wydawało się też, że pozytywnie zmienili wycenę tekstu. To znaczy, że wszystkie teksty są zawsze warte tyle samo, a więc można je o dowolnej porze pisać i są tak samo opłacalne. Niestety, to była tylko techniczna chwila. Wrócili po pewnym czasie do systemu pełzających cen. A to oznacza, że teksty opłaca się pisać dopiero na 4 lub mniej godzin przed wygaśnięciem. To sprawia, że jedynie w ciągu dnia są one w najlepszych cenach, a po tym czasie nie bardzo opłaca się je realizować. Napisałem do nich w tej sprawie sugerując, że wprowadzenie takich samych cen całą dobę sprawiłoby, że autorzy mieliby większą motywację pisać je po godzinach ich najlepszej wartości. Na to firma odpisała, że będą się temu przyglądać, ale uważają, że i tak jeżeli ktoś ma chwilę czasu, to może napisać tekst za mniejsze pieniądze.

No cóż, jak mawiają nikt nie jest idealny - także co do zmian w mojej pracy.

piątek, 1 września 2017

Kampania wrześniowa

No i mamy pierwszy września, dzień wyjątkowy. Oczywiście rocznica wybuchu drugiej wojny światowej, stąd też nawiązująca do tego tytułu kampania wrześniowa. Ale nie o historii będę dzisiaj mówił. Kampania wrześniowa zapowiada się u mnie i to na trzech frontach. Po pierwsze na froncie pracy. Zaczyna się niepozornie. W pracy wprowadzili pewne zmiany, po części na lepsze (napiszę o nich jutro), ale akurat brakuje zleceń. Jeśli dzisiaj ich nie podadzą, to dzisiejszy dzień i weekend zapowiada się przymusowo bezrobotny. Na szczęście mój nowy system pracy, wprowadziłem jest o wiele bardziej efektywny niż poprzedni, z perspektywy całego miesiąca spodziewam się znakomitych wyników. A to oczywiście zdejmie mi wiele zmartwień z głowy.

Na froncie walki o lepsze jutro moim życiu też może się wiele zmienić. I wzorem Kampanii Wrześniowej z 1939 roku można powiedzieć, że będzie to częściowa klęska. Pewne rzeczy mogą się bowiem ziścić (wszystko na to wskazuje), ale niestety nie zniszczą się w takim wymiarze, w jakim bym pragnął. Trudno, takie życie. Trzeba będzie oczywiście dostosować się do tych okrojonych warunków, które się pojawią. Ale ponieważ jestem o tym uprzedzony, już teraz zaczynam odpowiednio do tego wszystko kalkulować. W sumie i tak nie będzie źle. Ale życie pisze i tak nieprzewidywalne scenariusze i nigdy nie wiadomo, jak to wszystko się do końca ułoży, wyłącznie z tymi czynnikami, których w tej chwili nie sposób przewidzieć - mam jednak nadzieję, że to wstęp do zupełnie nowego, o wiele wspanialszego okresu w moim życiu. Nie piszę jednak co i jak, bo nie chcę zapeszać. Niestety w tym zakresie jest też wiele niewiadomych, dlatego nie będę nawet kalkulować wszystkiego w ostatecznym wymiarze, bo wszystkie niewiadome sprawiają, że kalkulacje są jedynie warunkowe.

Największe zmiany na trzecim froncie - Guild Wars 2. To szczególny miesiąc, bo 22 września wchodzi nowy Patch of Fire. Nie mam nawet pieniędzy w tej chwili, aby go kupić, ale nawet specjalnie się z tym nie spieszę. Kiedy patch wejdzie do gry, ludzie rzucą się masowo na te nowe obszary, które on udostępni i nie będzie specjalnie tam możliwości szpilki wetknąć. Niech się ta fala przez tydzień lub dwa przewali. Zaczynając z takim opóźnieniem i tak załapię się na sytuację, że wielu graczy będzie sobie pomagało. Na przykład mesmer rzuci gdzieś teleport, dzięki któremu można będzie skrócić sobie drogę w jakimś miejscu i tak dalej. Wrzesień to też mniejszego rodzaju kampania wrześniowa w mojej grze, polegająca na tym, że dokończę proces ascendowania postaci. Wyposażam w ostatnie elementy zbroi mają piątą, ostatnią postać, a potem będę wyposażał postacie w niezbędne, brakujące im ascendowane sztuki broni, które sam wyprodukuję. Zostawię dotychczasowe tylko bronie nie używane w walce, które noszą. W przyszłości, uzupełnię je darmowymi łupami z bossów lub innych miejsc w grze. Mogę sobie na nie cierpliwie poczekać.

Zatem wrzesień zapowiada się ciekawie i oby zwycięsko na wszystkich frontach.