wtorek, 31 października 2017

Mała śmierć

Jutro Wszystkich Świętych, a dziś chciałbym opowiedzieć o małej śmierci, która wydarzyła się dokładnie rok temu. Specyficznej i wzruszającej śmierci. Zresztą, nawiasem mówiąc, podwójnej. Dokładnie rok temu, rano 31 października pracowałem na moim starym, wysłużonym siedmioletnim notebooku makowym. Potem zamknąłem go i pojechałem na cmentarz z moim synkiem. Kiedy wróciłem do domu, nie mogłem już komputera dobudzić - okazało się że umarł śmiercią naturalną. Zepsuł mu się chipset systemowy na płycie głównej. Pożyczyłem więc od mojej rodziny mój stary wysłużony notebook Fujitsu Siemens (z jednym gigabajtem pamięci), który posłużył mi do pracy na czas obecności Maca w naprawie.

Okazało się po mniej więcej miesiącu, że zupełnie nie opłaca się naprawiać tego Macintosha, koszt naprawy byłoby bowiem znaczny i nie byłoby gwarancji tego, że po dokonaniu naprawy po kilku miesiącach komputer nie rozkraczyłby się ponownie. Bardziej opłacało się więc zapożyczyć i kupić zupełnie nowego notebooka, co zresztą zrobiłem. Dokładnie tego samego dnia, kiedy przyniosłem nowo zakupionego notebooka do domu, umarł mój stary notebook Fujitsu Siemens. Również on nie był w stanie się dobudzić, i prawdopodobnie również zepsuł mu się chipset systemowy. To symboliczna śmierć dwóch notebooków, która tak długo były używane. W obu przypadkach wymontowałem z nich dyski twarde. Zakupiony (zaledwie na dwa miesiące przed śmiercią) dysk twardy SSD znajdujący się w Macu poszedł do nowego notebooka, którego teraz używam. Natomiast dysk twardy w notebooku Fujitsu Siemens wrócił do rodziny ze znajdującymi się tam danymi.

Smutna to rocznica. Wiem, że sprzęt komputerowy to tylko sprzęt komputerowy, ale jeśli komputer wiernie służy przez siedem długich lat, to traktować go można prawie jak członka rodziny. Jego śmierć też jest przeżyciem. Niestety niekiedy również finansowym szokiem, gdy trzeba nagle zebrać pieniądze na kolejny sprzęt. Dlatego już podjąłem decyzję o tym, że gdybym w przyszłości miał dodatkowe pieniądze do wydania, to zainwestował bym w komputer stacjonarny jako mój główny komputer. W takim bowiem przypadku, nawet gdyby zepsuł się tam chip systemowy, to z reguły wystarczyłoby wymienić jedynie samą płytę główną, a wszystkie inne elementy można by bardzo łatwo przenieść do niej. W przeciwieństwie do komputera stacjonarnego notebook ma płytę główną zawsze dostosowaną do konkretnego modelu, a po kilku latach wymiana jej na nową jest już tylko marzeniem ściętej głowy. O ile marzenie ściętej głowy kojarzyć się może z bezgłowym jeźdźcem - który na przykład "straszy" w grze Hearthstone w obecnym czasie - o tyle, gdy przyjdzie nam zmierzyć się z awarią notebooka, jest już nam do śmiechu.

Jutro znowu pojadę na cmentarz, ale tym razem nie będę się martwił o to, że komputer po powrocie nie zadziała.

poniedziałek, 30 października 2017

Totalne wiatry i płomienie

Za oknami wiatr, osiągający według tego, co sprawdzałem w nocy na widżecie pogodowym w moim telefonie 35-40 kilometrów na godzinę w okolicach Warszawy, gdzie mieszkam. Słychać było jednak ten wiatr wyraźnie za oknami. Tymczasem wiatry polityczne również wieją w naszym kraju. A ostatnio opozycja totalna stara się rozdmuchiwać niczym huragan sprawę próby samospalenia (i niedawnej śmierci) owego nieszczęśnika, który postanowił zaprotestować przeciwko "pisowskiej dyktaturze". Salon III RP pieje z zachwytu, bo "kaczystowskiemu reżimowi" można przecież z góry przypisać tę śmierć. Zastanawiam się tylko, czy totalni opozycjoniści z okazji Wszystkich Świętych (a dla niektórych - Święta Zmarłych) choćby pomodlą się za duszę tego człowieka.

Nie mnie oceniać motywy tego nieszczęśnika, ponieważ czytając oczywiście o tym wydarzeniu,  rzecz jasna nie mam orientacji w prowadzonym zawsze w takim przypadku rutynowym postępowaniu śledczym. Wiadomo tylko, że człowiek ten leczył się psychiatrycznie, ale nie jestem skłonny twierdzić że to rozgrzesza nas z jakiegokolwiek zastanawiania się nad jego motywacjami. Zauważyłem jednak inną bardzo ciekawą rzecz. Otóż jeden z piszących o tej sprawie dziennikarzy zwrócił uwagę na to, jak wyglądał list pożegnalny, lub też manifest, który ten człowiek pozostawił. Dokument ten był napisany zdumiewająco poprawną polszczyzną, w sposób bardzo elegancki. Podobno osoby noszące się z zamiarem samobójstwa bardzo często piszą emocjonalnie, umieszczają bardzo wiele wykrzykników w tekście przelewając na papier emocje i obawy, które mają w swojej duszy.

Tymczasem - nie chciałbym być wścibski - ale być może ten manifest (w jakiś sposób) przypomina nienagannie wydrukowane plakaty, które ludzie trzymali w czasie manifestacji przeciw reformie sądów. W takiej sytuacji nasuwa się pytanie o to, czy być może ktoś nie wpływał na to, co ów nieszczęśnik przygotował jako swoją spuściznę. Proszę mi wybaczyć takie podejrzenia, ale niestety mieliśmy już przypadki astroturfingu w wykonaniu totalnej opozycji, a być może ten jest jego radykalną formą. Totalnym bardzo zależało na ofiarach śmiertelnych. Ostatnio pośrednio przyznał to profesor Jan Hartman. Nie udało im się z żałosnym pokazem pana Diduszko, a teraz w inny sposób dopięli swego. Ciekawą opinię o ich poczynaniach w tej (i nie tylko w tej) sprawie przedstawił dziś także Paweł Lisicki.

Oby w tym przypadku moje podejrzenia się nie sprawdziły, bo to oznaczałoby że totalna opozycja zaczyna zabijać.

niedziela, 29 października 2017

Nie-do-czas

Właśnie piszę ten tekst dzięki uprzejmości zmiany czasu. Według starego czasu, który obowiązywał jeszcze wczoraj, jestem już po godzinie 6, według nowego czasu jestem jeszcze przed 6. A ja wstałem oczywiście zgodnie ze swoim biologicznym zegarem tak, jak mi dokładnie podpowiedział. Aczkolwiek mój biologiczny zegar nie podpowiada mi pory wstawania idealnie takiej samej każdego dnia. Zależy to przecież również od tego, na ile wyspałem się poprzedniego dnia, ile spałem w ciągu dnia, na ile byłem zmęczony i tak dalej. Staram się oczywiście w jakiś sposób to kontrolować, ale nie zawsze biorę mój biologiczny zegar "za mordę".

Ostatnio zdarzało się nawet, że były takie dni, że w ciągu dnia drzemałem po dwie-trzy godziny, ponieważ ze względu na burczenie w brzuchu szedłem wcześniej na zakupy i wcześniej spożywając posiłek, czułem zmulenie i potrzebowałem poobiedniej drzemki. Mimo tego, a przecież dwie-trzy godziny w ciągu obecności najlepiej wycenianych tekstów to duża strata czasu, udawało mi się nie tylko zrealizować, ale wręcz przekroczyć plan dnia. A zatem spanie w ciągu dnia, jeśli taka jest konieczność po spożytym znacznie wcześniej się planowało posiłku, nie musi rozwalać rytmu dnia. Dopiero znacznie szersze przesunięcie z czasem i brak woli do działania przez znacznie dłuższy okres sprawia, że dany dzień jest stracony.

Na korzyść mojego wykorzystania czasu przemawia również to, odechciało mi się na razie gry MMORPG Guild Wars 2. Po prostu zmęczyłem się ciągłym farmieniem i zbieraniem na kolejne akcentowane itemy, tym bardziej że po wprowadzeniu Patch of Fire niestety ceny drewna spadły i samo farmienie zaczęło coraz bardziej tracić sens. Odcięto mi bowiem skrzydła mojej aktywności ekonomicznej w grze, którą tak bardzo lubiłem. Partyjki w Hearthstone zajmują znacznie mniej czasu niż granie w Guild Wars 2, a i tak nawet nie zawsze mam na nie ochotę. W efekcie mam więcej czasu na pracę i nie muszę martwić się tym, że coś od pracy mnie znacząco oderwie. Chyba, że trafi się masaż, no ale on przynajmniej jest płatny. Takie oderwanie się od pracy do innej pracy jest jak najbardziej dopuszczalne.

Kończę więc pisanie tego tekstu, bo czas na pracę ;-)

sobota, 28 października 2017

Belle

Z reguły oglądam filmy w ten sposób, że gdy oglądam jakiś film po raz kolejny, to najczęściej robię to na skróty. Wybieram z filmu tylko te fragmenty, które mnie najbardziej interesują, a przeskakuje te, które mniej mnie ciekawią. Dosyć rzadko oglądam film po raz drugi od deski do deski. Jedyny filmem, który do tej pory zawsze w jakiś naturalny sposób zmuszał mnie do, tego był "Ostatni samuraj" - choć trudno mi powiedzieć dlaczego Oglądałem go zawsze od deski do deski, ale tak się po prostu działo. Tym razem wyrosła mu o wiele większa konkurencja. Albowiem w ten sam sposób zacząłem oglądać film "Belle".

Natrafiłem na ten film przypadkiem. Jak zwykle "zawiniły" tu moje historyczne poszukiwania. W moim ulubionym filmie Mela Gibsona "Patriota" mój również ulubiony aktor, Tim Wilkinson zagrał Lorda Cornwallisa. Przeglądając jego biografię na Filmwebie natrafiłem na rolę Lorda Mansfielda w firmie "Belle". Dlatego postanowiłem ten film obejrzeć. Obejrzałem go raz, zrobił na mnie ogromne wrażenie. A potem - co u mnie samo w sobie było rzeczą kompletnie niezwykłą - zacząłem go oglądać ponownie kilka razy w odstępach jedno lub kilkudniowych. Do tej pory nie zdarzyło mi się, abym chłonął film serią seansów odbywających się tak szybko jeden po drugim. I to za każdym razem kompletnie bez skrótów.

A teraz zastanawiam się, co sprawiło, że tak uwielbiam ten film - do tego stopnia, że umieściłem go w moim podręcznym magazynku filmowym na moim komputerze (a nie na podłączonym na żądanie dysku magazynowym). Na pewno wpłynął na to wspaniały klimat osiemnastego wieku, epoki kulotów i peruk, świec i lśniących powozów, tak pięknie odmalowanej w tym filmie. Barwniej i bardziej żywymi kolorami pokazanej niż w moim ulubionym "Barry Lyndonie" Stanleya Kubricka. Ale nie tylko kostiumy i wnętrza, będące kwintesencją piękna, są atutem tego obrazu. To wielkie dzieło o poszukiwaniu ludzkiej wolności i godności. O zasadach rządzących społeczeństwem, o zmianach społecznych, i o kulturze społecznej. To nie jest film o tanich rewolucjonistach, to jest film bardziej o dżentelmenach zmieniających świat. W dzisiejszym świecie potrzeba nam właśnie takich dżentelmenów, a nie rewolucjonistów, wywodzących się z fornali. Co wyrasta z takich fornali widzimy w Polsce, obserwując w drugim lub trzecim pokoleniu potomków owych stalinowskich uzdrawiaczy świata. Oczywiście nikt mi nie zarzuci tego, że "Belle" jest filmem politycznie niepoprawnym - główna bohaterka jest czarna. Oczywiście żartuję, bo ten film jest poza tanią polityczną poprawnością. Tak naprawdę ten film jest o czymś o wiele ważniejszym od poprawności politycznej, a nawet estetyki.

Ten film jest o podstawach ludzkiego człowieczeństwa.

piątek, 27 października 2017

Nie tańcz z trupem

Niedługo zbliża się Wszystkich Świętych, zwane w czasie komunii Świętem Zmarłych. Tak piękne określenie musiało być wymyślone przez kogoś z tamtejszej propagandy. Jest ono równie zgrabne, jak określenie "głosowanie", którego używano wtedy zamiast słowa "wybory". I w istocie lepiej oddawało istotę komunizmu - bo nie było czego wybierać, więc tylko oddawało się głos na z góry upatrzonego jedynie słusznego kandydata. Ponieważ więc niedługo zbliża się dzień, gdy będziemy odwiedzali cmentarze i pamiętali o naszych zmarłych (choć miejmy nadzieję, że przynajmniej niektórzy z nas pamiętają o nich także w inne dni), to chciałbym podzielić się ciekawą informacją, na którą natrafiłem.

Otóż okazuje się, że nie jest rzeczą wskazaną taniec ze zmarłymi. I to całkiem dosłowny taniec, polegający na wykopywaniu z grobów ich zwłok, tańczeniu z nimi, trzymaniu w domu, a potem ponownemu pochowaniu. Tego typu zwyczaj funkcjonuje na Madagaskarze. Taniec ze zmarłymi należy do tamtejszej tradycji. Oczywiście zwłoki przodków wykopywane z ziemi zawijane są w świeże całuny, ale następnie są odprowadzane po okolicy, w której żyli, po to, aby zobaczyli jak się zmieniła. Zwłoki przodków są również umieszczane w czasie odbywających się wtedy uczt i w nich "uczestniczą". Po tym ziemskim tournée zwłoki przodków trafiają z powrotem do grobu, w którym mogą oddać się swojemu ulubionemu zajęciu, czyli wiecznemu odpoczynkowi.

Problem w tym wszystkim jest jednak taki, że mają przeciwko temu zastrzeżenia epidemiolodzy z Ministerstwa Zdrowia na Madagaskarze. Niestety bowiem wiele osób na tej wyspie umarło swego czasu na dżumę, jeśli więc przodek wykopany z grobu chorował na dżumę, to warto pamiętać o tym, że stykając się (nawet przez nowo założony całun) z jego z jego szczątkami możemy zarazić się tą chorobą. Nie jest to chyba dziedzictwo, które chcielibyśmy  po naszym przodku otrzymać. Oczywiście siła tradycji jest bardzo wielka, ale w tym przypadku niekiedy może być ona dosłownie zabójcza. Niekiedy, bo oczywiście nie każdy z wykopywanych chorował na dżumę. Dlatego odwiedzając w czasie Wszystkich Świętych, lub też w okolicach tego święta w dogodnej dla nas porze, cmentarz i groby naszych zmarłych, cieszmy się z tego, że nie musimy ich wykopywać i biegać z ich trupami.

Wystarczy, że w Polsce biegamy z politycznymi trupami niektórych partii ;-)

czwartek, 26 października 2017

Moje kolory jesieni

Niestety zbliża się już - a raczej od pewnego czasu funkcjonuje - taka pora roku, gdy bez najmniejszego problemu można powiedzieć o kolorach jesieni. Trochę smutno mi z tego powodu, bo nie mam żadnego porządnego aparatu fotograficznego, ani lustrzanki ani też aparatu w telefonie, którymi mógłbym zrobić jakieś ciekawe zdjęcia. Na pocieszenie mogę dodać to, że muszę dużo siedzieć i pracować zamiast chodzić na piękne jesienne spacery, a jednocześnie nie ma dni na tyle słonecznych, żeby nawet skromnym sprzętem fotograficznym, którym dysponuję, zrobić zdjęcia naprawdę dobrej jakości. Kiepawo bowiem wyglądają zdjęcia w szarym oświetleniu, nawet jeśli liście są bajecznie kolorowe. Ale jak wprowadziłem nieco inne kolory tej jesieni do swego życia.

Bo nie o tych jesiennych krajobrazach chciałem napisać. Wczoraj postanowiłem zrobić małą rewolucję w arkuszu Excela, którego używam do codziennego zapisywania mojego urobku - wpisując tam ilości napisanych przeze mnie tekstów i tym podobne dane, a także kwoty zaliczone mi danego dnia do wypłaty. Dodałem dodatkową kolumnę do tej karty w arkuszu Excela obejmującej firmę, dla której pracuję na bieżąco. Karty dotyczące innych firm stoją od miesięcy puste, więc nie ma potrzeby nic w nich zmieniać. Podsumowałem tam ręcznie urobek ilości tekstów napisanych każdego dnia - bo jeśli zdarzało się, że danego dnia pisałem kilka rodzajów tekstów, to każdy rodzaj był podsumowany w osobnej linijce. Nie byłoby w tym nic specjalnie dziwnego gdyby nie to, że zastosowałam tam moje ulubione formatowanie warunkowe. W zależności od tego, jakiej wysokości jest ten urobek, oznaczony jest on innymi kolorami.

Najniższe kwoty, katastrofalnie niskie, oznaczone są na czerwono. Minimalne kwoty (które wyznaczyłem sobie, jak niedawno pisałem, w wysokości od dwóch trzecich standardowej ilości tekstu, którą chciałbym codziennie pisać) oznaczone są na pomarańczowo. Kwoty standardowe to kolor zielony, a jeśli moje pisanie zakończyło się sukcesem (czyli napisałem trochę więcej tekstów) oznaczone jest to kolorem niebieskim. Epickie wyczyny polegające na stworzeniu naprawdę ogromnej liczby tekstów oznaczone są kolorem fioletowym - analogicznie do tego, jak w grach MMORPG fioletowe są wartościowe epickie itemy. Podobnie zrobiłem z arkuszem, w którym były umieszczane podsumowania wypłat z poszczególnych miesięcy. Również tam zrobiłem formatowanie warunkowe w zależności od kwoty - ale niestety dotąd wszystkie wypłaty kwalifikują się jedynie do czerwonej serii katastroficznej. Mam jednak nadzieję, że od listopada ten trend zacznie się zmieniać. Poprawiłem też kolorystykę nagłówka tych tabel w Excelu i jestem zadowolony. Dlaczego o tym piszę?

Możecie nie dać wiary, ale taka zmiana i zrobienie kolorowego formatowania w Excelu o wiele bardziej motywuje mnie do dalszej pracy :-D

środa, 25 października 2017

Zabójcza broń?

Na bardzo ciekawą statystykę natknąłem się niedawno i muszę stwierdzić, że dającą do myślenia. Statystyka przedstawia przyczyny śmierci Amerykanów w pierwszej połowie 2016 (do 15 czerwca) - więc jakby nie było, dotyczy bardzo rozwiniętego społeczeństwa. Potocznie niektórzy kojarzą Amerykanów nieomal z kowbojami, którzy ze względu na łatwość dostępu do broni ciągle się zabijają, czego bardzo jaskrawym przykładem była ostatnia masakra w Las Vegas. Doczekała się ona niestety swojej strony na Wikipedii. Niestety w tym sensie, że lepiej żeby do niej nie doszło. Lewacy powiedzą, że broń palna może zabić. Faktycznie, może wystrzelić. Podobnie jak nóż może ugodzić, cegła może spaść na głowę, zaś piorun uderzyć - na przykład w dupę.

Jak to jest więc z przyczynami śmierci owych kowbojskich Amerykanów? Statystyka jest zadziwiająca. Numerem jeden śmierci wśród Amerykanów jest aborcja (pół miliona przypadków). Następnie mamy dwa powody medyczne - atak serca i rak - w sumie dające o 10% więcej zgonów niż sama aborcja. Dalej są dwie rzeczy zdrowotne zależne od nas - tytoń i otyłość - około 300 tysięcy zgonów. Dalej jest już znacznie spokojniej - kolejne przyczyny śmierci powodują już znacznie mniejszą liczbę ofiar. Są wśród nich także kolejne powody medyczne - na przykład błędy w sztuce lekarskiej, cukrzyca, choroba Alzheimera i tym podobne.

A jak w tym kontekście wygląda liczba śmierci z powodu użycia broni? Morderstwa z użyciem broni to jedynie 5276 przypadków i znajdują się one na samym końcu tej tragicznej listy. Dla porównania alkohol zabiera w Ameryce 46 tysięcy ludzi, jazda po pijanemu 15 tysięcy, wypadki różnego rodzaju 62 tysiące, a nawet nadużycia związane z lekami w sumie powodują trzykrotnie więcej ofiar niż broń. Jaki z tego morał? Broń jest tylko narzędziem i bardzo rzadko zdarza się, że wystrzeli sama. Na ogół to człowiek jest najsłabszym ogniwem i to jego słabości powodują, że używa broni w niewłaściwy sposób. Warto oczywiście zastanowić się nad tym, ile osób zginęło z powodu niewłaściwego używania broni, ale sprawiedliwie byłoby równocześnie zastanowić się nad tym, ile osób uratowało życie z powodu tego, że posiadały broń, której albo użyły, albo chociażby odstraszyły nią napastnika.

Nie zdziwiłbym się, gdyby ten bilans był zdecydowanie pozytywny, co przemawiałoby za prawem do obywatelskiego posiadania broni.

wtorek, 24 października 2017

Plan minimum

Czy znalazłem ostatnio złotą metodę realizacji mojej pracy zawodowej i organizacji tej pracy po to, aby zapewnić odpowiednią aktywność i wyniki? Myślę że znalazłem, jest jednak jeden szkopuł związany z jej organizacją. Mianowicie nie zawsze ta organizacja się udaje. I nie jest to prawdopodobnie kwestia opracowania przeze mnie złej strategii postępowania lub też złej metody pracy, ale raczej kwestia lekceważenia pewnych zasad i niewłaściwego do nich podejścia. To sprawia że na przykład w miesiącu październiku pracę miałem bardzo nierówną. Zdarzył się dzień, kiedy zrobiłem rekordową liczbę tekstów, ponad dwukrotnie przekraczającą dniówkę, było jednak także kilka dni, kiedy nie napisałem nic. A to bardzo obniża mój dochód.

W efekcie średnia mojej pracy jest na tyle niska, że musiałem zrezygnować na razie z kupowania pewnych rzeczy, które są bardzo konieczne dla mojego wyposażenia i mają zastąpić przedmioty, które się już znacznie zużyły. Pieniądze, które miałam na to zaplanowane, muszą być zatrzymane w tej chwili jako rezerwa na wypadek, gdyby zabrakło mi na przykład na zapłacenie czynszu. Oczywiście, jeśli mi tego nie zabraknie, to będę mógł zakupy zrealizować (z dwutygodniowym opóźnieniem), ale jeśli będzie sytuacja odwrotna, to zakupy poczekają być może do końca listopada. Jest jednak pewna nadzieja, choćby w trochę w nietypowej organizacji czasu dnia przeze mnie. Ostatnio kładłem się spać nieraz o godzinie 20-22, ale wstawałem o 1-3 w nocy i miałem o wiele więcej czasu - może nie tyle na pracę, ale na zajęcie się innymi sprawami, dzięki czemu także praca mogła być o wiele wcześniej rozpoczęta.

Oczywiście przy założeniu, że od teraz w październiku, a także w całym listopadzie, znajdę właściwy rytm pracy, to nie powinienem mieć problemów z kolejnymi wydatkami. Dlatego też opracowałem sobie troszkę inne zasady wyznaczania obowiązkowych kwot pracy w ciągu dnia. Mam dwie takie obowiązkowe kwoty. Bez zmian pozostaje kwota zalecana do realizacji każdego dnia. Minimalna kwota do realizacji każdego dnia wynosi dwie trzecie tej pierwszej. W październiku miałem kilka dni, kiedy nic nie udało się wypracować. Gdybym zamiast tego choćby zrobił te dwie trzecie minimalnej stawki, miałbym dziś zupełnie inną sytuację. A gdyby w danym miesiącu zrealizować pełny plan dnia jedynie w jego połowie, a w drugiej połowie plan minimalny, to miałbym i tak zarobione tyle pieniędzy, że starczyłoby mi praktycznie na wszystkie wydatki (typowe i nietypowe) choć szału by nie było. Ale byłoby za to coś znacznie ważniejszego - brak stresu o to, że na coś mi zabraknie.

I może ten brak stresu o brak środków byłby wtedy najlepszym czynnikiem motywującym do lepszej pracy w przyszłości.

poniedziałek, 23 października 2017

Dylemat popychania

W przypadku znajomości gejowskich bardzo istotnym elementem jest coś, co nazywam dylematem popychania. Oczywiście kretyni pomyślą sobie o analu, który kojarzy się ze słowem "popychać", ale rzecz jasna nie chodzi tutaj o seks analny, ale o komunikację międzyludzką. Popychanie polega bowiem na tym, że na siłę niejako wymuszamy na drugiej osobie kontynuowanie rozmowy. Tymczasem jeśli poznajemy kogoś do związku, to komunikacja nim powinna być (w idealnym przypadku) dziecinnie prosta i nie wymagająca żadnego popychania lub sztucznych zabiegów konserwacyjnych.

Jeśli bowiem jest wspaniała komunikacja z drugą osobą, czyli nie trzeba je sztucznie podsycać, to w naturalny sposób pokazuje, że jesteśmy sobą wzajemnie zainteresowani i jak najbardziej jest sens poznawać się dalej. Jeśli zaś rozmowa szwankuje i trzeba ciągle starać się ją nawiązywać i łatać dziury w komunikacji, to niestety jest złym prognostykiem na przyszłość. Może bowiem nadal szwankować komunikacja kiedy już będziemy w związku i okaże się, że tak naprawdę niewiele mamy ze sobą do pogadania lub nawet wcale. A po co wiązać się jedynie z kimś, z kim moglibyśmy uprawiać jedynie seks i nie będziemy mieli żadnych innych życiowych punktów zaczepienia?

Ostatnio mam taką sytuację. Poznałem osobę, która być może byłaby partnerem do związku w miarę dobrym - używam określenia "w miarę" dlatego, że osoba ta strasznie przeklina co bardzo mi się nie podoba, bo nie lubię wulgarności. Oczywiście możne to udałoby się wyeliminować, ale mimo wszystko byłoby to już na dzień dobry pewnym faux pas. Na dodatek z osobą tą rozmowa toczy się dosyć nieskładnie i mam wrażenie, że muszę dosyć często rozmowę popychać na siłę. Na szczęście w tym przypadku zawsze mogę sobie powiedzieć, że ta osoba nie jest do końca odpowiednia (nie tylko zresztą z powodu przeklinania, bo są też jeszcze inne jej pewnego rodzaju wady) i dlatego nie muszę starać się z nią komunikować na siłę.

Co by jednak było, gdyby ta przypadłość braku komunikacji dotyczyła kogoś, na kim naprawdę mi zależy?

niedziela, 22 października 2017

Folwark dziecięcy

Być może niektórzy z nas przeczytali znakomitą i niestety nawiązującą do tego co się dzieje we współczesnym świecie książkę George'a Orwella "Folwark zwierzęcy". Niektórzy pamiętają genialne powiedzenie z tej książki - wszystkie zwierzęta są sobie równe, ale niektóre są równiejsze. Tymczasem ja chciałbym dzisiaj napisać o czymś, co można nazwać folwarkiem dziecięcym. A to wszystko w nawiązaniu właśnie do "Folwarku zwierzęcego" Orwella, choć będzie to rozważanie na zupełnie inny temat, bynajmniej nie związany z zagrożeniami współczesnym totalitaryzmem. Są jednak także inne zagrożenia związane z edukacją dzieci - bo wiem, jak to się mówi, czym skorupka za młodu nasiąknie tym na starość trąci.

Odpowiednia edukacja moralna dzieci zapoznająca ich z tym, co powinno być uznany za dobre w świecie i tym, czego powinno się unikać, jest oczywiście ważna dla budowy ich kręgosłupa moralnego. W tym kontekście ciekawe są badania przeprowadzone przez kanadyjskich uczonych. Sprawdzali oni mianowicie to, w jaki sposób historyjki przekazywane dzieciom zapoznają ich z prawdami na temat etyki i nakłaniają do takich lub innych działań. Okazuje się, że historyjki, w których bohaterami są zwierzęta (a to jest właśnie poetyckie nawiązanie do "Folwarku zwierzęcego" Orwella) mniej przemawiają do wyobraźni dzieci niż historyjki, w których bohaterami są ludzie. Zatem antropomorfizowane zwierzęta, czyli zwierzęta działające tak jak ludzie i będące bohaterami wielu bajek, nie przebijają się tak mocno do dziecięcej wyobraźni, jak bajkowi ludzie.

Jeśli więc chcemy, aby nasze pociechy bardziej do serca brały sobie wszelkie moralne nauki, które płyną z bajek, lepiej będzie, jeśli przekażemy im bajki, w których bohaterami są ludzie, a z którymi nasze pociechy mogą się o wiele łatwiej utożsamiać, niż z gadającymi misiami, pieskami lub też innymi zwierzątkami. To bardzo ciekawe wnioski, które oczywiście nie powinny skreślać z lektury młodych ludzi, a zresztą nie tylko młodych, bo jest to lektura ponadczasowa, genialnego "Kubusia Puchatka" - ale powinny zachęcić nas do wybierania dla dzieci także historyjek, których bohaterami są ludzie, a które po prostu bardziej trafiają do dziecięcej wyobraźni.

A zatem żartobliwie można powiedzieć, że aby przekazywać dzieciom właściwą lekcję moralną, człowiek człowiekowi nie może być wilkiem ;-)

sobota, 21 października 2017

Nieustraszeni pogromcy

Jeśli wydaje nam się że nasza totalnie opozycyjna klasa polityczna to kompletnie durnie oderwanie od rzeczywistości, podobnie jak zresztą establishment Unii Europejskiej - a niestety obserwowanie postępowania jednych i drugich wydaje się potwierdzać te hipotezę - to zapewne wiemy też, że europejskie elity lub też nasza wielce szanowna totalna opozycja mają tak zwanych zwykłych ludzi w głębokim poważaniu. Kompletnie nie szanują ich i uważają za nieoświeconych maluczkich. Ciekawe, czy ci światli wizjonerzy odnaleźliby się w ciekawej rzeczywistości nieoświeconych maluczkich z Republiki Malawi.

To małe afrykańskie państwo graniczące z Mozambikiem i Zambią i Tanzanią. Słowo "małe" należy oczywiście rozumieć relatywnie do Afryki - Malawi posiada jedną trzecią powierzchni Polski. W tym pięknym afrykańskim kraju ostatnio jednak nie dzieje się najlepiej. Otóż mieszkańcy tego afrykańskiego państewka są święcie przekonani o istnieniu wampirów. Mało tego, są przekonani o tym, że ostatnio wampiry atakują ludzi i wysysają z nich krew. Jako że zbytnio nie krępuje ich rzeczywistość i unijne przepisy, mieszkańcy Malawi biorą sprawy w swoje ręce i po prostu zabijają ludzi podejrzanych o to, że są wampirami. Spotkało to na przykład młodego chłopaka chorego na padaczkę. Myśmy to w Europie przerabiali jeszcze około 100 lat temu, ale już wyrośliśmy z tego. Nie wyrośli jedynie producenci filmów, ale oni mają prawo ;-)

Oczywiście premier Malawi zapowiedział śledztwo w sprawie tych samosądów, ale wzburzony lud wie swoje lepiej - na władzę już padło podejrzenie o współpracy z wampirami. Może się dziać ciekawie. Jak się okazuje, w Malawi żądza krwi może być po obu stronach - ze strony mitycznych wampirów i ze strony (niestety realnych) pogromców wampirów. ONZ ewakuuje swoich pracowników z tego kraju może nie tyle w obawie o to że, są oni wampirami, ale o to, że w ramach samosądów ludzie mogą zabijać na ślepo. Zastanawiam się, gdzie odnajdą się przy tej okazji wszystkie europejskie organizacje broniące praw ludzkich, walczące z ciemnotą, nietolerancją i tym podobnymi zjawiskami. Prawdopodobnie nie kiwną palcem, bo przecież Afryka jest daleko.

A skoro Afryka jest daleko, to po co mieliby kiwać palcem, skoro żaden Soros im za to nie zapłaci?

piątek, 20 października 2017

Parada orgazmów

Jedną ze stron internetowych, które lubię czytać jest strona Ciekawostki Historyczne. Faktycznie są tam często podawane bardzo ciekawe rzeczy. Dzisiaj robiąc mój "przegląd prasy" w strumieniu obserwowanych przeze mnie stron internetowych i mediów na Facebooku natknąłem się na ciekawy artykuł na tym właśnie historycznym portalu. Można by go określić mianem parady orgazmów - zawiera bowiem 32 przedwojenne określenia na orgazm. Postanowiłem je tutaj po prostu zestawić, zamiast odsyłam do właściwego tekstu po ewentualne bardziej szczegółowe omówienia każdej z tych opcji. Odpowiedz lista przedwojennych określeń na orgazm:
  • Spuściłem się
  • Doszedłem do swego
  • Skończyłem swoje
  • Złapałem się
  • Przeszło mi
  • Dobrze się zrobił
  • Nie mogłem wytrzymać
  • Zeszło ze mnie
  • Lałem/Zlałem
  • Złapałam się z mężem
  • Równałam się z mężem
  • Chwyciło nas razem
  • Razem się złapaliśmy
  • Ckliwości się zabrały
  • Przyjemność od serca przyszła
  • Natura przyszła
I bardziej fachowo brzmiące określenia:
  • Szczytowanie błogosne
  • Oswobodzenie płciowe
  • Dojście do szczytu
  • Dobiegnięcie błogości
  • Strzykanie
  • Zachwytowanie
  • Całkowita błogość
  • Dobieg błogości
  • Koniec wzbierania błogości
  • Najwyższy stopień błogości
  • Odbycie się sprawy biegu błogości
  • Okres końcowy
  • Zachwycenie płciowe
  • Uspokojenie płciowe
  • Zaszczytowanie
  • Szczytowanie
Cóż jako słowo komentarza mogę tylko dodać od siebie, że poza pierwszym określeniem inne są raczej mało ciekawe i trochę na jedno kopyto. Aczkolwiek na przykład takie określenia jak "odbycie się sprawy biegu błogości" faktycznie mogą być interesujące. A dla współczesnych postępowców przykrawających wszystko do jedynie słusznego postępowego modelu z pewnością przyda się nazwa "oswobodzenie płciowe" - bo przecież oni wszystko i wszystkich tak bardzo pragną oswobodzić, nawet wbrew ich woli.

Innymi słowy życzę wszystkim miłego orgazmu, znaczy się - miłego zachwytywania ;-)

czwartek, 19 października 2017

Nieśmiertelny islam

Klątwa poprawności politycznej krąży nad Zachodnią Europą, która nie zna umiaru w stosowaniu tej niestety bolszewickiej i faszystowskiej ideologii. Wiąże się ona bowiem nominalnie z tolerancją i multikulturowością, ale tak naprawdę jest jej zaprzeczeniem. Tolerancja jest bowiem tylko w jedną stronę - tolerować trzeba to, co poprawne polityczne, zaś to co politycznie niesłuszne należy (według tej oświeconej tolerancji) niszczyć. To oczywiście jedna wielka hipokryzja. Jednak czasem poprawność polityczna prowadzi do absurdalnych i humorystycznych sytuacji, choć często często humor przez łzy. Tego rodzaju humorystyczne dzieło powstało niedawno w Niemczech.

Jestem mianowicie książeczka dla dzieci. W tej książeczce przedstawiono szopkę betlejemską, a więc samą szopkę, Matkę Boską, Świętego Józefa, małego Jezusa oraz gwiazdę betlejemską i zwierzątka naokoło. Wszystko byłoby super, gdyby nie to, że w tle znajduje się - nie uwierzycie - meczet z półksiężycem. Zadziwiające, jak stary jest islam, który funkcjonował już około 610-630 lat przed swoim powstaniem. Ale prawdopodobnie to nie jest ostatnie słowo, mam bowiem podejrzenie, że być może uważna analiza ściennych obrazów w neolitycznych jaskiniach również wykazywałaby na obecność meczetów w tych czasach. Mało tego, wykopaliska paleontologiczne mogą potwierdzić, że już w czasach dinozaurów były meczety. Kto wie, czy nawet nauka nie powinna podjąć rewizji teorii Wielkiego Wybuchu - okazać się bowiem może, że przed powstaniem Wielkiego Wybuchu był już islam.

Żarty żartami, ale najgorsze są takie potknięcia w przypadku książeczek przeznaczonych dla małych dzieci, a więc istot nie posiadających wrodzonego krytycyzmu i ufnie chłonących wiedzę, którą się im przekazuje. W tym wypadku jest to po prostu kłamliwa indoktrynacja w imię rzeczywiście opętanej politycznej poprawności. Jeśli dalej tak to będzie realizowane, to możemy się spodziewać, że niedługo powstaną książeczki dla dzieci, w których esesmani z SS-Totenkopfverbände w obozach koncentracyjnych będą pokazywani jak obrońcy Żydów, ratujący ich przed złymi Polakami. Oczywiście, można doprowadzać do absurdu różnego rodzaju manipulacje historyczne i polityczne, ale niestety w coraz bardziej zatrutej polityczną poprawnością Zachodniej Europie coraz mniej ludzi będzie w stanie rozpoznać w tym działaniu manipulacje. Oni mają już swoje pranie mózgów podobne do "Roku 1984" Orwella.

W sumie to wolę już od "Roku 1984" Orwella obecnie istniejący w Polsce (ze strony totalnej opozycji) "Folwark zwierzęcy" :-)

środa, 18 października 2017

Kraciane impresje

Niedawno jako moją główną grę wybrałem ponownie, a raczej pierwszy raz w życiu Hearthstone. Ponownie zacząłem w nią grać na, ale nigdy dotąd nie zdarzyło się, aby tytuł głównej mojej gry nie przypadał jakieś grze MMORPG. W tym wypadku jednak zdecydowałem na grę karcianą z tego prostego powodu, że ciągła codzienna nudna praca w MMORPG, polegająca na farmieniu różnych rzeczy i wielu powtarzalnych czynnościach po prostu zaczęła mnie nudzić. I wejście ostatnimi dniami nowego Patch of Fire w Guild Wars 2 nie poprawiło tej sytuacji, zresztą nawet dotąd tego dodatku nie kupiłem - akurat z przyczyn finansowo-organizacyjnych, a nie moralnych.

Pora więc na garść refleksji związanych z rozgrywanym przeze mnie Hearthstone. Przede wszystkim trzeba wspomnieć o tym, że gra ta w zabawny sposób mobilizuje mnie do pracy. Zdarza się bowiem, że po przegranych jednym lub dwóch rozdaniach pod rząd oczywiście wkurzam się i tym lepiej idzie mi powrót do roboty, zamiast siedzenia dalej w grze. O ile w przypadku MMORPG nie ma takich jednoznacznych zwycięstw lub porażek, bo zazwyczaj wycinek gry polega po prostu na farmieniu czegoś lub uczestnictwu w jakichś zmaganiach, o tyle w przypadku gry karcianej rozgrywane są poszczególne rozdania, które jednoznacznie kończą się takim lub innym wynikiem - niezależnie od tego, czy przeciwnika się pokonało, czy też poddał się on samodzielnie. Oczywiście działa to tak samo w drugą stronę.

Gra jest o wiele prostsza w sensie organizacji czasu. Rozgrywka zajmuje około dziesięciu minut i można potem bez problemu wrócić do innej aktywności, którą się przerwało, aby wejść do gry. Można też grać z przyjaciółmi, których ma się dodanych na Battle.net. Grałem już tak kilka razy z moim długoletnim przyjacielem, bo akurat pretekstem były dwa questy, które wymagały właśnie rozgrywki z przyjacielem. Można oczywiście grać z przyjaciółmi także dla rozrywki. Ponadto jest pozytywny techniczny aspekt grania w Hearthstone. Ta gra wymaga z pewnością znacznie skromniejszej  grafiki i zasobów komputera niż gry MMORPG, dlatego też mój obecny komputer może przez wiele lat do niej służyć bez problemu. A to oznacza że nie muszę mieć ciśnienia na szybką wymianę sprzętu, pod warunkiem oczywiście, że jego parametry w innym zakresie i dla innych zadań byłby dla mnie satysfakcjonujące.

w Hearthstone można zresztą grać także na telefonie, co może być w wielu sytuacjach szalenie przydatne, bo ta gra może nam towarzyszyć wszędzie tam, gdzie się znajdziemy.

wtorek, 17 października 2017

Oni chcą Boga?

Hasło tegorocznego Marszu Niepodległości zostało podane do publicznej wiadomości (rym niezamierzony, ale w miarę zabawny, więc będę kontynuował to w ten sposób sprawny), lecz za hasłem takim kryje się trwoga, bowiem endecy chcą w w swym Marszu Boga. A teraz już na poważnie - hasło tegorocznego Marszu Niepodległości brzmi "My chcemy Boga". Z czym mi się to kojarzy? Oczywiście z taką piosenką religijną "My chcemy Boga, my poddani, on naszym królem, on nasz pan". Więcej nie kojarzę, ale oczywiście znawcą religijnych piosenek nie jestem i nigdy nie byłem - i nigdy nie będę. Co jednak sądzę o haśle tegorocznego Marszu Niepodległości?

Wysłuchałem wczoraj bardzo ciekawego dwugłosu dziennikarzy tygodnika "Do Rzeczy" w tej sprawie. Michał Ziemkiewicz uznał je po prostu za słabe, choć oczywiście personalnie to hasło mu nie przeszkadza, ale szczerze wątpi w to, czy ma ono polityczny sens w obecnych czasach, będąc umizgami Ruchu Narodowego do Radia Maryja. Z kolei Wojciech Wybranowski był znacznie bardziej przychylny do hasła Marszu Niepodległości, uznał bowiem, że to hasło jest bardzo na czasie. Ja zaś postanowiłem w tym zakresie wyrazić swoją opinię w nieco odmienny sposób. Nie jestem prywatnie wielkim fanem szafowania religijnymi hasłami w czasie imprez politycznych lub społecznych. Przede wszystkim wiara w Boga powinna być wewnętrzną sprawą każdego z nas i powinna być w naszym sercu. Królestwo Boże jest w sercu, bo we wnętrzu człowieka się ono znajduje. Z tego punktu widzenia wolałbym, aby hasła Marszu Niepodległości były bardziej związane chociażby z przygotowaniami do stulecia odzyskania niepodległości przez Polskę lub też innymi wyzwaniami współczesnych czasów.

Z drugiej strony nie da się ukryć, że pragnienie Boga jest właśnie jednym z bardzo ważnych wyzwań współczesnych czasów. Bo być może tego nie zauważamy, ale toczy się na naszych oczach jeszcze cicha i stosunkowo trudna do rozpoznania, ale już bardzo okrutna wojna cywilizacji. To również wojna cywilizacji muzułmańskiej i cywilizacji europejskiej chrześcijańskiej. Warto pamiętać o tym, że europejska cywilizacja niszczona jest obecnie zarówno przez cywilizację muzułmańską, jak i przez cywilizację lewacką, która upatruje w chrześcijaństwie swojego wielkiego wroga i dlatego tak ochoczo pozwoliła na zalewanie Europy przez hordy muzułmańskich nachodźców. Wydaje się im, że przy pomocy muzułmanów wykorzenią z Europy chrześcijaństwo (co akurat z pewnością by się stało), a jednocześnie naiwnie wierzą w to, że nakłonią o muzułmanów do nawrócenie się na ich "postępową ideologię" (co pewnością skończyłoby się nakłonieniem muzułmanów do podrzynania gardeł lewakom). Zaślepieni polityczną poprawnością lewaccy idealiści zapominają bowiem o tym, że pobożni muzułmanie zdecydowanie bardziej nie lubią bluźnierców i ludzi bez wiary w Boga (za których lewaków słusznie uważają) niż wierzących chrześcijan (których obkładać będą po prostu dżizją).

Tak między nami mówiąc - gdyby muzułmanie w Niemczech zorganizowani marsz pod hasłem "My chcemy Allaha", to nikt z mediów oświeconego i postępowego świata nie powiedziałby zapewne ani słowa sprzeciwu.

poniedziałek, 16 października 2017

Na nie-jedną kartę

Oczywiście tak się tylko mówi, stawiać coś na jedną kartę. A ja postawię na trzydzieści. Bo tyle kart liczy talia w grze Hearthstone. Pierwszy raz zagrałem w tę grę kilka lat temu, gdy musiałem w niej trzy gry wygrać po to, aby w mojej ówczesnej grze World of Warcraft (oczywiście pochodzącej z tej samej mojej ulubionej firmy, czyli Blizzard) zdobyć bardzo ładnego wierzchowca. Było jednak wtedy bardzo ciężko wygrać te trzy gry, grałem ponadto jakąś postacią, która jakoś nie bardzo mi "podchodziła". Trochę potrwało, zanim udało mi się wreszcie te gry wygrać. I oczywiście nie było to zachęcające na przyszłość.

Potem pewna osoba zachęciła mnie do ponownego zagrania w Hearthstone, ale tym razem zagrałem druidem. Nowa postać była bardzo szczęśliwa, bo w pierwszych dwóch lub trzech grach moi przeciwnicy po prostu poddali się bez walki, kompletnie nie wiadomo dlaczego. Być może był to jakiś znak od Pana Boga, w każdym razie znacznie zmotywowało mnie to do grania tą właśnie postacią. Oczywiście gram też innymi postaciami szczególnie wtedy, gdy miałem jakieś zadania dzienne wymagające na przykład wygrania gier inną klasą postaci. W każdym razie w grze tej odnalazłem swoje buty i grałem w nią jakiś czas. Potem zaś przeszedłem do gry w Guild Wars 2 czyli mojego ulubionego typu MMORPG. Ale obecnie, pomimo uderzenia się do niej dodatku Patch of Fire, jakoś zupełnie nie mam ochoty grać w tego mojego erpega. Być może dlatego, że znudziło mi się ciężkie i codzienne eksploatowanie się pracą w grze po to, aby do czegoś w MMORPG dojść.

Wczoraj w nocy postanowiłem wrócić do Hearthstone i zobaczyć, jak będzie wyglądała rozgrywka. Okazało się, że miałem do dyspozycji sześć wcześniej nierozpakowanych talii kart, które być może uzyskałem ze względu na długi okres nielogowania się do gry. Zadziwiające, że wśród tych 30 kart, które rozpakowałem, trafiła mi się legendarna karta Cenarius, właśnie dla druida. Potraktowałem to jako piękny znak dotyczący kontynuacji gry w Hearthstone. I poważnie zastanawiam się nad tym, czy nie będzie to moja główna gra od tej pory. Po pierwsze, to gra mojej ulubionej firmy Blizzard,  której gry znam od samego początku, czyli od 21 lat. Po drugie, to gra typu meczowego, w której rozgrywki są krótkie (trwają do około dziesięciu minut) i kończą się zawsze zwycięstwem lub porażką. Nie jestem zwolennikiem gier meczowych typu strzelanek, ale zupełnie inaczej sprawa wygląda w przypadku gry karcianej. Taka gra jest idealna jako krótki przerywnik w pracy lub też w jakichkolwiek innych okolicznościach, gdy mamy do dyspozycji nieco wolnego czasu.

W zakresie grania na komputerze stawiam więc teraz na nie-jedną kartę.

niedziela, 15 października 2017

Rozchybotany dzień

Ostatnio mam pewne problemy z dniem i nocą, bo zdarza się, że za dnia przysypiam drzemiąc przez godzinę, dwie lub trzy, a nocy bardzo mało śpię lub też zgoła nawet nie śpię wcale. Tej nocy praktycznie nie spałem, za to poświęciłem sporą część nocy na dodatkową pracę. Efekt osiągnięty przeze mnie był wręcz imponujący - udało mi się dzięki temu ponad dwukrotnie przekroczyć dzienną normę tekstów. To zdecydowanie rekord wszech czasów w mojej tymczasowej pracy.

Oczywiście może być to powód do wielkiej radości, ale w sumie nie podskakuję z tej radości zbytnio. Liczy się bowiem tak naprawdę coś - co pod względem motoryzacyjnym porównywałbym do Low Range, czyli specjalnego niskiego przełożenia dostępnego w samochodach przeznaczonych do radzenia sobie w ciężkim terenie. O ile zwykłe samochody z dużą szybkością mogą pięknie jeździć, ale też i zakopać się w piasku lub błocie, o tyle samochody z przełożeniem Low Range jadą powoli, ale nieustępliwie niczym czołg. Na tej zasadzie powoli można dojechać znacznie dalej w ciężkim terenie niż szarżując z wielką prędkością.

Podobnie jest z pracą. Lepiej dzień w dzień robić dwie trzecie normy, ale na pewno robić co najmniej te dwie trzecie, niż zrobić 200% normy jednego dnia, a potem na przykład przez trzy dni nic nie wykonać. W sumie o wiele więcej zarobi się pieniędzy idąc powoli, ale uparcie do przodu, niż szarżując od czasu do czasu. Oczywiście nie zamierzam dzisiaj się poddawać i chcę też coś zrobić, ale na pewno nie będę miał ciśnienia na jakieś kolejne bicie rekordów. Wolę raczej upewnić się, że zrobię solidną robotę, a jednocześnie nie nadwyrężę zanadto sił. No i mam na jutro małe zadanie - tak starać się manewrować dzisiejszym dniem, aby noc jednak przespać i jutro wstać z samego rana. Zdecydowanie bardziej przyda mi się jutro praca o poranku i przed południem po to, aby do wieczora zaliczono mi jak najwięcej do zlecanej wtedy wypłaty.

A na razie idę na poranne zakupy, zjem coś i nieco się zdrzemnę, aby odpocząć po nieprzespanej, ale dobrze przepracowanej nocy.

sobota, 14 października 2017

Firmowy pic?

Życie dopisało do mojego wczorajszego postu o zleceniach firmie ciekawe post scriptum. Jest taki termin "złośliwość rzeczy martwych". Można by też ukłuć zupełnie inny termin - złośliwość rzeczy zawodowych. Wczoraj pisałem bo wiem o tym, że obawiam się braku zleceń z tego powodu, że jestem zdany na łaskę i niełaskę klientów, którzy posiadają własne loginy do panelu zamówień i tylko oni zajmują się zlecaniem zamówień i zatwierdzaniem ich do wypłaty. A zatem od ich widzimisię zależy ilość zleceń i dostępność pracy dla mnie, podobnie jak szybkość zatwierdzenia do wypłaty tego, co już napisałem. Tak przynajmniej wytłumaczyli ludzie z firmy, która ten panel dostarcza i jest niejako pośrednikiem pomiędzy klientami oraz autorami tekstów, do których i ja należę.

Tymczasem wczoraj jakby na złość (w tym wypadku jednak pozytywnie na złość) do tego, co napisałem okazało się, że nagle ci klienci zaczęli dodawać coraz kolejne zlecenia - nie dziesiątki zleceń, ale dosłownie setki. W ciągu kilku godzin liczba zleceń wzrosła w porównaniu do (co prawda) śladowej ilości, która już miała miejsce, ponad stukrotnie. Ja w tym momencie zacząłem się zastanawiać nad tym, na ile te tłumaczenia z firmy są prawdziwe. Załóżmy, że to rzeczywiście klienci samodzielnie umieszczają zlecenia. Jest moim zdaniem kompletnie nieprawdopodobne to, że nagle, przypadkowo, wszyscy klienci jak jeden mąż rzucają się i zamieszczają w tym samym czasie zlecenia w tak niebywałej ilości. Tak samo jest moim zdaniem nieprawdopodobne to, że nagle klienci zatwierdzają sporą grupę zleceń, gdy poprzednio nie zatwierdzali praktycznie nic.

Coś mi się jednak wydaje że ci mityczni klienci, to w istocie pracownicy firmy, która te zlecenia udostępnia w swoim systemie, a którzy zajmują się (wbrew temu, co mówią) także ich zamieszczaniem jako oraz zatwierdzeniem do wypłaty napisanych tekstów. Zwalają na "klientów" winę za wszelkie opóźnienia po prostu po to, aby nie stać pod pręgierzem. Zawsze łatwiej zwalić na kogoś swoją własną winę - to bardzo wygodna wymówka. Tymczasem wszystko wydaje mi się wskazywać na to, że ci mityczni "klienci" bynajmniej nie zajmują się tym, czym mieliby się zajmować. Wydaje mi się bowiem, że klienci powinni bardziej działać w rozproszeniu. Statystycznie rzecz biorąc, klienci powinni w miarę równomiernie zatwierdzać do wypłaty i w miarę równomiernie zlecać kolejne zlecenia. Po prostu jedni w danym momencie pracują, inni nie pracują, ale średnio mniej więcej podobna liczba działa w danym momencie. Tymczasem w przypadku tej firmy mamy do czynienia z ewidentnymi falami zleceń lub też zatwierdzeń.

No, ale to jest akurat pozytywne - jeśli firma zlecenia koduje i zatwierdza, to jednak bardziej ufam starającej się o jak największy obrót firmie niż rozproszonym klientom :-)

piątek, 13 października 2017

Firmowy pech

Nie muszę nikomu tłumaczyć, że piątek trzynastego uważany jest przez wiele osób z za klasycznie pechowy dzień. Akurat nie bardzo wierzę w niego, choć oczywiście chętnie mogę się na to powoływać. Ostatnio miałam pechowy okres związany z moją aktywnością zawodową. Najbardziej zaś pechowa informacja to taka, którą dotrzymałem wczoraj, ale można by ją na siłę podpisać pod dzisiejszy piątek trzynastego właśnie ze względu na jej charakter.

Ostatnio miałem bowiem problem z pisaniem tekstów w pracy dlatego, że tekstów tych jest coraz mniej i strumyk ze zleceniami wygasa. Zapytałem więc firmę, która teksty te umieszcza, kiedy zamierzają dodać kolejne zlecenia. I otrzymałem bardzo hiobowa wiadomość o tym, że to nie firma dodaje zlecenia, ale jej klienci. Poprzednio zaś firma powiadomiła mnie, że to nie oni zatwierdzają wykonane teksty do wypłaty, ale również sami klienci jako tacy. Wynika z tego więc, że firma tak naprawdę jest jedynie platformą, na której klienci rejestrują się, sami umieszczają zlecenia i sami je zatwierdzają. Zadaniem firmy jest tak naprawdę nieomal jedynie przelewanie tych pieniędzy, które my wypracujemy na nasze konta.

Może być więc z tym zarabianiem problem, jeśli klienci nie będą dawać zleceń. W przypadku dbającej o to firmy byłoby inaczej, sama starałaby się tych zleceń jak najwięcej uzyskać. Cała więc nadzieja w firmie tylko w tym zakresie, że firma promować się będzie wśród kolejnych klientów, wzrastać będzie ich liczba, a co za tym idzie również liczba zleceń umieszczanych przez nich. Trudno bowiem pracować ze świadomością, że tak naprawdę bujamy na losowej łasce klientów. Ostatnio miałem się okazję przekonać o klientach, którzy znacząco później zatwierdzają teksty do wypłaty. Teraz odczuwam klientów, którzy nie zamieszczają zleceń. To, że jednak udaje mi się wypracować jakieś pieniądze pomimo tych szykan jest dużym osiągnięciem. Ale wolałbym, aby ten margines niedogodności był jak najmniejszy. Te niedogodności mogłyby na przykład zdarzać się tylko w piątki trzynastego

Byle nie dziś, bo już dobrze wstałem i szykuję się do pracy ;-)

czwartek, 12 października 2017

Pożyteczne błędy

Wiecznie żywy (według niektórych swoich zwolenników) Włodzimierz Ilicz Lenin określał na niektórych entuzjastów komunizmu na zachodzie jako pożytecznych idiotów. Co prawda podobno nigdy sam osobiście nie użył tego określenia, ale przypisywane jest ono jego, albo przynajmniej sama intencja związana z tym określeniem. Ja zaś postanowiłem użyć zupełnie innego określenia - analogicznego pewnym sensie do określenia Lenina - a mianowicie pożyteczne błędy. Niedawno miałem do czynienia z tym zjawiskiem i chciałbym ją opisać.

Pożyteczne błędy, podobnie jak pożyteczni idioci, są to pewne rzeczy, które teoretycznie byłyby negatywne, ale z naszego punktu widzenia są pozytywne. Idiota jest kimś generalnie negatywnym - raczej nie chcielibyśmy być idiotą, ani mieć z nim do czynienia. Jest to raczej synonim kogoś poniżej poziomu. Ale jeżeli ten idiota jest jednak dla nas pożytecznym, to czemu nie, można go polubić. Tak samo jest z błędami, które zwykle wymagają sprostowania. Ale jeżeli błąd, lub też błędne myślenie, są dla nas pożyteczne, to nie tylko nie ma sensu go prostować, ale nawet można go utrzymywać w takiej błędnej postaci.

Zetknąłem się z takim pożytecznym błędem niedawno, gdy rozmawiałem z osobą wynajmującą mi mieszkanie. Otóż ten człowiek jest przekonany, że ja ponoszę pewne opłaty, które w jego oczach sprawiają, że mój dochód jest dzięki temu znacznie ograniczony, co niejako automatycznie może usprawiedliwiać wszelkie moje ewentualne problemy w płaceniu czynszu. Dlatego też nie ma sensu wyprowadzać go z błędu. Sam sobie wytłumaczył czynnikami obiektywnymi moje ewentualne problemy z płaceniem czynszu, to niech takie wytłumaczenie grzecznie u niego funkcjonuje. Rozgrzesza to mnie w pewnym sensie z moich problemów.

Choć niestety rozgrzeszenie nie oznacza w tym przypadku bezkarności ;-)

środa, 11 października 2017

Marsjanin

Nie mogłem dzisiaj w nocy spać, więc obejrzałem znakomity film mojego ulubionego reżysera Ridleya Scotta pod tytułem "Marsjanin". Wspaniała rola Matta Damona. Genialny klimat Marsa, film zrobiony w ścisłej konsultacji z NASA, realistyczny, a jednocześnie optymistyczny. I nagle zorientowałem się, że tak naprawdę ja sam jestem takim Marsjaninem, a film Ridleya Scotta prawie idealnie pasuje do mojej obecnej sytuacji. Oczywiście nie dosłownie, przecież jestem na Ziemi, a nie na Marsie. Jednak podobieństw jest bardzo wiele i dlatego film ten szczególnie może mnie zainspirować.

Przede wszystkim również mam w pewnym sensie sytuację awaryjną. Zdany jestem na siebie i muszę własną pracą i sprytem się wykazać. Mam również ograniczone możliwości działania i ograniczone środki. Mimo tego, że moja praca przynosi już lepsze efekty (ale jeszcze nie tak dobre, jakbym docelowo chciał), to jednak mam o wiele więcej wydatków niezbędnych do poniesienia i dlatego jeszcze przez pewien czas nie będę odczuwał benefitów zwiększonego dochodu. Muszę więc nieraz racjonować środki na życie tak, jak to musiał robić tytułowy bohater. A ponadto akurat w tej chwili, kiedy bardzo wczesnym rankiem siedzę przy komputerze i piszę ten post, czuję zimno. Za oknem bowiem jesienne 4 stopnie, a w środku ogrzewanie nie rozpieszcza. Kaloryfery praktycznie są zimne, może ledwie o kilka stopni cieplejsze niż temperatura w pokoju. A mnie jeszcze w tym miesiącu nie będzie stać na kupno upatrzonego piecyka elektrycznego.

Na dodatek mam pewien plan ratunkowy, podobnie jak tytułowy bohater, ale nie ziści się on z dnia na dzień. Muszę być cierpliwy i walczyć z różnymi przeciwnościami losu, które w międzyczasie mogą się pojawić. A może także z większymi katastrofami. Ubieram się, aby wyjść na dwór, w pewnym sensie we własny swój "skafander kosmiczny", bo bez niego trudno jest na dworze już wytrzymać i coraz chłodniejsze są kolejne dni. Oczywiście są to podobieństwa natury bardzo ogólnej. Ale jednak taki film, jak "Marsjanin", może po prostu życiowo zainspirować. Nie chodzi tu bowiem o ścisłe trzymanie się analogii, ale o wyrobienie w sobie pewnej woli walki, działania i nie poddawania się tak, jak zrobił to tytułowy bohater, astronauta Mark Watney.

No i jeszcze jedna drobna analogia - tam była Czerwona Planeta, a tu się zaczynają pojawiać jesienne czerwone liście ;-)

wtorek, 10 października 2017

Aha

Rozmawianie z kimś jest jak rozgrywanie partii szachów. To porównanie jest bardzo zasadne, bowiem w partii szachowej zaczyna się od bardzo niewielu możliwych otwarć, ale właściwa gra oczywiście może rozgrywać się w znacznie większej liczbie wariantów. Podobnie jest z większością rozmów realizowanych między innymi poprzez internet. Zaczynają się mniej lub bardziej standardowymi otwarciami, potem zaś mogą przybrać zupełnie różną postać. Niektóre z tych otwarć szalenie mnie wkurzają dlatego, że poznaję po nich, iż mam do czynienia z osobą prowadzącą rozmowy w sposób idiotyczny. Przede wszystkim bardzo nie lubię zaczynania rozmowy od pytania "Co tam?" (ewentualnie "Jak leci?", "Co porabiasz?" lub tym podobnych). Skoro ktoś nie potrafi nawet sensownie zacząć rozmowy, to jaka jest nadzieja na to, będzie w stanie kontynuować ją również w sensowny sposób?

Bardzo nie lubię też odpowiadania słowem "aha". Jest ono po prostu klasycznym przykładem kompletnej umysłowej bezradności. W około 99% przypadków oznacza to, że rozmówca po prostu nie będzie w stanie nic sensownego wymyślić, albo też będzie to myślenie bardzo opóźnione i przychodzące mu w ogromnych bólach. Jeśli więc otrzymuję odpowiedź "aha", oznacza to zazwyczaj, że rozmowa jest w naturalnej agonii. Podobnie nie lubię słowa "rozumiem", ponieważ ono oznacza - paradoksalnie - brak zrozumienia. Dlaczego tak uważam? Dlatego, że w absolutnej większości przypadków po uzyskaniu odpowiedzi "rozumiem" rozmowa ulega zakończeniu lub też jest bardzo długi czas jest wstrzymana. A to oznacza ni mniej ni więcej, tylko właśnie brak zrozumienia i bezradność.

Miałem niedawno rozmowę, którą chciałbym przytoczyć jako przykład. Była ona nie na czacie, ale na innym kanale stanowiącym kopalnię idiotycznych rozmów, czyli na Gadu-Gadu. Ktoś zapytał mnie na początku standardowo o to, co robię. Odpowiedziałem mu tym razem w miarę oryginalnie tym, co przyszło mi ad hoc do głowy - że oddycham. Oczywiście w odpowiedzi na to, otrzymałem nieśmiertelne "aha". Przez dłuższy moment, kilka minut (na szczęście oczywiście nie czekałem w tym czasie przy oknie rozmowy, ale zajmowałem się innymi swoimi rzeczami na komputerze) rozmowa się nie kontynuowała. Klasyczny przykład bezradności i zagubienia drugiej strony. Wreszcie ulitowałem wam się nad rozmówcą i napisałem dosłownie: "Tak jak przewidywałem "aha" oznacza, że rozmówca wyczerpał swój potencjał umysłowy. To po co zaczepiasz?". Oczywiście na to pytanie również nie doczekałem się odpowiedzi - faktycznie po drugiej stronie nastąpiło kompletne zawieszenie się bezradnego i zagubionego rozmówcy.

I faktycznie warto zapytać - skoro nie potrafi rozmawiać, to po co zaczepia?

poniedziałek, 9 października 2017

Diagnoza Europy

Oświadczenie Paryskie jest niedawno opublikowanym dokumentem przedstawionym przez grupę konserwatywnych polityków Parlamentu Europejskiego, wśród których jest także polski parlamentarzysta Ryszard Legutko. Na ten dokument trafiłem wczoraj w Internecie. Pod względem literackim jest to dokument napisany zwięzłym językiem i podzielony na bardzo proste akapity, które są ponumerowane i wyposażone we własne tytuły określające ich zawartość. Dzięki temu tekst jest bardzo czytelny, ale też jest stosunkowo obszerny, bowiem akapitów tych jest aż trzydzieści sześć. A to oznacza, że nie każdy będzie w stanie przeczytać ten tekst na kolanie. W dobie Internetu trafiamy na krótkie informacje, a to jest mała rozprawka. Udało mi się jednak przez nią przebrnąć i chciałbym podzielić się swoimi wrażeniami.

Myślę, że każdy, niezależnie od poglądów politycznych, może zapoznać się z tym tekstem. I to bynajmniej nie dlatego, aby dać się przekonać do głoszonych nim tez. Europa z natury swojej była pluralistyczna - zresztą autorzy tego tekstu wspominają o tym - a zatem zapoznawanie się z poglądami nawet kogoś, z kim się nie zgadzamy, w imię przygotowania się do dyskusji z nim lub też realizacji własnych przemyśleń jest rzeczą zgodną z europejską tradycją kulturową. Myślę, że tylko lewica, a raczej lewactwo rządzące obecnie w Europie, ma takie podejście, że uważa się za depozytariusza jedynej racji posiadającego monopol na prawdę. To zresztą charakterystyczne postępowanie i wymówka dla wszelkich totalitaryzmów. Tymczasem prawda bardzo często leży, jak to się mówi, pośrodku. Dlatego warto zapoznać się z tym dokumentem po to, aby mieć po prostu podstawy do własnych ewentualnych przemyśleń.

Myślę, że zapewne mało jest osób, które w całości zgodziłyby się z tezami przedstawionymi w tym dokumencie. Nie trzeba się przecież zgadzać ze wszystkim na raz, bo to nie jest monolityczny pakiet. Można zgodzić się z konkretną diagnozą w konkretnej sprawie, z kolei z inną diagnozę przedstawioną przez autorów raportu krytykować. Na tym polega właśnie dyskusja, spieranie się i klarowanie wizji świata poprzez cywilizowaną wymianę poglądów. Aby jednak mieć możliwość rozpocząć dyskusję i wymieniać poglądy, trzeba te poglądy poznać. W przeciwieństwie do bardzo wielu manifestów ideologicznych, które są puste, bowiem pełne gładkich słówek i nic nie znaczących fraz - o czym zresztą również wspominają autorzy tego oświadczenia - ten dokument wydaje się być zdecydowanie bardziej konkretny.

Dlatego warto się w wolnej chwili z nim zapoznać.

niedziela, 8 października 2017

Prywatny Bóg

Wczoraj miała miejsce wielka akcja modlitewna Różaniec do granic, w której i ja wziąłem udział, choć nie jestem rozmodlony na pokaz i na co dzień. Miałem jednak swoje powody, o których za chwilę napiszę. Nadmienię jednak najpierw, że trafiłem przy tym na dwa symptomatyczne zagraniczne wydarzenia. Po pierwsze, wczoraj w tym samym mniej więcej czasie w Wielkiej Brytanii samochód wjechał w ludzi przed Muzeum Historii Naturalnej - a więc być może kolejny zamach lub próba zamachu. My się modlimy, oni muszą ginąć - tragiczny kontrast. Po drugie, BBC nazwało modlitwę Polaków kontrowersyjną akcją, ponieważ istnieją obawy, że "modlitwa chrześcijan może oznaczać brak poparcia dla przyjmowania muzułmańskich imigrantów do Polski". Innymi słowy, zachowali się jak sierżant ze znanego kawału, któremu biała chusteczka skojarzyła się z pierdoleniem dlatego, że jemu wszystko kojarzy się z pierdoleniem. Ja postanowiłem się do tej akcji dołączyć, oczywiście tylko w swoim domu (a nie na granicy), między nimi dlatego, aby podziękować Panu Bogu za opiekę nade mną. Tytułem ciekawostki powiem, że nie znam na pamięć części modlitw różańcowych i musiałem się posiłkować w czasie odmawiania internetową ściągawką :-) Zdecydowałem się na udział, aby podziękować Bogu za trzy niedawne i bardzo spektakularne przykłady takiej opieki.

Kilka dni temu dano mi ultimatum, aby do tego poniedziałku zebrać pieniądze na czynsz. Ja te pieniądze zadysponowałem do wypłaty w firmie, z którą współpracuję, już tydzień wcześniej, ale na konto jeszcze nie przyszły. Tak wynikało ze statusu płatności na stronie firmowej. Tymczasem przedwczoraj pojawił się pierwszy przykład opieki nade mną - trafił się klient na masaż, więc zdobyłem trochę pieniędzy. Nadmienię tutaj, że w całym wrześniu nie miałem ani jednego masażu, a tu nagle pojawia się masaż dokładnie wtedy, gdy go bardzo trzeba. Pojechałem więc zrobić zakupy do Biedronki, a przy okazji postanowiłem sprawdzić w bankomacie stan konta. I co się okazało? Kwota zadysponowana do wypłaty jest już na koncie mimo tego, że w internecie nie jest to odnotowane. Kolejny przykład opieki nade mną - dzięki temu zorientowałem się, że już nic mi nie grozi. Groziłoby zaś, bo nie miałbym się po prostu dokąd wyprowadzać. A przy okazji, analiza salda z bankomatu wykazała, że miałem na karcie mniej pieniędzy niż sobie wyliczyłem, i bez tej wypłaty (oraz gdyby nie było masażu, który mi dał gotówkę) nie byłbym w stanie zrobić żadnego kolejnego zakupu. To także uratowało mnie przed niemiłą niespodzianką w sklepie.

Ale na tym nie koniec. Przeszedłem do przystanku autobusowego, aby wracając podjechać dwa przystanki do siebie. Na przystanku zobaczyłem leżący na ziemi bilet - okazało się, że nieskasowany. Schowałem go. Wczoraj zaś postanowiłem pojechać do jednego z supermarketów w samej Warszawie po to, aby coś dodatkowo kupić. Jadę sobie autobusem, nie skasowałem biletu, bo stwierdziłem, że na tak krótkim dystansie nikt nie będzie kontrolował. A to patrzę, nagle kontrola - oczywiście zdołałem skasować bilet i dzięki temu uniknąłem kary, która by na pewno zrujnowała mój budżet. To trzeci etap pomocy od Pana Boga - znalezienie biletu, który pojawił się na przystanku, a jak się okazuje przydał się kolejnego dnia. Ktoś powie, że to zwykły przypadek. Być może, ale takie wzajemnie powiązane i bardzo logiczne (w nawiązaniu do mojej własnej sytuacji życiowej) serie przypadków mam coraz liczniejsze, zatem trudno mi uwierzyć w to, że są to wyłącznie ślepe przypadki. Łatwiej racjonalnie wytłumaczyć to jakąś zewnętrzną ingerencją. Dlatego bardziej racjonalnie jest dla mnie uważać, że to Bóg się mną opiekuje. Oczywiście, nie mam pewności, że to akurat Bóg, ale w tym zakresie muszę po prostu przyjąć jakąś hipotezę - i właśnie Boga wybrałem na wytłumaczenie tej opieki. Dziękując za tę opiekę modlę się do Niego - przeważnie na swój własny sposób. Ale przecież Bóg nie jest na tyle głupi, aby wymagał w modlitwie do siebie takiego lub innego religijnego formalizmu.

Myślę, że Bóg jedynie wymaga od nas tego, aby być dobrymi ludźmi.

sobota, 7 października 2017

Że co?

Jestem bardzo tolerancyjny w stosunku do ludzi i staram się nie oceniać ich zbyt surowo, tak samo jak staram się też nie tracić z oczu szerszego kontekstu. Można na przykład śmiać się z kogoś dlatego, że jest nieporadny w czymś, ale ten sam ktoś może być super ekspertem w zupełnie innej dziedzinie, w której my jesteśmy nieporadni. Dlatego uważam, że śmiać się z innych ludzi raczej nie warto, chyba że rzeczywiście coś jest autentycznie komicznego. Natomiast nie bardzo lubię ludzkiej głupoty lub też jej młodszej siostry, którą można by określić jako niekumatość. Oczywiście nie śmieję się z tego. Po prostu przeszkadzają mi ludzie, którzy nie bardzo kumają, o co biega.

Pół biedy, jeśli trafi się na taką osobę na czacie i rozmawia się z nią. Żaden problem, podobnie jak trafienie na czacie osoby, która jest ewidentnym kretynem, na przykład należącym do kategorii - jak to niektórzy słusznie określają - myślących fiutem. Na czacie można po prostu taką rozmowę zakończyć i bez problemu o nim zapomnieć. Zupełnie inaczej sytuacja przedstawia się wtedy, gdy wydaje się, że poznaliśmy kogoś potencjalnie interesującego do głębszej znajomości, a nagle okazuje się, że jest on sobą słabo kumatą. Poznałem niedawno takiego bardzo młodego chłopaka, z którym rozmawiam na komunikatorze internetowym.

Nie używam w trakcie tej rozmowy jakiś specjalnie skomplikowanych słów czy zwrotów. A jednak mój rozmówca wielokrotnie pyta mnie "że co?". To tylko pokazuje jego bezradność, ponieważ nie jest on w stanie zrozumieć praktycznie prostych rzeczy. Jeszcze raz podkreślam, że nie używam w rozmowie żadnych specjalnych trudnych słów, ani zwrotów. A mój rozmówca mimo tego często nie rozumie. Podobnie jak nie jest w stanie zrozumieć, że zrobiłem gdzieś prostą literówkę pisząc jakiś wyraz nieco koślawo. Normalnie myślący człowiek łatwo domyśli się, między innymi z kontekstu wypowiedzi, że chodzi o dany wyraz. Poza tym ten chłopak ciągle do mnie wydzwania, nie mając specjalnie nic wartościowego do powiedzenia. Typowe śmieciowe rozmowy - tak zwany small talk. Niestety, jest to ewidentny przypadek kogoś, z kim raczej nie ma sensu znajomości utrzymywać. Nie szukam oczywiście drugiego Einsteina lub tym podobnego geniusza, ale szukam po prostu normalnego człowieka.

Ale jeśli szukam kogoś normalnego, to jednak nie kogoś pod-normalnego.

piątek, 6 października 2017

Dzień techniczny

Czy można się wkurwić na swój własny komputer? Jak najbardziej można. I chyba każdy z nas, zależnie od tego, czy jest zaawansowanym użytkownikiem komputerów (tak zwanym Power userem), czy zwykłym użytkownikiem, laikiem, wkurwiał się na swój komputer wiele razy. Mnie zdarzyło się to właśnie wczoraj. Nie lubię, kiedy komputer mnie zachodzi. A zrobił to w bardzo prosty sposób. W obu przeglądarkach internetowych, których na co dzień używam (czyli Chrome i Firefox) nie do końca coś działało dobrze. Niektóre strony internetowe nie chciały się wyświetlać.

Dotyczyło to zarówno niektórych stron, których posiadam swoje profile gejowskie, jak i niektórych stron, które odwiedzam w trakcie pracy, pisząc teksty o danych firmach. Zacząłem zastanawiać się, co może być przyczyną. Między innymi dotarłem do update Windows i okazało się, że nie jestem w stanie zainstalować jednego z uaktualnień bezpieczeństwa (KB4040724). Doczytałem wreszcie w internecie, że to uaktualnienie wiesza się i lepiej jest ściągnąć je ręcznie i zainstalować osobno, co też zrobiłem. Potem doczytałem, że problemem może być Windows Defender, więc go wyłączyłem, choć to wcale nie było takie proste. W pewnym momencie zainstalowałem także mój Bitdefender. Wszystko zadziałało w porządku, zaś uaktualnienie Windows też się zainstalowało.

Tymczasem dzisiaj rano znowu się wkurzyłem. Po pierwsze Windows Defender znowu działa, co mnie strasznie wkurwiła. Chyba nie po to go wyłączałem. Po drugie, okazało się, że znów niektóre strony mi się nie wyświetlają. Tym razem zrobiłem inny eksperyment. Odinstalowałem Bitdefender. I co się okazało - wszystko działa! A więc to ten skurwysyn, którego tak ceniłem przez ponad rok, okazał się zdrajcą. Przeprosiłem więc Windows Defendera i machnąłem na niego ręką, niech sobie też działa. Postanowiłem przejść na program Avast, którego kiedyś używałem. I mam nadzieję, że on mnie nie zawiedzie. Oczywiście było z tym trochę problemów, ściągnęła się polska wersja instalacyjna, a ja chciałem mieć oczywiście angielską. Ale okazało się, że można na szczęście zainstalować język angielski. Chodź zanim na to trafiłem (a byłem chyba niemożebnie ślepy), to musiałem jeszcze raz zainstalować Avasta (próbowałem bowiem ściągnąć najpierw inną wersję instalatora, po angielsku, ale i tak się z nów po polsku zainstalował). Wkurzało mnie też to, że pomimo zarejestrowania program ciągle jest tylko ważny przez 29 dni. Potem dopiero - tu znów okazałem się ślepy - zobaczyłem, że poniżej jest umieszczana normalna licencja na 365 dni. W sumie jak na razie wszystko działa i oby tak się dalej toczyło. Co jak co, ale zmarnowałem w sumie cały dzień (pół dnia wczoraj i pół dnia dziś) na te komputerowe porachunki.

Dlatego określiłem ten dzień jako dzień techniczny.

PS Jednak przywróciłem Bitdefendera, gdy okazało się, że jedynie on ma sensowne darmowe ransomware. Na razie działa dobrze i oby tak zostało.

czwartek, 5 października 2017

Shortlista

Shortlista to krótka lista podmiotów wybranych do drugiego etapu przetargu, na przykład na obsługę jakiejś kampanii reklamowej. To ci, którzy zakwalifikowali się do tego, aby rozważać poważnie ich szanse na ostateczny sukces. W moim przypadku shortolistą nazywam zaś równie krótką listę osób, które mam na uwadze w trakcie poznawania, a które są wyłonione spośród wielu mniej wartościowych rozmów. Ostatnio na mojej shortliście miałem cztery osoby. I chciałem dzisiaj napisać o tym przypadku, bo ta lista jest dość typowa.

Pierwszym na tej liście jest chłopak, który najbardziej mnie interesuje. Z wyglądu bardzo niepozorny, a właśnie chciałbym mieć takiego chłopaka, który nie zwraca na siebie uwagi, a wydaje się, że ma złote serce w środku. To ciekawa osobowość, ale wymagająca pewnego emocjonalnego oraz moralnego doinwestowania. Tym lepiej, najpiękniejszą dla mnie rzeczą jest dać z siebie coś drugiej osobie. A na dodatek unieruchomiony z nogą w gipsie. W najbliższym czasie nie będzie prawdopodobnie miał możliwości się spotkać, chociaż bardzo by chciał. Druga osoba to chłopak ciekawy, ale przebywający obecnie w Niemczech, zatem jeszcze większe mający problemy ze spotkaniem niż ten pierwszy, który mieszka ode mnie zaledwie około 30 km.

Trzeci z nich, który mieszka na drugim krańcu Polski, jest ciekawy i podoba mi się, ale ma tylko jedną wadę. Nie odzywa się od czasu, gdy zrobił pierwszy kontakt. I chyba już się nie odezwie, więc go wykreślę za jakiś czas. Czwarty jest najciekawszy z innego powodu. Również mieszka daleko, jest wielkim przystojniakiem, jakby ktoś powiedział ciachem, do tego wiele młodszy od pozostałych, można by powiedzieć, że prawie dziecko, bo ma 19 lat. I zadziwiającą ma psychikę. Raz mówi do mnie w sposób przesadny "kochanie", a zaraz po chwili mówi "nara". A potem abarot to samo. Nie bardzo jest to chłopak, któremu bym zaufał całe przyszłe życie razem.

W sumie na tej liście już dokonałem wyboru, ale najczęściej jest tak z shortlistami w moim życiu - że wszyscy z nich odpadają naraz.

środa, 4 października 2017

Siła sugestii

Do bardzo ciekawego wydarzenia doszło niedawno na stacji kolejowej Wimbledon w Londynie Czyżby zaatakował islamski terrorysta krzycząc Allahu Akbar? Nic z tych rzeczy. Wręcz przeciwnie. ktoś czytał na głos Pismo Święte. Dla nas może być interesujące jako dla gejów, bo mówił także o naszej orientacji i o grzechu pozamałżeńskiego seksu. Oczywiście nie wynikało z tego, że byłby za legalizacją związków homoseksualnych, aby seks gejów był małżeński ;-) Najciekawsze jednak była reakcja pasażerów na jego recytowanie fragmentów Pisma Świętego.

Pasażerowie bowiem nie mniej więcej, tylko ulegli panice po słowach "śmierć nie jest końcem". Widocznie po prostu uzmysłowili sobie,  że za chwilę nastąpi "nie ich koniec" i ten pan wysadzi w powietrze pociąg oraz ich samych. Mężczyzna recytujący te słowa miał bowiem plecak, co oczywiście dla pasażerów skojarzyło się z bombą. Zapewne gdyby miał sutannę lub mniszy habit, to by pomyśleli, że pod tą sutanną pod habitem znajdują się pasy z materiałami wybuchowymi. W tym wypadku nie byłyby to pasy szahida, ale pasy jakiegoś Świętego Męczennika.

Lektura Biblii w wykonaniu amatora głoszenia słowa bożego spowodowała utrudnienia w ruchu kolejowym przez kilka godzin. Mężczyzna oczywiście został złapany i przesłuchany. I oczywiście nie postawiono mu żadnych zarzutów. Nie miał bowiem bomby i nie miał zamiaru nikogo zabijać. Widać jednak, jaka jest potęga słowa bożego. Oczywiście to gorzki żart. Nikt nie opuścił zapewne pociągu pod wpływem samego Pisma świętego. Wszyscy myśleli, że ten pan wzorem muzułmańskich terrorystów wysadzi pociąg w powietrze. I tak proszę państwa spełnia się marzenie islamonazistów. Ludzie mają strach zasiany w sercach. Ten strach kiełkuje przy każdej nadarzającej się okazji.

Miejmy nadzieję, że Polska gleba będzie dla tego ziarna nieużytkiem.

wtorek, 3 października 2017

Słodka zemsta

W roku 2001 było w Polsce 78 cukrowni, w roku 2013 jest ich tylko 18. Dlaczego tak mało? Dlatego, że niemieccy właściciele, którzy kupili polskie cukrownie nieraz za bezcen, pozostałe pozamykali. Część wyposażenia wywieźli do siebie, tereny sprzedali firmom rozbiórkowym. Typowa praktyka stosowana jeszcze w czasie wojny, choć wtedy przejmowali prawem kaduka, a dziś przejmują za judaszowe srebrniki. Dlaczego jednak Niemcy likwidują polskie cukrownie? Odpowiedź ujawniła się w całej krasie w ostatnich dniach.

Oto bowiem wspaniałomyślnie Unia Europejska znosi wszystkie limity na produkcję cukru, które funkcjonowały przez pół wieku. Dzięki złamaniu polskiej konkurencji i ograniczeniu liczby polskich cukrowni Niemcy mogą spokojniej sprzedawać swój cukier. Aż nie chce się wierzyć, że kampania przejmowania przez Niemcy cukrowni w Polsce oraz ich wygaszania była przypadkiem. Nasuwa się tylko pytanie, ile branż w Polsce cierpi z powodu różnych zabiegów - i to bynajmniej nie uczciwych - ze strony niemieckiej konkurencji.

Szczerze mówiąc, gdy czytam o takich sprawach, albo o tym, że Niemcy sprzedają nam produkty chemiczne i spożywcze o wiele gorszej jakości niż te, które są w nich samych sprzedawane, to naprawdę nie mam już nad nimi żadnej litości. Nie chodzi mi o kwestie reparacji wojennych, które powinny się moim zdaniem Polsce w takiej lub innej kwocie należeć. Chodzi mi o to, że nie żal mi Niemiec mordowanych przez zaproszonych przez niemieckich samobójców-polityków islamonazistów. Niech się sami Niemcy mordują. Najwyraźniej ich buta i arogancja tylko do tego potrafią doprowadzić. Na szczęście Polska nie dała się wpuścić w kanał pod tytułem przyjmowanie imigrantów islamskich. I być może dzięki temu przetrwamy.

A wtedy będzie to nasza słodka zemsta także za niemiecką likwidację polskich cukrowni.

poniedziałek, 2 października 2017

Praca bez trzymanki

Znane jest popularne powiedzenie "jazda bez trzymanki", które oznacza coś specyficznego, szalonego i wariackiego. Teraz mógłbym tak powiedzieć o mojej pracy i ogólnie o moim rytmie dnia. A raczej o rytmie dnia i nocy. Ostatnio bowiem niebezpiecznie zaczynałem się poprzestawiać. Bywają takie dni, a raczej noce, że nie jestem w stanie ich przespać, a potem oczywiście idę spać nad ranem i śpię przez pół dnia. W dawnych czasach takiej sytuacji miałem dzień stracony do pracy lub też ledwo co byłem w stanie zrobić.

Wczoraj na przykład zacząłem pracę praktycznie rzecz biorąc o takiej porze, gdy powinienem był ją zakończyć - oczywiście zakończyłbym, gdybym zaczynał pracę o przepisowej godzinie, którą sobie z rana wyznaczyłem. Można więc powiedzieć, że wszystko stanęło na głowie. I na szczęście ja również stanąłem na głowie. Bo udało mi się nie tylko zrealizować plan minimum, który sobie nakreśliłem - ale nawet, co prawda późno w nocy, ale mimo wszystko, udało mi się plan standardowy dnia zrealizować i nawet przekroczyć.

Miejmy nadzieję, że będzie to już regułą. To znaczy nie będzie regułą to, że będę miał po przestawiony dzień z nocą, ale to, że nawet w tak niesprzyjających okolicznościach uda mi się zrealizować swój plan dnia. Bo nie ukrywam, że bardzo potrzebuję realizacji tego planu dnia w stu procentach przez cały miesiąc - mam bowiem sporo różnych nagromadzonych wydatków, w tym także takich, które chciałbym ponieść dla własnej radości. A na to wszystko trzeba pieniędzy, które mogę wypracować tylko wtedy, jeśli każdego dnia będę konsekwentnie realizował założony plan. Obym tylko jak najszybciej wrócił do normalnego rytmu dnia i nocy, ale to będzie wymagało pewnej samodyscypliny.

Oglądałem niedawno film "Siedmiu wspaniałych" - mnie by się przydało trzydzieści wspaniałych (dni pracy) :-)

niedziela, 1 października 2017

Treningowa improwizacja

Władza jest od tego, aby rozwiązywać problemy swojej społeczności. Taka jest przynajmniej teoria i tak przynajmniej powinno być. Oczywiście dajmy na to władza Unii Europejskiej jest od tego, żeby problemy mnożyć i ich nie rozwiązywać - niestety ta gorzka ironia jest poparta faktami. Tymczasem bardzo często zdarza się, że władza będąca najniżej, czyli władza jak najbardziej lokalna, miewa najciekawsze pomysły. Tak było w przypadku wsi Trzebież w województwie zachodniopomorskim. Znajduje się tam przystanek autobusowy, który był bowiem ciągle demolowany przez chuliganów. Kilkakrotnie go naprawiono, aż w końcu sołtys, pani Małgorzata, znalazła lepsze rozwiązanie.

Otóż trafiła na ogłoszenie firmy instalującej worki bokserskie i postanowiła, aby taki worek bokserski został zamontowany koło przystanku. Dzięki temu każdy, kto chce się wyładować, może to zrobić kulturalnie waląc w worek bokserski, zamiast rozbijając przystanek. Jak na razie na worku "trenują" uczniowie pobliskiej szkoły rozładowując stresy. Jeszcze nie wiadomo, jak zareagują chuligani, ale być może sama obecność worka treningowego sprawi, że troszkę inaczej spojrzą na swoje własne dotychczasowe działania i "osiągnięcia". Czasem pomysł nie wymaga wiele myślenia, ale naprawdę może być genialny.

Miejmy nadzieję, że władze w Polsce, zarówno te na poziomie centralnym,jak i te na poziomie lokalnym, będą w stanie w miarę skutecznie odczytywać potrzeby swojej społeczności i właściwie na nie reagować. Czasem niesztampowe i nieszablonowe rozwiązania mogą przynieść o wiele więcej pożytku niż rozwiązania uparcie z pobierane z kompendium, na które niewolnicze powołują się polityczni ideolodzy. Dla wielu polityków są tylko jedynie słuszne metody postępowania, od których nie ma wyjątku. A tymczasem nawet działania wojenne podlegają improwizacji i dostosowaniu do aktualnych warunków. Są ogólne reguły wojny, ale głównodowodzący i dowódcy na poszczególnych odcinkach powinni nie obawiać się jakichkolwiek improwizacji, jeśli jest do tego okazja.

W naszym życiu też często możemy improwizować - jak widać warto :-)