czwartek, 30 listopada 2017

SmartZima

No i mam na dwóch stronach, a raczej na dwóch ekranach w moim telefonie, dwa widżety pogodowe. Na głównym ekranie jest mój ulubiony widżet pogodowy sprawdzony od kilku lat na Samsungu - czyli Weather and Clock Widget wyposażony w przepowiednie z serwisu internetowego Foreca. Sprawdziłem go w praniu - potrafi autentycznie przewidywać pogodę, tak samo jak dość szybko reaguje na zmiany pogody. Jeśli za oknem zacznie padać deszcz, to na moim widżecie również bardzo szybko będzie to uwzględnione. Najśmieszniejsze zaś jest to, że mam w nim ustawioną nie na Warszawę, ale Nieporęt, w pobliżu którego się znajduję - i oczywiście pogoda w obu tych miejscach jest różna. Na przykład w Warszawie zazwyczaj jest nieco cieplej.

Drugi widżet to program dołączony do Asusa. W porównaniu do pierwszego posiada szerszą ikoniczną prognozę na kolejne 7 dni (mój główny widżet posiada prognozę na 5 dni). Jest on zasilany poprzez AccuWeather. Właśnie dzisiaj rano AccuWeather jest przekonany, że w moim mieście (czyli w Warszawie, bo o istnieniu Nieporętu nie ma pojęcia) pada śnieg. Tymczasem za oknem śniegu jeszcze nie widać - ani padającego, ani upadłego. Foreca jest bardziej wstrzemięźliwa i pokazuje, że mam dopiero mgłę. Za to zimny deszcz ze śniegiem prognozuje dopiero od godziny 8. Na pocieszenie od teraz przewiduje zaledwie marznący deszcz. Mam jakieś intuicyjne przekonanie o tym, że to jednak Foreca będzie miała rację. Dlatego jej widżet pogodowy wybrałem.

Nie tylko zresztą dlatego. Po prostu ma więcej informacji na ekranie, wykraczających poza samą pogodę - również takich parametrów, jak na przykład procent baterii w telefonie, czas najbliższego alarmu, a nawet pełna data. No i znacznie więcej elementów na tym widżecie jest klikalnych, odnosząc się do różnych aplikacji, które poprzez klikanie mogę uruchamiać. Dlatego mogłem zrezygnować wczoraj z osobnej ikony budzika, który uruchamiany jest poprzez kliknięcie na widżetową godzinę. A czemu w ogóle tak sprawdzam poranną pogodę? Zapowiada się dzisiaj spacer do urzędu pocztowego - oczywiście po odbiór przesyłki. Ale o tym odbiorze napiszę już jutro.

Dzisiaj zaś chcę jedynie tak zaplanować poranny spacer, aby móc zrobić ciekawe zimowe zdjęcia - pierwsze w tym sezonie.

środa, 29 listopada 2017

Yoda

Wreszcie udało mi się wszystkiego ostatecznie dopiąć. Mająca miejsce jakiś czas temu dominacja yaoi w tapecie telefonu ostatecznie została zakończona. Już wcześniej miałem pomysł, aby na tapecie ekranu domowego mojego poprzedniego telefonu dać Lorda Vadera. W sumie jednak stwierdziłem, że lepiej pasować będzie "mały zielony" - czyli mistrz Yoda. Cała jego sylwetka wychodzi z mroku, którym jest otoczony ze wszystkich stron. To stanowi bardzo fajne tło w telefonie. Sprawia, że wyświetlacz, który pod wpływem tapety przechodzi w czerń, nie odcina się od czarnych ramek samego urządzenia.

Miałem pewien problem z ustawieniem ekranu blokowania. Być może po prostu nie podchodziłem do tego tak jak powinienem. I w środku nocy, gdy obudziłem się i nie chciało mi się już spać, wreszcie udało mi się z tym uporać. A potem siadłem do komputera i poprawiłem obie tapety. Lorda Vadera (przypomnę, że stoi on bokiem z prawej strony ekranu) jeszcze bardziej przesunąłem na prawo, a przestrzeń przed nim pozbawiłem wirujących tam kilku jasnych punktów. Ponieważ po lewej stronie na ekranie blokady znajduje się zegar oraz ikonki, dlatego też uzyskana przestrzeń, w którą Lord Vader patrzy, jest idealna dla tapety ekranu blokowania. Innymi słowy, ikonki na ekranie blokowania nie zasłaniają Lordowi Vaderowi nosa.

Mistrz Yoda jest zaś najlepszy jako tapeta w samym telefonie. Siedzi przygarbiony i zamyślony, tak jakby się zastanawiał nad tym, jaka aktualnie jest pogoda. Jego twarz jest bowiem w środku pogodowego widżetu, który mam na głównym ekranie telefonu. Ostatnio pogoda nie jest do śmiechu i być może dlatego Yoda jest taki poważny. Zmniejszywszy liczbę tapet telefoniczny do dwóch, wyrzuciłem pozostałe dwie (z yaoi), które awaryjnie trzymałem w telefonie. I wreszcie mam wszystko idealnie ustawione. Jedyne co mi pozostało, to po prostu zabrać się do pracy. A jutro być może podładuję telefon, bo jak na razie ma on 67% baterii, więc do jutra powinno wystarczyć.

W końcu, co jak co, ale Moc jest z moim telefonem ;-)

wtorek, 28 listopada 2017

Nowy od dawna

Nie spałem przez praktycznie całą noc. Dawniej bywało niekiedy tak, że instalowałem system Windows na komputerze. To były czasy Windowsa 95 lub podobnego. Zawsze wydawało się, że instalacja potrwa godzinę, ale de facto spędzałem przy tym całą noc. Podobnie było dzisiejszej nocy, gdy zacząłem konfigurować dopiero co odebrany nowy telefon. Najpierw zrobił się upgrade systemu Android oraz nakładki. Niestety nie jest to jeszcze ZenUI 4.0, a przynajmniej tak mi się wydaje.

Wiadomo jednak, że najnowsza wersja nakładki również będzie dostępna na smartfony z mojej serii, podobnie jak Android ósemka. Na razie upgradowałem Android z wersji 6.0 na 7.1.1. To wszystko trochę potrwało. Potem instalowałem różne programy. Okazało się, że niektóre sprawdzone przeze mnie na starym Samsungu aplikacje nadal są jak najbardziej przydatne i na tym nowym telefonie. Skonfigurowałem system i różne opcje, przeniosłem dane. W pewnym momencie mogłem już wyłączyć starego Samsunga.

Jakie miałam pierwsze wrażenie? Oczywiście, zawsze nowy telefon to nowy telefon i zupełnie inaczej się go obsługuje niż stary. Ale zapamiętałem inną ciekawą rzecz. Już po to stosunkowo krótkim posługiwaniu się nowym telefonem, czułem się jakbym go znał od dawna. Kiedy zaś wracałem na chwilę do starego Samsunga po to, żeby na przykład coś tam włączyć lub z niego wysłać, miałem poczucie, że Samsung jest zupełnie dziwnym i obcym mi telefonem. A przecież jeszcze kilka godzin wcześniej tylko jego używałem i tylko do niego byłem przyzwyczajony.

Miejmy nadzieję, że to pozytywne wrażenie z nowym telefonem tylko się pogłębi.

poniedziałek, 27 listopada 2017

22?

Dzisiaj dogrywka w Wielkiej Grze pod tytułem "Sprawdzanie pieniędzy na koncie i ewentualne pojechanie po odbiór telefonu", dlatego nie mam o czym pisać w zakresie odbierania telefonu w poniedziałek rano. Gra będzie się bowiem toczyła po południu, gdy skończę codzienną pracę. Na szczęście niedawno miałem rozmowę na czacie, która idealnie nadaje się na opisanie jej. Szczerze mówiąc, nigdy w życiu nie zdarzyła mi się podobna rozmowa, a ponieważ mam ich na koncie już kilkadziesiąt tysięcy, więc jest to naprawdę duży ewenement.

Rozmowa zaczęła się normalnie, chłopak z którym rozmawiałem szukał do związku i pisaliśmy o różnych sprawach. Między innymi zaczęliśmy pisać o temacie gier komputerowych, które są moim hobby, aczkolwiek w ciągu ostatniego miesiąca praktycznie w nic nie grałem. Mój rozmówca powiedział że woli gry FPS, czyli First Person Shooter. Ja powiedziałem mu, że dawno temu grałem w taką grę - Dark Forces. Ale było to naprawdę Long time ago chociaż nie in a Galaxy far far away. I za chwilę napisałem w osobnym wierszu "22?", nawiązując do zastanawiania się w poprzednim wierszu mojej wypowiedzi nad tym, ile lat temu w nią grałem. Tymczasem mój rozmówca niespodziewanie zamknął okno rozmowy.

Kompletnie mnie to zdziwiło, nie było ku temu żadnego racjonalnego powodu. I nagle znalazłem ten powód kilka linijek wyżej. Rozmówca zadał mi bowiem pytanie "Ilu miałeś chłopaków?". Ja tego nie zauważyłem pisząc kolejne linijki o grze Dark Forces, wpatrzony w klawiaturę. Zaś moje zapytanie (retoryczne) dotyczące tego, czy 22 lata temu grałem w tę grę, on odebrał jako zastanawianie się przeze mnie, czy miałem 22 chłopaków. Pomyślał zapewne, że to stanowczo za dużo i zamknął okno rozmowy. A ja uśmiałem się z tego przypadku, który zdarza się jak widać raz na kilkadziesiąt tysięcy rozmów.

Jeśli ktoś z was ma wątpliwości że Los bywa złośliwy - udowodniłem to :-)

niedziela, 26 listopada 2017

Full joke

Wczoraj pisałem o farcie, które trudno dla mnie nazwać fartem, bo spotykam się z jego przykładami zbyt często w życiu, aby uważać je wyłącznie za kwestię czystej probabilistyki bez żadnego drugiego dna. Ale to oczywiście moje subiektywne odczucie w tej sprawie. Dzisiaj napiszę o tym, co przydarzyło mi się w piątek. To był oczywiście dzień, gdy postanowiłem odebrać pieniądze i pojechać po odbiór telefonu. Warto zatem opisać moje wrażenia z tej wyprawy.

Zacznę od tego, że najpierw chciałam przyjechać nieco przed 16, aby sprawdzić, czy już pieniądze będą na koncie. Jeżeli tak, to znaczy, że zostały wysłane wcześnie w piątek lub czwartek po południu. Jeśli nie, to poczekam na nie po 16 i jeśli pieniądze będą, to znaczy, że zostały wysłane pomiędzy 9 a 12 tego dnia. Nie mam niestety internetowego ani telefonicznego dostępu do sprawdzania stanu konta, dlatego tego typu eksperymenty są niezbędne, abym zorientował się w jakim zakresie można liczyć na przypływ pieniędzy. Pech jednak chciał, że komunikacja mi nie dopisała i byłem już po 16, sprawdziłem zatem stan konta kilka minut po niej - ale pieniędzy nie było.

Nie zmartwiłem się jeszcze, bo wiem, że pieniądze czasem pojawią się kilkanaście lub dłużej minut po zakończeniu sesji Elixir. Zrobiłem więc spacer po okolicznych uliczkach. Wróciłem jakiś czas potem i ponownie sprawdziłam konto - nadal nic. No niestety, w piątek pieniądze nie dopisały. Oczywiście, cały plan odbierania telefonu spalił na panewce. Wróciłem sobie spokojnie spacerkiem, ponad 3 kilometry dlatego, że akurat w momencie, gdy chciałem udać się na przystanek, przejechał mi koło nosa autobus. Nawiasem mówiąc autobus, który według rozkładu jazdy miał się pojawić za około 7 minut. Jak widać, cała moja wyprawa po telefon zakończyła się jako jeden wielki full joke.

Pan Bóg ma jak widać kompleksowe poczucie humoru - nie tylko zadrwił sobie ze mnie przy bankomacie, ale również pod względem dojazdu :-)

sobota, 25 listopada 2017

Full legal

Miałem dzisiaj zamiar napisać o konfiguracji nowego telefonu, ale postanowiłem z tymi uwagami wstrzymać się do jutra, bo konfiguracja to nie jest kwestia wyłącznie początkowego zajęcia się sprzętem, ale także zebrania pierwszych doświadczeń z jego praktycznego użytkowania. Natomiast niedawno wydarzyło się coś, co zdecydowanie warto opisać. W czwartek nie spodziewałem się przybycia pieniędzy na konto, ale jednak postanowiłem pojechać do banku, w którym mogę w bankomacie sprawdzić stan salda. Miałem ku temu inny powód.

Chciałem sprawdzić stan salda czwartego dnia roboczego po zleceniu wypłaty, aby upewnić się, czy w ogóle w ten dzień pieniądze mogą dojść na konto. Jeśli kilka razy będę tak sprawdzał i nie będzie nigdy pieniędzy na koncie czwartego dnia, to w przyszłości będę wiedział że nie warto w tym dniu się fatygować. Pojechałem więc do niedalekiego miasta, w którym jest bank, w którego bankomacie mogę bezpłatnie sprawdzić stan konta. Wziąłem saszetkę z biletami, aby je awaryjnie skasować w przypadku kontroli. Kiedy czekałem na przystanku, podjechał samochód ochrony. Domyśliłem się że, w autobusie grasuje kanar. Oczywiście wsiadłem. Był tam w pobliżu miejsca gdzie wsiadłem, więc od razu skasowałem czerwony bilet 20-minutowy.

Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że ten czerwony bilet kilka dni wcześniej znalazłem na ziemi idąc sobie na spacer. Około dwa miesiące temu miałem podobną sytuację. Znalazłam czerwony 20-minutowy bilet, a gdy jechałem autobusem, była kontrola biletów i mogłem go wykorzystać. Tym razem powtórzyło się to nieomal idealnie. Mało tego, po sprawdzeniu stanu konta (wypłata jeszcze nie przyszła) mogłem wrócić kolejnym autobusem, jeszcze w trakcie ważności tego biletu. Jadąc pomyślałem sobie, że tym razem podróżuję full legal. I znów do autobusu zawitał kanar. Ten sam, który sprawdzał mnie w drugą stronę. Oczywiście nadal miałem ważny bilet. 

I jak tu nie wierzyć w opiekę ze strony Pana Boga?

piątek, 24 listopada 2017

Mój Black Friday

No i mamy Black Friday, choć niektórzy już mówią że to jest Black Weekend albo też Black Week. Sprzedawcy doskonale wiedzą, że nie warto wyłącznie ograniczać się do jednego dnia wyprzedaży. Nie każdy jest w stanie zwolnić się z pracy po to, aby w piątek dokonać zakupów. Lepiej dać ludziom trochę czasu i spokojnie liczyć zyski. Niedawno zdecydowałem się na wybór Asusa ZC553KL. Oczywiście przeczytałem praktycznie wszystkie dostępne po polsku i niektóre dostępne po angielsku recenzję na temat tego telefonu. Stąd zapamiętałem nawet jego okropną kodową nazwę. Okazało się również, że w sklepie, którego aukcję na Allegro sobie upatrzyłem, obecnie telefon ten jest dostępny 40 złotych taniej. Myślę jednak że ta obniżka dotyczy jedynie niewielkiej liczby egzemplarzy.

Przeszukałem Allegro i zobaczyłem dwie aukcje X-Kom w cenie niższej od upatrzonej przeze mnie na Allegro aż o 150 złotych! Oczywiście były to aukcje outletu, a więc prezentowały telefony, którym coś dolega. Przypadkiem dokładnie dwie aukcje mojego modelu w tej samej cenie. Sprawdziłem dolegliwości. Przeciwieństwie do OleOle, X-Kom bardzo profesjonalnie opisuje sprzęt w swoim Outlecie. Nie zalicza go do jakiejś ogólnikowo opisanej kategorii jakości, ale dokładnie wypunktowuje co w danym egzemplarzu jest trafne, najczęściej ilustrując to adekwatnymi zdjęciami. Tak więc pierwszy z telefonów miał mikro rysy na obudowie i zasilaczu, brak karty gwarancyjnej, uszkodzone opakowanie oraz był po naprawie płyty głównej. Okazało się, że mikro rysa na wyświetlaczu jest akurat na okienku obiektywu aparatu tylnego, choć nie wpływa na jego pracę. Psuje jednak estetykę w wystarczający sposób.

Wady drugiego telefonu były takie, że nie posiadał folii ochronnych, miał uszkodzone opakowanie transportowe i pochodził z regulaminowego zwrotu 15 dni. A więc de facto telefon całkowicie nowy, prawie nie używany, w cenie po prostu takiej, którą próżno by wypatrywać w czasie wyprzedaży Black Friday. Zacząłem patrzeć na zdjęcie tego telefonu, który być może będzie moim i zastanowić się, czy go kupić. Nagle przypomniał mi się Śmigiel, mój szary szczur, którego przygarnąłem dlatego, bo nikt go nie chciał w sklepie zoologicznym kupić (był już dość wyrośnięty, gdy go nabyłem). Ten telefon również jest szary (titanium grey). Zobaczyłem też numer tego telefonu i w typowy dla mnie sposób - kompletnie pojebany na umyśle, jakby niektórzy to określili - wyliczyłem sobie moją zadziwiającą matematyką od serca, że ma on dla mnie bardzo pomyślną wróżbę. I to wystarczyło, aby zdecydować się na zakup. Ponieważ obawiałem się, że ten telefon ktoś może mi sprzątać sprzed nosa, zakupiłem go od razu. Wybrałem opcję odbioru osobistego. To i tak konieczne, bo w miejscu, w którym go będę odbierał, przy okazji wymienię jedną z kart SIM posiadanych przez siebie na kartę nano SIM w salonie operatora. Dzisiaj powinny przyjść pieniądze na moje konto, więc po południu wypłacę kasę z bankomatu i pojadę odebrać mój zakup.

A o wrażeniach z jego konfiguracji napiszę niebawem.

czwartek, 23 listopada 2017

Wybór

Ostatnio bardzo interesuje mnie kwestia nabycie opatrzonego sobie przeze mnie telefonu. Zmieniła mi się tydzień temu optyka, znalazłem bowiem zupełnie przypadkiem model telefonu idealnie odpowiadający moim potrzebom. Co prawda jeśli chodzi o aparat fotograficzny, to ma on oczywiście mniejsza rozdzielczość matrycy, ale w porównaniu do smartfonów Sony (a ja upatrzyłem sobie XA1) każdy telefon będzie miał praktycznie matryce znacznie mniejszą. Jednak znający się na fotografii wie, że na jakość obrazu mają wpływ czy rzeczy - optyka aparatu, matryca (rozdzielczość, ale również czułość matrycy, szybkość działania, poziom zaszumienia i tym podobne parametry), a także oprogramowanie (rozumiane jako firmware) aparatu.

W efekcie doszedłem do wniosku, że telefon który, sobie obecnie upatrzyłem, jest najlepszym spośród możliwych. Ma bowiem aparat wzbogacony o dodatkowe funkcje, których Sony nie posiada, do tego wyposażono go znacznie pojemniejszą baterię, czytnik linii papilarnych, rozdzielczość Full HD i przede wszystkim takie wzornictwo, wobec którego Sony kompletnie kapituluje. Warto wspomnieć tutaj o tym, że ja przeważnie oglądam mój telefon z wyłączonym ekranem, gdy leży na moim biurku koło komputera i rzucam na niego przypadkiem okiem. W takiej sytuacji nie koncentruję się na odczytywaniu tego, co jest na ekranie (bo czegoś takiego nie ma), ale na mimowolnej ocenie estetyki samego aparatu telefonicznego. Zdecydowałem się więc stuprocentowo na zakup Asusa ZC553KL, zwanego przez niektórych Zenfone 3 Max Laser.

Miło być wreszcie ostatecznie zdecydowanym co do konkretnego telefonu, który chce się zakupić, ale pozostaje jeszcze drobny problem - gdzie i u kogo (oraz za ile) go nabyć. Upatrzyłem sobie tanią aukcję na Allegro, ale niedawno postanowiłem sprawdzić zachowania sklepów w związku z Black Friday. Okazało się, że w sklepie, którego ofertę upatrzyłem sobie na Allegro, dostępny jest bezpośrednio około 40 zł taniej! Sprawdzajcie i wy, obserwując jakąś aukcję na Allegro, bo możecie się podobnie zdziwić. Tym lepiej. Zapuściłem poszukiwania w innych sklepach, prawie tak samo niską cenę dał również X-Kom. Wróciłem na Allegro i sprawdziłem aktualne aukcje. Chciałem bowiem mieć pewność również co do tego, że w tym kanale dystrybucyjnym nie znajdę żadnej lepszej oferty. I tym razem czekało mnie miłe rozczarowanie.

Ale o tym już jutro...

środa, 22 listopada 2017

Na huj z poznawaniem

Czasem zastanawiam się czemu ludzie tak bezwstydni. Niedawno miałem przykład. Koresponduje z kimś, kto niby szuka do związku i odpowiedział na mój anons na jednym z portali. Korespondencja idzie dość niemrawo, bo ta osoba oczywiście nie posiada żadnego komunikatora do wygodnej rozmowy. No niestety, to typowy grzech szukających związku - niby szukają, a tak naprawdę nie chcą być znalezieni. Owszem, na jego plus mogę zaliczyć to, że od razu podał mi numer telefonu, ale lojalnie go uprzedziłem, że po prostu nie posiadam środków na koncie, aby wysyłać nieograniczone ilości esemesów, więc z takiego poznawania nic nie będzie.

O wiele prościej byłoby, gdyby założył sobie na smartfonie WhatsAppa i mógł bez problemu ze mną pisać. Niedawno poznałem inną osobę, z którą w ten sam sposób zacząłem korespondować. I fajnie się to udaje. Jedyna przeszkoda polega na tym, że po prostu obaj pracujemy i nie zawsze mamy czas pogadać. Zagadujemy do siebie tuż przed pójściem spać. Ale przynajmniej jesteśmy w stanie zamienić ze sobą kilka zdań w dość krótkich odstępach czasu, a nie - tak jak to bywa w przypadku korespondencji na portalach - często raz na pół dnia, kiedy sobie przypomnimy o odebraniu poczty. I w tej pocztowej korespondencji pojawiła się kwestia zdjęć. Podawałem linki do portali, na których są moje zdjęcia, ale oczywiście nie mógł tam wejść. Sam rzecz jasna żadnego profilu na żadnym portalu nie posiada. Wysłał mi dwa zdjęcia i wiercił dziurę w brzuchu o moje, więc po przesłałem mailem na portalu, choć tego nie lubię robić.

Generalnie rozmowa stawała się coraz bardziej duszna. I wtedy otworzyłem dwa zdjęcia, które mi przesłał. Jedno przedstawiało jego portret (akurat nie był w moim typie), a drugie przedstawiało jego fiuta. Obrzydliwe. Rozumiem, że osoba, która jest z kimś w związku, przesyła partnerowi zdjęcie filtra z jakimś zabawnym komentarzem. Ale takie zdjęcie przesyłać nieznajomemu? I w tym momencie mój rozmówca rozwścieczył mnie, bo poprosił żebym mu przesłał swoje zdjęcie fiuta. Zastanawiałem się, czy nie zbluzgać go, ale napisałem mu grzecznie, że gdybym miał zdjęcie fiuta, to straciłem do siebie szacunek. Bo taka jest prawda. Chyba nie pojął aluzji. Ale po kolejnych mailach zablokował mnie. Ja go również i przynajmniej mi ulżyło.

No cóż - można powiedzieć, że na huj z takim poznawaniem ludzi ;-)

wtorek, 21 listopada 2017

Homo Hochberg

Tak jak można być zabawnie powiedzieć "uwaga, Marsjanie atakują", tak można powiedzieć "uwaga aktywistki LGBT zwiedzają". Bo niestety tak się skończyło zwiedzanie zamku Książ w Wałbrzychu przez dwie działaczki LGBT - wybrały się tam bowiem Yga Kostrzewa oraz Anna Zawadzka. I co im nie pasowało? Otóż to, że o losach Aleksandra Hochberga (Lexela), syna Księcia Jana Henryka XV i księżnej Daisy, prowadząca grupę pani przewodnik powiedziała, że "zmarł bezpotomnie, do końca życia żył ze swoim przyjacielem". Tymczasem panie aktywistki złożyły zapytanie o taką narrację historyczną w wykonaniu pani przewodnik (jak to pięknie ujął portal Queer.pl - przewodniczki).

Chodziło o to, że powszechnie było wiadomo o homoseksualizmie Aleksandra Hochberga. Była to nie tylko tajemnica poliszynela, ale również kwestia pojawiająca się w czasie kilku rozpraw sądowych, które się przeciwko niemu toczyły. Tymczasem panie LGBT przyczepiły się do tego, że "przewodniczka" miała zadeklarować, że nie pozwala się jej mówić o homoseksualizmie dziedzica Hochbergów. Zrobiła się więc wielka afera Hochberga - w sumie to nawet całkiem logiczne, biorąc pod uwagę, że po polsku Hochberg znaczy Wysoka Góra. Oczywiście, odpowiednie władze odpowiedziały, że nie narzucają przewodnikom sposobu opowiadania historii, a  orientacja seksualna Aleksandra nie miała wpływu na wielowiekową historię zamku Książ i dlatego nie jest przesadnie eksponowana.

Mnie jednak zadziwiło w tym coś innego. Skłonność do przesadnego dopatrywania się różnych form prześladowania lub też niezauważania orientacji homoseksualnej u osób, a szczególnie działaczy i działaczek LGBT. Swego czasu głośna była sprawa pewnego angielskiego pensjonatu, w którym para homoseksualna nie mogła otrzymać apartamentu dla nowożeńców. Właściciele tłumaczyli, że dla nich udostępnienie takiego apartamentu jest jedynie do pomyślenia dla małżeństw tradycyjnych. Oczywiście gejowscy klienci wytoczyli im o to proces. Nie sądzę, żeby ktokolwiek był wielkim przyjacielem osób LGBT jeśli będą one kojarzone wyłącznie z taką procesową arogancją. Warto bowiem pamiętać o tym że żyjemy wszyscy społeczeństwie i powinniśmy zachować rozsądny umiar wobec, czasem odmiennej, wrażliwości innych osób.

Najgorzej zaś dla LGBT stanie się, gdy będziemy kojarzeni z awanturnictwem.

poniedziałek, 20 listopada 2017

Na huj lotnictwo!

Niedawno czytałem artykuł podsumowujący dokonania Ministerstwa Obrony Narodowej w Polsce w zakresie unowocześniania naszej armii. Podsumowano tam również najważniejsze kontrakty zawarte do tej pory na rozbudowę polskiego potencjału obronnego. Akurat w zakresie lotniczym jesteśmy już stosunkowo dobrze wyposażeni, po zakupieniu swego czasu F-16. Dlatego też tytuł dzisiejszego posta można odbierać prowokacyjnie. Jednak należy go rozumieć całkiem dosłownie, a sprawa dotyczy nie Polski, lecz Stanów Zjednoczonych.

Oto bowiem nad niebem stanu Waszyngton mieszkańcy podziwiać mogli rysunek penisa. Dokładnie penisa z jajami, a został on wykonany zapewne przez Boeinga EA-18G Growler operującego z bazy Whidbey Island. Oczywiście nie na co dzień można spotkać się z obrazem penisa na niebie. Nie jest to, rzecz jasna, najbardziej spektakularny obraz narysowany przy pomocy samolotu. Kilka miesięcy temu głośno było o tym, gdy pilot Boeinga 787 Dreamliner wykonując lot testowy na terenie Stanów Zjednoczonych narysował po prostu sylwetkę samolotu. Tyle, że wtedy rysunek samolotu pokrywał całe terytorium USA, więc nie było możliwe z żadnego miejsca zauważenia go w całości.

Tutaj zaś mamy przykład chuja na widoku. Penis zdecydowanie łatwy do zobaczenia na niebie, do tego jeszcze prawie bezchmurnym. I określenie "na chuj lotnictwo" jest jak najbardziej adekwatne. Oczywiście, od razu wypowiadał się nadzorujący operacje lotnictwa adm. Mike Shoemaker i w piękny sposób mówił o tym, że wszyscy oczekują od lotników odpowiedniej dojrzałości. W tym sztywnym, pełnym godności i pompy świecie trudno jest znaleźć miejsce na akrobacje lotnicze, których efektem jest stworzenie podniebnego penisa. Z drugiej strony dziwi brak reakcji lewactwa. Przecież penis pokazany na niebie to coś mega postępowego.

Bo do tej pory niebo było wyłącznie tylko dla Boga i aniołów, prawda?

niedziela, 19 listopada 2017

Vader

Trudno byłoby znaleźć bardziej ikoniczną postać z uniwersum Star Wars, jak właśnie Lord Vader. Jest on rozpoznawany na całym świecie, nawet wśród tych osób, które nie są fanami Gwiezdnej Sagi. Właśnie wczoraj postanowiłem zmienić docelową tapetę przeznaczoną na nowo kupowany telefon, a przy okazji używaną jeszcze do tego czasu również w moim starym telefonie. Do tej pory miałem tapetę z dosyć niewyraźną grafiką (ze względu na rozdzielczość i stopień kompresji JPG oryginalnego pliku) przedstawiającą nurkujących razem Kakashi Hakate oraz Iruka Umino. Teraz się dopiero dowiedziałem, że to oni, bo do tej pory nie wiedziałem. Naruto i Sasuke z łatwością bym rozpoznał, choć obecnie i tamtych również wiedząc, czego mam się dopatrywać.

Najpierw znalazłem wspaniałą, w większej rozdzielczości tapetę z Kakashi Hakate oraz Iruka Umino wirujących pod wodą razem niczym symbol tao. O ile ta pierwsza tapeta, starsza, przedstawiała więcej głębokiego błękitu oceanu przechodzącego na dole w czerń, która świetnie komponowała się jako tło dla ikonek będących na samym dole, zaś Kakashi oraz Iruka byli jedynie motywem będącym na środku, o tyle ta druga tapeta głównie ich przedstawiała. Musiałem ją odpowiednio wykadrować i dopisać na rozdzielczości Full HD nieco ściemniającą się głębię oceanu, również do czerni dochodzącą na dole tapety. Mimo to jednak była to tapeta stosunkowo pstrokata - choć oczywiście nie ze względu na jej kolory, ale mnogość szczegółów i wahania tonacji barwnych sprawiające, że tapeta tego rodzaju jest agresywna jako tło ekranu.

Dobra tapeta powinna być bowiem wyrazista, ale jednocześnie na tyle dyskretna, że nie powinna przeszkadzać w pokazywaniu tego co jest na niej - ikonek lub też widżetów. Dzisiaj szukałem znowu kolejnych tapet do telefonu w tematyce yaoi. I przypadkiem zaplątał się tam jeden obrazek ze Star Wars. Nagle mnie olśniło. Przecież Star Wars to tematyka, którą dawno temu bardzo chętnie wykorzystywałem na tapetach. Pogrzebałem w internecie i bez trudu znalazłem świetną tapetę z wizerunkiem Lorda Vadera. Stoi na niej bokiem, dostojnie, jakby zamyślony. Tapeta jest w kolorystyce ciemnostalowej i dzięki temu jest idealna jako tapeta dyskretnie wypełniająca ekran, a jednocześnie nie kłócąca się z tym, co na ekranie jest pokazywane. Do tego źródłowy plik jest w wystarczającej rozdzielczości, aby zapewnić świetną jej jakość nawet na full HD. W porównaniu do yaoi tapeta z Lordem Vaderem wygląda wręcz - nomen omem - kosmicznie.

Niech zatem moc będzie ze mną i z nowym telefonem (a także ze starym - bo na nim również tę tapetę umieściłem i mogę już teraz podziwiać jej efekt).

sobota, 18 listopada 2017

Thriller

Nie pomyślałbym sobie, że tak prostą czynność, jak odładanie pieniędzy na jakiś określony zakup można zamienić w pierwszorzędny thriller. Ba, niekiedy ocierający się o horror. A tak było wczoraj, gdy przypadł ostatni dzień wyznaczony przeze mnie do zebrania pieniędzy na tak bardzo oczekiwany telefon. Rano nic nie zapowiadało jakiegokolwiek sensownego rozwiązania. Mało było zaliczonych tekstów i ciągle brakowało mi pieniędzy. A tu nie wystarczyło jednak mieć pieniędzy na sam telefon, przydałyby się pieniądze także na etui do niego, a przede wszystkim dodatkowe pieniądze na życie.

Co mi bowiem po tym, że posiadać będę piękny telefon, jeśli będę musiał oszczędzać nawet na jedzeniu. I to dramatycznie oszczędzać, bo standardowo oszczędzam na jedzeniu już od dwóch lat ;-) Poszedłem więc na spacer w środku dnia, bo niestety nie miałem nic do roboty. Zleceń było praktycznie zero. Kiedy wróciłem, okazało się, że są dwa zlecenia na temat, który mogę ogarnąć (i w ogóle dwa jakiekolwiek) - więc oczywiście natychmiast je napisałem. Po czym naocznie przekonałem się (niestety po raz pierwszy) jak wygląda dno w "beczce" ze zleceniami. Zajrzałem do statystyk mojego konta i usiadłem z wrażenia. Zaliczyli mi jednak takie pieniądze, że wystarczyło nie tylko na telefon, ale jeszcze zebrała się (jak na moje obecne standardy) zacna kwota na życie.

Byłem w stanie więc nie tylko zamówić od razu futerał na telefon, ale również specjalny statyw do robienia zdjęć z telefonu. Mam co prawda doskonałej jakości statyw kieszonkowy Manfrotto (niby maleństwo, ale ma kolosalną jak na ten rozmiar nośność 2,5 kilograma) ale potrzebowałam głowicy do osadzenia w niej aparatu. Kupiłem zaś nie tylko samą głowicę, lecz cały statyw z głowicą dlatego, że miał on elastyczne nóżki. Zobaczyłem na aukcji Allegro, że tymi nóżkami można na przykład opleść statyw naokoło jakiegoś przedmiotu - na przykład poręczy, słupka lub gałęzi. To bardzo ważne do mocowania telefonu do jakichkolwiek zdjęć, a szczególnie zdjęć poklatkowych (Timelapse), nie mówiąc już o zdjęciach, na których sami mamy się znaleźć, bo wtedy nikt nie będzie za nas trzymał aparatu. 

Mimo to jednak nie mogę się nadziwić temu, że zbieranie pieniędzy na telefon może być aż takim thrillerem.

piątek, 17 listopada 2017

Wyrok?

Wyrok kojarzy nam się z przestępstwem i poniesieniem konsekwencji za jego popełnienie. Tymczasem wyrok może być też w zupełnie innym kontekście rozumiany - gdy mówimy o wyroku losu. Dzisiaj mam coś dość podobnego, ale w moim przypadku ów wyrok losu jest spowodowany oczywiście przez ludzi, a nie przez los. Chociaż któż to wie, kto tak naprawdę za tym stoi. Może i los. Jednak nawet gdyby to los wstał za dzisiejszą sytuacją, to jego działanie przekłada się na działanie konkretnych ludzi, którzy mogą pozytywnie lub też negatywnie wpłynąć na moje dzisiejsze samopoczucie i na samopoczucie przez najbliższy weekend co najmniej.

Sprawa oczywiście dotyczy mojego dużego wysiłku podjętego ostatnimi czasy w celu zebrania pieniędzy na nowy telefon. Tak naprawdę napisałem już tyle tekstów, a tyle z tych tekstów jest w kolejce do oceny i zatwierdzenia, że mógłbym już nic nie pisać w tym momencie, a i tak byłbym w stanie uzyskać pieniądze na telefon, jeżeli by zatwierdzili praktycznie wszystkie teksty lub znaczną większość. Niestety, jeśli chodzi o te nic-nie-robienie - to faktycznie się ono spełniło. Po prostu nie ma zleceń i muszę bezczynnie czekać. Natomiast, jeśli chodzi o zaliczanie, wczoraj było fatalnie. Do godziny 14 zaliczyli mi dosłownie kilka złotych. Wkurzyłem się i poszedłem na spacer.

Gdy wróciłem, okazało się że jednak zaliczyli trochę więcej. Ale wciąż brakuje. Gdyby dziś zaliczyli tyle tekstów, ile zaliczyli wczoraj, to miałbym na telefon prawie na styk. Prawie na styk, bo poza telefonem na samo życie przez trzy tygodnie miałbym naprawdę groszowe kwoty. Gdyby zaliczyli więcej tekstów z tej puli, którą jeszcze posiadam, to miałbym już kompletny luz w tym zakresie. Niestety, to nie ode mnie zależy, tylko od nich. Ja mogę tylko bezsilnie patrzeć i zastanawiać się, a przy okazji denerwować. Jeśli pojawią się nowe zlecenia, to oczywiście zajmę się ich pracą nad nimi, a więc będę miał troszkę mniej zajętą zmartwieniami głowę. Jeśli zaś nie będzie nowych zleceń i nie zaliczą mi wiele - nie tylko będę smutny z powodu fiaska mojego planu, ale również z powodu fiaska pracy w weekend, a co za tym idzie niestety poważnego uszczuplenia mojego przyszłego domowego budżetu.

Oby jednak weekend zaczął się dobrze ze względu na pozytywne załatwienie tych obu spraw.

czwartek, 16 listopada 2017

Sztuka zakładek

Ostatnio planowałem zakup telefonu, bo mój poczciwy dwusimowy Samsung już ledwo dycha. Działać co prawda działa, ale niejednokrotnie musi się coraz bardziej namyślać nad różnymi czynnościami, albo odmawia posłuszeństwa, albo okazuje się, że jego bateria wariuje - bo przed chwilą była w połowie pełna, a nagle się okazuje całkowicie pusta. Oczywiście sama bateria do tego telefonu kosztuje z dostawą 27 zł, można byłoby ją kupić i przynajmniej problemy z zasilaniem zakończyć, ale problemów z wydajnością i powolnym słabym łapaniem satelitów GPS niestety nie da się przeskoczyć. Akurat z tymi satelitami jest tak, że zawsze jak wychodzę gdziekolwiek, to zapuszczam program Runtastic, który mierzy (oczywiście na ustawieniu marszowym, a nie biegowym) zużycie przeze mnie kalorii i zapisuje pokonaną przeze mnie trasę.

Takie dane fitness są mi oczywiście potrzebne jaka statystyki, a poza tym lubię statystyki, które się nawarstwiają. Przydałby się zatem telefon, który łapie satelity od razu i nie wymagałby takiego niańczenia. Nie mówiąc już o tym, że przydałby się telefon, który miałby na przykład Androida w wersji większej niż 4.3 (przypomnę, że mój własny Android obecnie to 4.0.4 - prawdziwy antyk) po to, aby można było tam zainstalować program Pola pokazujący polskie produkty. Chciałem to zrobić, ale okazało się, że mój telefon jest niestety za stary. Najbardziej zaś wkurza mnie to, że mam przepiękne słuchawki Brainwavz, wyposażone w mikrofon, którymi można bez problemu prowadzić rozmowy telefoniczne, ale nie działają one na moim antycznym Androidzie. Co prawda odsłuchiwać muzykę można bez problemu, ale gdy ktokolwiek do mnie dzwoni, to ja go słyszę, lecz on nie słyszy tego, co mówię przez słuchawkowy mikrofon.

To wszystko sprawia, że logicznym wyjście w tej sytuacji jest nowy telefon. I właśnie wczoraj wpadłem na pomysł, że inny model telefonu zdecydowanie bardziej interesuje od tego do tej pory upatrzonego Sony XA1. Oczywiście ma on aparat o mniejszej rozdzielczości, ale w porównaniu do tego Sony trudno znaleźć telefon z aparatem większym. Ma jednak wiele innych zalet, a przede wszystkim wygląda właśnie tak, jak chciałbym, aby wyglądał mój telefon - co w przypadku Sony niestety byłby to napinanym sztucznie kompromisem. Nie napiszę jednak jaki to jest telefon. Nie chcę po prostu zapeszać. Dziś i jutro mam dwa wyjątkowe i idiotyczne dni. Od tego ile pieniędzy zaliczone będę miał do wypłaty przez te dwa dni zależeć będzie to, czy stać mnie będzie na ten nowy zakup. Ironia losu polega na tym, że mam sporo tekstów w kolejce do zaliczenia i można by z tego zaliczyć odpowiednią kwotę, nawet wtedy gdybym nie pracował. Ale muszą to zaliczyć, a ostatnio z ich wydajnością w zaliczaniu różnie bywało. Kolejna ironia polega na tym, że być może właśnie nie będę pracował, bo kończą się zlecenia i nie wiadomo, czy dodadzą nowe. W sumie zapowiada się więc niezły film sensacyjny, a przynajmniej thriller psychologiczny.

W tym momencie to sztuka zakładek - bo wszystko tak naprawdę jest planowane i dzieje się na zakładkę.

środa, 15 listopada 2017

Mobilna inwigilacja

Nowinki techniczne bywają wspaniałe lub też potencjalnie groźnie. Ciekawostka, o której przeczytałem niedawno na Spidersweb (i być może bardziej interesująca od tego, co również wyczytałem na tym portalu, że stosunkowo łatwo można złamać face ID w iPhone X, jeśli jest się dzieckiem lub też rodzeństwem właściciela telefonu) jest jednak stosunkowo groźna, choć na szczęście chyba nie jeszcze dla przeciętnego człowieka. Okazuje się bowiem, że za bardzo skromną kwotę 3600 zł możemy być stosunkowo dokładnie szpiegowani. O ile więc możemy być szpiegowani, o tyle przeciętni ludzie raczej nie mają się czego obawiać, bo kto wydawałoby taką kasę na to, aby właśnie ich śledzić?

Zagrożone więc będą jedynie te osoby, które w przekonaniu kogoś faktycznie zasługują na to, aby śledzić ich działania. W jakim zakresie to szpiegostwo może się odbywać i jakie informacje o nas można pozyskać? Można się zorientować w tym, gdzie się w danym momencie znajdujemy (w przeciągu około 10 minut od przybycia naszego do danego miejsca), a zatem także w tym, jakie są nasze zwyczaje i pory opuszczania domu. Można się również dowiedzieć tego, jakich aplikacji używamy na naszym smartfonie. W jaki sposób to się odbywa? Poprzez wykupienie kampanii reklamowej targetowanej ściśle do jednego konkretnego użytkownika. Co równie ważne, w tej sytuacji, my sami nie musimy wcale klikać na serwowane nam reklamy. Wystarczy, że te reklamy będą skierowane ściśle do nas.

Od dawna wiadomo, że za pomocą telefonów komórkowych (podobnie jak komputerów) możemy być w różny sposób inwigilowani. Nie mówię tutaj o skrajnych przypadkach, gdyby mikrofon lub kamera telefonu były wykorzystywane do podglądania nas (z takiego powodu Mark Zuckerberg ma w swoim laptopie na wszelki wypadek zaklejoną kamerkę i mikrofon). W tym przypadku mówimy o lokalizacji i o rozpoznawaniu pośrednio naszych zwyczajów. Dla prywatnego detektywa lub też planującego okradzenie nas złodzieja wiedza na temat tego może jednak być bezcenna. Jak sobie z tym zagrożeniem poradzić? Wydaje mi się, że znalazłem na to prostą metodę, którą stosuje sam od dawna, oczywiście z zupełnie innych powodów. Po prostu telefon mam ustawiony w ten sposób, że kiedy jestem poza domem, to nie korzystam z internetu - nie ściągam i nie wysyłam danych. Robię tak rzecz jasna z oszczędności finansowej. Biorąc jednak pod uwagę to, że wiadomo, jak wiele osób jest połączonych nierozerwalnie z internetem także mobilnie, nie sądzę, żeby pomysł ten znalazł wśród takich ludzi zbyt wielu naśladowców.

No, chyba że przekonamy się, że byliśmy śledzeni - nawet Polak jest wtedy mądry po szkodzie.

wtorek, 14 listopada 2017

Zrobieni w balonika

W listopadzie 2015 roku, czyli 2 lata temu, doszło do tragicznych zamachów we Francji, w wyniku których zginęło 130 osób. Niektórzy powiedzieliby, że to nie zamachy, ale incydenty. No, ale z taką interpretacją już zdążyliśmy się oswoić. W każdym razie Francuzi dzielnie bronili się przed zamachowcami podświetlając różne obiekty w barwach narodowych, zmieniając odpowiednio zdjęcia profilowe na Facebooku i dzielnie rysując kredą po ulicach. I to chyba wtedy europoseł Michał Boni zapowiedział wprowadzenie ostrej dyrektywy antyterrorystycznej. Chyba ta dyrektywa zadziałała, bo terroryści do tej pory nie potrafili osiągnąć takiej liczby ofiar. W tym roku w specyficzny sposób Francuzi postanowili uczcić ich pamięć - oczywiście ofiar, nie terrorystów.

Na marszu pamięci, a jakżeby - przecież w Europie same marsze pamięci się odbywają, uwagę przyciągają przepiękne baloniki, kolorowe baloniki, radosne baloniki, chodź kojarzą mi się z nieco smutną opowieścią z "Kubusia Puchatka", w której to Prosiaczek miał dać urodzinowym prezencie balonik dla Kłapouchego, ale balonik pękł. Na co Prosiaczek powiedział: "ja go pękłem". Tym razem baloniki raczej nie pękały, ale tak jest, skoro nie trzymały ich w rękach Prosiaczki lecz dzielni Francuzi, którzy dali się zamiast rysowanie kredą po ulicach, zrobić w balona. I to całkiem dosłownie. Oczywiście, piękna pamięć, marsze, baloniki kredki dalej będą działały broniąc Europy przed terroryzmem. Podobnie ostra dyrektywa antyterrorystyczna Michała Boniego. Brakuje jeszcze tylko, za przeproszeniem, ostrej sraczki, którą Europa mogłaby terrorystów zniechęcić.

Widziałem kiedyś mema graficznego, który przedstawia mur nie do sforsowania dla muzułmanów. Na szczycie tego muru były świńskie łby. Jak wiadomo muzułmanie nie jedzą wieprzowiny i uważają świnie za zwierzęta nieczyste. Faktycznie można sądzić, że tego rodzaju mój miałby większą szansę powodzenia niż inne formy ochrony. Problem tylko taki, że świńskie łby trzeba dość często wymieniać, a nie ma w Europie takiego pogłowia świń, aby zaspokoić te potrzeby. Oczywiście nie liczę tu świń w różnych europejskich instytucjach. Europa, jak widać schodzi na psy i nie wstała z kolan, o co apelowała do niej polska premier, ale najwyraźniej woli klęczeć i robić laskę islamistom. A ci z pewnością mają potrzeby erotyczne, co pięknie niedawno pokazał imigrant gwałcący kucyka na oczach dzieci w berlińskim parku.

Dobrze, że Polacy w sprawie imigracji dmuchają na zimne niż w balona.

poniedziałek, 13 listopada 2017

Polak mały

A to się doigrały lewackie media w Polsce i w Europie. Jaka to dla nich wspaniała propagandowa gratka! Kretyńska, bo tak to trzeba wprost nazwać, wypowiedź rzecznika prasowego Młodzieży Wszechpolskiej w sprawie separatyzmu rasowego jest oczywiście dyskwalifikująca, przynajmniej dla mnie i dla wszystkich normalnych ludzi. I dlatego pana tego zdegradowano w jego własnym ruchu. Taki, w złym tego słowa znaczeniu, Polak mały wyszedł z niego. Zresztą od separatyzmu rasowego wydaje mi się bardzo niedaleka droga do separacji vel segregacji rasowej. A tę ostatnią znaliśmy na przykład pod nazwą apartheidu w RPA. Zresztą po co sięgać tak daleko, u nas też były swego czasu specjalne miejsca "Nur Für Deutsche". Nie będę przypominał, z jakiej to okazji się one pojawiły, ale dla każdego, kto choćby liznął historii Polski, jest to oczywiste.

Co tymczasem w tej sprawie mówią autorytety polskiego nacjonalizmu - a więc przedwojenni działacze tworzący zręby nacjonalizmu, do których tak chętnie odwołuje się Młodzież Wszechpolska? Wincenty Lutosławski przyjaciel Romana Dmowskiego powiedział wprost: "Do polskiego narodu należą spolszczeni Niemcy, Tatarzy, Ormianie, Cyganie, Żydzi, jeśli żyją dla wspólnego ideału Polski (...) Murzyn lub czerwonoskóry może zostać prawdziwym Polakiem, jeśli przejmie dziedzictwo duchowe polskiego narodu (...) i jeśli ma niezłomną wolę przyczyniania się do rozwoju bytu narodowego Polaków.". Warto także przy okazji przypomnieć o tym, co powiedział już za czasów komunizmu (1947) Adam Doboszyński: "Polska czekać musiała tysiąc lat na pojawienie się hasła, że Rzeczpospolita zamieszkała być powinna tylko i wyłącznie przez Polaków. Hasło to wysunęła i urzeczywistniła u nas dopiero agentura sowiecka, nie znajdziemy go u żadnego z polskich myślicieli.". Pamiętajmy szczególnie o tej ostatniej wypowiedzi, bo pierwsza dla każdego cywilizowanego człowieka jest oczywista.

Nie ma takiego czegoś, jak bycie Polakiem jedynie z urodzenia. Można się urodzić w Polsce, mówić po polsku, mieć polskie obywatelstwo, ale bynajmniej nie czuć się Polakiem i nie działać w interesie Polski - widzimy to niestety u części klasy politycznej, czyli u tak zwanej totalnej opozycji. Są rzeczywiście w totalnej opozycji ale nie tylko do PiS, lecz również do własnego kraju, do Polski, którą resztą wielu z nich nazywa "tym krajem". Widać to w ich działaniach leżących w interesie takiej lub innej zagranicy - ale nie Polski. Można się też nie urodzić w Polsce lub mieć inny kolor skóry, lub inne wyznanie niż dominujący w Polsce katolicyzm, a jednak być wspaniałym polskim patriotą. Bo patriotyzm i przynależność do narodu posiada się w sercu. Czy ktoś wątpi w to, że żydowski pianista Artur Rubinstein, który zbulwersowany brakiem polskiej flagi na uroczystości podpisania Karty Narodów Zjednoczonych w San Francisco zagrał polski hymn narodowy, nie był prawdziwym Polakiem i prawdziwym polskim patriotą?

Był i to w najpiękniejszym tego słowa znaczeniu - bo udowodnił swój patriotyzm prawdziwie wielkim patriotycznym czynem na oczach całego świata.

PS Genialny komentarz do tego co się wydarzyło ze strony Forum Żydów Polskich - w pełni popieram ten punkt widzenia.

niedziela, 12 listopada 2017

WC wara

Wojciecha Cejrowskiego bardzo szanuje jako podróżnika i genialnego antropologia kultury. Potrafi on wspaniale opowiadać o innych kulturach i cywilizacjach. Nawet podobają mi się tego drobne smaczki, czyli wkręty antyunijne, które opowiadając o różnych obcych kulturach nie mieszka dodać. Komentując serwowanie jakiegoś pysznego ulicznego jedzenia w Ameryce Południowej oczywiście zawsze zaznaczy, że europejski Sanepid nigdy takiego jedzenie nie dopuścił. Faktycznie w Europie niektóre przepisy są po prostu zbyt restrykcyjne. Ale nie o serwowaniu jedzenia chciałbym dzisiaj napisać, lecz o serwowaniu niepodległości.

Polityczne wypowiedzi Wojciecha Cejrowskiego nieraz są kontrowersyjne. Tym razem napisał coś o Marszu Niepodległości. Generalnie można to podsumować jednym zdaniem - Marsz Niepodległości jest jak "wara" powiedziane psu. Zaciekawiło mnie to, więc zajrzałem do omawiającego to artykułu, aby sprawdzić, jak uzasadnił to zdanie. Otóż Wojciech Cejrowski uważa że Polska dzisiaj jest pod zaborami, chociaż są to zabory nieujawnione i nieoficjalne. Po czym wyjaśnił, kogo ma na myśli jako zaborców - Unia Europejska która nastaje na nas, Niemcy, które chcą żebyśmy grali tak jak oni, Rosja, która uważa, że jesteśmy w jej strefie wpływów, a wreszcie Państwo Islamskie, które wszędzie chce się rozpanoszyć. Pomyślałem sobie i stwierdziłem, że niestety trudno mu nie przyznać racji.

Tak jak dawniej wojna była wojna rzeczywistą, widziało się żołnierzy wroga i do nich strzelało, dzisiaj często jest wojną hybrydową - w której nie widzi się przeciwnika i nie wiadomo dokładnie, do kogo strzela. Nie mówiąc już o wojnie z terrorystami, która działa na podobnej zasadzie. Dawne jawne zabory są dzisiaj zaborami zakamuflowanymi. Dawne jawne kolonie są dzisiaj koloniami, które pozornie wydają się być państwami niezależnymi, a tak naprawdę są skolonizowane, rabowanie, eksploatowane i traktowane po macoszemu. Skąd my to znamy? No właśnie, z naszego kraju. To nam Niemcy sprzedają żywność i proszki do prania gorszej kategorii. To dla nas istnieją te gorsze podwójne standardy Unii Europejskiej. To my traktowani byliśmy jako bantustan, dopóki nie udowodniliśmy przez ostatnie dwa lata, że mamy własne zdanie. I że potrafimy o nie walczyć.

Faktycznie, ciągle musimy walczyć o naszą niepodległość - ale na szczęście obecnie walczymy własną pracą i budową gospodarki, a nie strzelaniem.

sobota, 11 listopada 2017

Rekolekcje na Dień Niepodległości

Mamy dzisiaj Święto Niepodległości, co niestrudzenie przypomniane zostało mi przez Google doodle. Przypomniałem sobie więc tak że coś, o czym niedawno czytałem, że według co niektórych lewicowych mediów dzisiejszy Marsz Niepodległości jest świętem faszystów. Postanowiłem więc sprawdzić, jak to jest w Nowym Postępowym Świecie. I oto na jaki ciekawy tekst natrafiłem. Z pewnością w środowisku gejowskim popularny producentem smartfonów jest Apple. No w końcu mówi się popularnie o iPhone że to gejPhone. Tradycja zobowiązuje. Tym bardziej za ciekawy artykuł na Spidersweb poświęcony tym, którzy produkty Apple promują.

Pytanie postawione w artykule prowokacyjne - ilu białych mężczyzn znajduje się na witrynie Apple? Okazuje się, że tak naprawdę na zdjęciach produktów Apple nie ma praktycznie ani jednego białego mężczyzny. Są co najwyżej białe kobiety, poza tym cały mix ras, które tylko można sobie wyobrazić. Jedyny biały mężczyzna, którego w trakcie przeglądania strony zauważono (pomijając oczywiście podstrony o charakterze technicznym i serwisowym, na których raczej nie spodziewamy się w ogóle jakichkolwiek postaci) to mężczyzna pokazany przy okazji zdjęcia iPada Mini 4. Jest on tam ukazany do pary z białą kobietą na pamiątkowym zimowym górskim zdjęciu.

Tak naprawdę, jak zauważa autor artykułu, najwięcej białych mężczyzn na witrynie Apple znajdziemy na stronie zarządu tej firmy. Tam są akurat prawie sami biali mężczyźni. Natomiast na stronach produktowych znajdziemy raczej mix kolorów - dosłownie i w przenośni - do wyboru, do koloru. Apple jako firma chce być bardziej święta od papieża i chcę być firmą otwartą na nowoczesną multi-kulturalną, multi-genderową i multi-jaką-taką rzeczywistość. Jedynie zarząd Apple jest konserwatywny rasowo - prawie sami biali faceci. Zabawne, ale można to odebrać jako pewnego rodzaju hipokryzję. Na szczęście Polska jest krajem, w którym nikt nie oczekuje, że biznesmeni, politycy lub aktorzy w naszym kraju muszą mieć taki lub inny parytet koloru skóry.

I myślę, że to właśnie brak oczekiwań co do koloru skóry, jaki mamy w Polsce, jest normalnością.

piątek, 10 listopada 2017

Moc do czwartej (trylogii)

Star Wars. Dawno dawno temu w odległej galaktyce. Każdy fan wie. co to znaczy. Wychowałem się na Star Wars od dziecka. Mój synek wychowuje się od dziecka. Obaj jesteśmy fanami Star Wars. A wcale nie zachęcałem go do tego specjalnie. Widocznie ma to w genach. Za miesiąc kolejny epizod - "Ostatni Jedi". To ósma część i przedostatnia, trylogia którą ona kończy miała być ostatnią - star Wars miało pierwotnie mieć trzy trylogie i dziewięć filmów. Tymczasem na gwiazdkę dla miłośników Star Wars Disney postanowił z miesięcznym wyprzedzeniem rozpalić umysły. Będzie czwarta trylogia Star Wars!

A poza tym będzie zrobiony serial Star Wars. Nie ma w tym nic dziwnego - Disney wie doskonale, że Star Wars przynosi mu, nomen omen, kosmiczne pieniądze. A jak coś przynosi kosmiczne pieniądze, to się to pielęgnuje i rozwija, to całkiem logiczne podejście do biznesu. I w pełni racjonalne. Ważne tylko, aby przy tej okazji nie skrzywdzić tematu. I zdaje się że Disneyowi udaje się wyjść z tego potencjalnego zarzutu obronną ręką. Zarówno "Przebudzenie mocy", jak i "Łotr 1" były wspaniałymi filmami o wiele lepiej przyjętymi niż niezbyt udane i wcześniej nakręcone filmy pierwszej trylogii.

Wygląda więc na to, że nie tylko będziemy mieli tych filmów pod dostatkiem, ale kto wie, może Disney zacznie wypuszczać nie jeden film Star Wars rocznie, ale dwa lub trzy. W końcu cały sztab ludzi pracuje tam na to, aby napisać scenariusz do takich filmów, a ich realizacja jest tylko kwestią czasu i pieniędzy, Disney zaś w tym zakresie na pewno nie narzeka na ich brak. Bo wiadomo, że każdy dolar wydany na realizację Star Wars zwróci się wielokrotnie. Można powiedzieć kosmicznie. A my, fani Star Wars, będziemy mogli przygodę kosmiczną przeżywać znacznie częściej. Nie tylko uczestnicząc w kolejnych premierach, ale także odświeżając sobie to, co zajmować będzie coraz dłuższą półkę - archiwum dotychczasowych produkcji.

Niech Moc będzie z wami!

czwartek, 9 listopada 2017

Testy dnia

W ciągu ostatniego miesiąca miałem kilka razy okazje do tego, aby sobie przetestować w sposób być może niezamierzony różne warianty mojego dnia pracy. Czasem wstawałem później niż powinienem, czasem wstawałem za wcześnie, a czasem wstawałem w środku nocy, bo nie mogłem zasnąć, a to wszystko przekładało się na to, co miało być w czasie pracy. Mogłem więc nieświadomie i sposób nieplanowane spontaniczny przetestować wiele różnych opcji i wyciągać oczywiście z tego odpowiednie wnioski.

Generalnie okazuje się, że zdecydowanie najlepiej jest wstawać tak jak sobie ustaliłem, czyli o godzinie szóstej rano. Mam wtedy modelowo około godziny na jak to kiedyś określała moja mama "rozczmuchanie się", czyli nie tylko otrzeźwienie wstaniu z łóżka, ale także zrobienie różnych rutynowych czynności. Składa się na to przygotowanie i wypicie drinka miodowego, przygotowanie kawy i innych napojów, napisanie tekstu na blogu, przeczytanie sobie newsów, a dawniej wejście do gry po to, aby rutynowo pewne rzeczy zrobić - ale obecnie nie wchodzę już do Guild Wars ani nawet Hearthstone rano.

Wieczorem czasem pogram partyjkę Hearthstone, ale jeżeli przegram, to się wkurzam i przestaje grać na dobre tego dnia. Ostatnio same przegrane i zaczynam się powoli wkurzać na tę grę. Ale trzeba też pamiętać, że ktoś, kto gra wyłącznie mając karty zdobywane w naturalny sposób będzie miał gorzej od osób, które poświęciły nieraz spore pieniądze na to, aby kupić wiele paczek kart i wybrać z nich sobie to, co im bardziej odpowiada. W każdym razie od kilku dni log questów serce mam całkowicie zablokowany przez istniejące i jakoś nie mogę tych questów, które mam do zrobienia, wykonać. Dzisiaj wstałem znowu o 6 i może dzień mi się ułoży, tym bardziej, że przez najbliższy tydzień powinienem ostro wziąć się do roboty po to, aby zebrać pieniądze na telefon.

A jakby miał nowy telefon, to mógłbym grać w Hearthstone w łóżku, gdy nie mogę zasnąć.

środa, 8 listopada 2017

Karuzela

Ostatnio postanowiłem zebrać pieniądze na nowy telefon, bo mój stary i wysłużony Samsung na antycznym Androidzie 4.0.4 zaczyna już jakby się przycinać. Poza tym przydałby się telefon z porządnym aparatem, bo w tej chwili nie mam de facto żadnego sensownego aparatu. Piękne jesienne złote liście musiałem tak naprawdę zaniechać w tym roku do fotografowania, bo gdy nawet robiłem zdjęcia Samsungiem, to okazało się że po 30-40 zdjęcia telefon się wyłącza. Bateria zdycha. Taki to jest stary sprzęt i najwyraźniej też dycha ostatnimi swoimi oddechami.

Jednak zebranie pieniędzy nie jest takie proste. Po pierwsze, trzeba je wycisnąć pomiędzy różnymi opłatami, które mam do wykonania, a których jest pełno w każdym miesiącu. Po drugie, wyciskanie pieniędzy to nie jest jeszcze taką prostą sprawa, jak by się sądziło - ja mogę wypracować coś w mojej pracy, ale żeby to było zatwierdzone do wypłaty, to musi być właśnie zatwierdzone. Mogę więc mieć, tak jak ostatnio, prawie 500 tekstów wiszących do zatwierdzenia i niezatwierdzonych, a to jest kilkaset złotych, bardzo przydatnych, które sobie wiszą w kosmosie i nie są jeszcze do mojej dyspozycji.

Poza tym trzecia sprawa to kwestia tego, ile ten telefon będzie kosztował. Oczywiście mam upatrzone aukcje i wiem jaka byłaby maksymalna cena, którą musiałbym za niego zapłacić czyli taka, którą musiałbym na niego odłożyć. Ale może okaże się, że pojawi się na przykład jakaś pojedyncza aukcja, w której będzie on znacznie tańszy. To oczywiście będzie tylko zaleta. Jednak niestety nie warto zbierać na przykład o 100 zł mniej na jego zakup licząc na taką aukcje. Może się bowiem okazać, że jednak jej nie będzie. W efekcie wszystko to przypomina karuzelę i nic nie da się planować z góry.

Co najwyżej można sterować w określonym kierunku.

wtorek, 7 listopada 2017

Trump w sosie własnym

Wyobraźcie sobie, że przybywacie na jakąś uroczystość, a ktoś podejmuje was jako honorowych gości i serwuje wam wino, które jest starsze od was samych. Jeśli macie kilkanaście lat, to takie wino jest stosunkowo łatwo dostępne. Jeśli macie lat kilkadziesiąt, to wino tego typu jest już bardziej cenne. Tymczasem prezydent Trump odwiedza Koreę Południową i zje tam obiad bynajmniej nie ze starym winem. Prezydent Trump otrzyma sos sojowy, który jest starszy od Stanów Zjednoczonych ma bowiem 360 lat. Wyprodukowano w roku 1657.

Nie jest to najstarszy sos sojowy, który sprzedawano. W 2012 roku sprzedano sos sojowy liczący sobie 450 lat za 90 tysięcy dolarów. Jak widać, przyprawy dalekowschodnie potrafią być faktycznie bardzo długowieczne. Któż by pomyślał o tym, aby w naszych warunkach zjeść choćby pięcioletni ketchup. Co prawda ja sam kiedyś zjadłem 13 letnią konserwę i nadal żyję, ale to był wyjątek. Wypiłem też raz około czterdziestoletni sok zrobiony przez moją babcię. Ale wciąż rozpaczliwie daleko mu do sosu sojowego.
 
Podzielę się jeszcze jedną ciekawostką, o której się niedawno dowiedziałem. Wszyscy kojarzymy miód. Mało kto go nie kojarzy. Wiemy jak wygląda i często go używamy. Ja ostatnio używam go codziennie robiąc sobie poranny drink z miodem i cytryną. Oczywiście miód ma jakiś termin przydatności do spożycia. Sprawdzałem - nadrukowany na słoiku. W sumie niepotrzebnie. Podobno miód ma nieskończony termin przydatności do spożycia, bo po prostu nigdy się nie psuje. Aż strach pomyśleć, co by było gdyby Zagłoba jego kompania nie pili tylu miodów pitnych. Dzisiaj w Polsce mielibyśmy miody pamiętające czasy potopu szwedzkiego.

Jeśli wydaje wam się, że stary miód jest do wyrzucenia - jesteście w błędzie.

poniedziałek, 6 listopada 2017

Moje 500+

Wiadomo czym jest Program 500+. ale dzisiaj mam napisać o moim własnym 500+, a nie o programie rządowym. Dlatego wyjaśnię o co chodzi. Moja praca polega na pisaniu tekstów. A praca powinna polegać również na odbieraniu zapłaty za to. co się wypracowało. Zanim jednak ta zapłata będzie możliwa do zrealizowania, teksty są w tak zwanej kolejce lub też lodówce, czyli oczekują na zatwierdzenie do wypłaty. Teoretycznie zdarza się raz na jakieś sto przypadków lub rzadziej, że taki tekst jest zwracany do poprawki. Ale przeważnie jest zaliczany do wypłaty.

Problem polega na tym, że czasem te teksty w kolejce do zaliczenia do wypłaty się po prostu grupują. Ostatnio miałem szansę przekroczyć właśnie w kolejce niechlubną ilość 500 tekstów. W sumie, ponieważ w ciągu dnia trochę spałem i trochę byłem nie w formie, a poza tym trafił mi się za dnia masaż. zrobiłem tych tekstów tyle. że liczba w kolejce osiągnęła w niedzielę wieczorem 495. Nie jest to 500+, ale kto wie, niedługo zaczynam znowu pracę z rana i prawdopodobnie przekroczę liczbę 500, zanim ktokolwiek mi te teksty zacznie zatwierdzać do wypłaty. Rzekomo robią to klienci, tak powiedziano mi firmie dla której pracuję, ale jakoś nie chce mi się wierzyć, że ci klienci zawsze robią to w godzinach urzędowych i nigdy w innym czasie.

Gdyby to byli rzeczywiście klienci, a więc na przykład ludzie prowadzący biznes, to z pewnością bardzo wielu z nich zatwierdzałoby zlecenia dopiero wtedy, gdy mieliby wolne chwile - na przykład wieczorami lub nawet w weekendy i święta. Tymczasem nic takiego się nie dzieje. Faktycznie, czasem zlecenia są dodawane również po godzinach pracy, więc mogę uwierzyć w to, że dodawanie robią klienci. Jednak klienci zatwierdzający moje teksty do wypłaty raczej nie są prawdopodobni. W sumie wszystko jedno kto zatwierdza, ważne aby zatwierdził możliwie szybko i możliwie dużo z tych tekstów. Bo akurat pieniądze są mi potrzebne na różne rzeczy. A jeśli zatwierdzenie tekstów, podobnie jak kolejna praca w najbliższym tygodniu, byłyby szczególnie udane, to mam nawet szansę odłożyć pieniądze na telefon.

Zatem zabieram się do pracy, aby osiągnąć moje własne 500+.

niedziela, 5 listopada 2017

Własny, ale ciasny

Znamy wszyscy powiedzenie "własny, ale ciasny". Tak mogę powiedzieć o moim własnym internecie. Kiedy wynajmowałem mieszkanie w Warszawie, zdecydowałem się na internet kablowy, bo oczywiście był wygodniejszy (i jedyny dostępny wtedy za sensowną cenę) i miał nielimitowany transfer danych. Kiedy jednak przeprowadzałem się pod Warszawę i wiedziałem że w miejscu, w którym zamieszkam, nie będzie możliwości zamówienia internetu kablowego, zacząłem się zastanawiać nad internetem LTE. Popularnie tak go nazywam, ale tak naprawdę należało powiedzieć internet komórkowy, bo jeśli LTE nie ma zasięgu, to działa oczywiście na 3G.

Wybrałem ofertę z T-Mobile, sieci w której miałem kiedyś jako jeszcze w Erze GSM telefony przez wiele lat - dlatego, że firma w której pracowałem była jej podwykonawcą. Potem jednak, gdy opuściłem tę pracę, zrezygnowałem z tamtego numeru i to z przyjemnością, bo zaczynałem swoją karierę GSM w sieci Plus (w 1996 roku!) i do Plusa wróciłem. Potem zresztą przeniosłem mój flagowy numer, podobnie jak niektóre inne, z Plusa do Play. T-Mobile miał jednak obecnie najlepszą ofertę, jeśli chodzi o ceny i transfer danych, które za te pieniądze się kupowało. Poza tym w miejscu, w którym wtedy byłem (w Warszawie!) T-Mobile był używany przez Play jako krajowy roaming. A to oznaczało, że T-M miał tam dobry sygnał. Jak się potem okazało, w miejscu docelowym również tak było. Zakupiłem więc pakiet 50 GB transferu za 40 zł, z możliwością w każdej chwili dopłacenia 20 zł miesięcznie za nielimitowany transfer danych.

W tej chwili nie jest mi on jeszcze potrzebny dlatego, że nawet gdyby skończył mi się pakiet 50 GB, to mogę korzystać z lokalnego internetu WiFi. Ale gdybym już przeniósł się do własnego mieszkania w przyszłości, w którym nie mógłbym liczyć na taki backup, to oczywiście nielimitowany transfer byłby koniecznością. Około 25 października mój limit transferu był już na wykończeniu (a transfer odnawia się u mnie piątego dnia każdego miesiąca). Około 10 GB ponad normalne zużycie pochłonęły mi różne aktualizacje telefoniczne i komputerowe. Zacząłem więc bardzo oszczędzać mój internet LTE i używać tego lokalnego internetu na komputerze stacjonarnym. Przy okazji wyszło na jaw, jak często (kilka razy dziennie) on się wiesza i nieraz znika na kilka minut. Doceniłem w tym momencie swój skromny komórkowy internet, który nigdy mi się nie zawiesił. Warto jak się okazuje mieć coś własnego, coś co można zawsze ze sobą przenieść bez problemów z instalacją i de-instalacją, niż polegać na ofercie, która na papierze jest szybsza i wydajniejsza, ale tak naprawdę jest bardziej lipna. Tym bardziej, że korzysta z niej wiele osób naraz w tej całej lokalizacji, a nie ja jeden, jak to jest w przypadku mojego własnego internetu.

A co do transferu danych LTE w T-Mobile, to wcale taki ciasny on nie jest, pomimo jedynie 3/5 zasięgu, który mam u siebie ;-)

sobota, 4 listopada 2017

Bezprzewodowe dojenie

Natrafiłem na bardzo ciekawy tekst na portalu Spidersweb, którego bardzo lubię przeglądać po to, aby dowiadywać się o nowinkach technologicznych albo na przykład czytać recenzje telefonów, które biorę pod uwagę jako potencjalne zakupy. I właśnie jeśli chodzi o telefony firmy Apple ten tekst był interesujący. Rzecz bowiem w tym, że koncern z Cupertino sprzedaje bezprzewodową ładowarkę za jedyne 999 zł. Ładowarka ta ma ładować wszystkie urządzenia Apple, co jest o tyle kuriozalne, że do tej pory Apple stosowało różne standardy bezprzewodowego ładowania telefonu, słuchawek lub Apple Watch. Ładowarka wygląda wspaniale w teorii, a jak to jest w praktyce?

To że Apple ma pomieszanie z poplątaniem w zakresie standardów ładowania telefonu, zegarka i słuchawek - nie jest oczywiście winą klientów. Apple zastosowało trzy różne standardy ładowania i wprowadzanie ładowarki, która może ładować jednocześnie te wszystkie urządzenia nie jest bynajmniej sukcesem marketingowym, ale raczej przyznaniem się do porażki. Bezczelnie przekuwa się to w "sukces i wygodę", za które chce się wyciągnąć 999 zł od fanów marki. Zresztą, tak nawiasem mówiąc, słuchawek nie da się naładować na tej ładowarce. Czy jest więc sens ją kupować za taką cenę? Zdaniem autora artykułu ze Spidersweb kompletnie nie ma to sensu, bo są dostępne tańsze i lepsze ładowarki firm trzecich. Ładowarka Apple jest przy tym rozpaczliwie powolna. Jest to tak naprawdę gadżet napompowany ceną po to, żeby fani marki mogli uważać się za lepszych ludzi kupując go.

Używałem komputerów Apple przez 10,5 roku, ale nie używałem nigdy iPhone. Owszem, byłem z tych komputerów zadowolony, chociaż zdawałem sobie sprawę także z ograniczeń, a czasem czułem je na własnej skórze. Kiedy mój ostatni wysłużony Mac umarł ze starości (kilka dni temu wchodziłem pierwszą rocznicę jego śmierci, o czym pisałem na blogu) przesiadłem się na Windows. Jakie wrażenie ma człowiek, który ponad 10 lat spędził na Mac OS przesiadając się na Windows 10? Przyzwyczajony do applowskiej elegancji jestem w kompletnym szoku oglądając interfejs Windowsa 10. Jest on po prostu fenomenalnie minimalistyczny i niesamowicie w tym minimalizmie i prostocie piękny. Aż dziw, że tak elegancki interfejs można stworzyć. W porównaniu do niego MasOS posiada interfejs, który ciągle ma zaszłości z ulubionego przez Steve Jobsa skeumorfizmu i nie wygląda tak nowocześnie. Nie wspomnę już o cenach sprzętu PC w porównaniu do sprzętu Apple. Nowego pecetowego notebooka kupiłem za jedną piątą lub jedną szóstą ceny, którą dałem kiedyś za swojego ostatniego Macintosha.

Jeśli jesteście posiadaczami sprzętu Apple, to zastanówcie się kupując kolejny model lub akcesoria, ile płacicie za rzeczywistą elektronikę, a ile za wygórowaną dumę tej firmy.

piątek, 3 listopada 2017

Foto marzenia

Ostatnio zastanawiam się nad zebraniem pieniędzy na zakup nowego telefonu, bo mój dotychczasowy stary i wysłużony Samsung, działający pod antycznym systemem Android 4.0.4 po prostu zaczyna tracić oddech. O ile jeszcze w zwykłych zastosowaniach jako tako działa, o tyle na przykład wtedy, gdy chcę włączyć mapę OsmAnd, muszę czekać minutę lub dłużej na to, aby się zachciała się ona załadować. Nie wspomnę już o aparacie 5 megapikseli, który robi dosyć słabe zdjęcia, a którego soczewka, a raczej plastikowe okienko ją chroniące, zaczyna się powoli rysować - co mnie niebywale wkurza. Dlatego bardzo chciałbym kupić nowy telefon, którego okienko obiektywu aparatu jest chronione przez odporne na zarysowania szkiełko.

Nawet bateria zaczyna również powoli zacząć tracić moc w tym telefonie, trzeba go doładowywać dwa razy dziennie. Przedwczoraj w czasie Wszystkich Świętych telefon bardzo mnie zawiódł wyłączając się w trakcie rejestracji trasy na cmentarzu. Faktem jest, że używałem go wcześniej tego dnia dość intensywnie (dwie godziny wcześniej z włączonym GPS), ale jednak mimo wszystko bateria powinna wytrzymać. Faktem jest, że telefon w domu cały czas pracuje, mam na nim odpalony chat zawodowy dlatego, że w Androidzie jest coś czego nie ma w pecetach - mianowicie zawartość schowka nie jest stracona nawet po resecie urządzenia. W schowku mam autoresponder, który wklejam na czacie rozmówcom. Na pececie schowek ciągle jest przeze mnie wykorzystywany do przenoszenia tekstów z okienka programu, w którym je dyktuję i poprawiam, do okienka formularza, w których wysyłam je do akceptacji. Zresztą na pececie nie da się nawet wklejać tekstu ze schowka do okna czata.

Oczywiście najważniejszym parametrem dla mnie przy zakupie nowego telefonu jest aparat fotograficzny. Telefon miałby być bowiem w chwili obecnej moim głównym fotograficznym aparatem, a docelowo (gdybym kiedyś kupił kolejną lustrzankę) aparatem pomocniczym, wykorzystywanym wszędzie tam, gdzie aparatu z prawdziwego zdarzenia nie brałbym ze sobą. Dlatego też pod tym względem staram się dobrać aparat odpowiedniej rozdzielczości i jasności, albo przynajmniej zdolny wykonywać dobre zdjęcia w nocy. Co najmniej kilka telefonów przewinęło się już przez moją przez zainteresowana. Dzisiaj wybrałem kolejny (bo niedawno branym pod uwagę Samsung Galaxy J7/2017) czyli Sony Xperia XA1. Obu przypadkach - Samsunga i Sony - aparat taki telefon taki byłby u mnie racjonalny ze względów "dynastycznych". O ile obecnie używam Samsunga, więc następny byłby drugim w dynastii, o tyle około 15 lat temu używałem SonyEricssona P800 - a więc również Sony byłby już moim kolejnym.

Obawiam się jednak, że w najlepszym układzie taki telefon będę w stanie załatwić sobie dopiero jako prezent na Gwiazdkę.

czwartek, 2 listopada 2017

Dzień zadyszny

Wczoraj miałem (na blogu jako temat) Hallowoon, czyli przykład kolejnej idiotyczny próby poznawania się z kimś, kto ma amnezję polegającą na kontaktowaniu się ponownie ze mną na ślepo po zarzuceniu uprzednio rozpoczętej komunikacji. Tymczasem wczoraj w rzeczywistości miałem Wszystkich Świętych (nie używam określenia święto zmarłych) i oczywiście pojechałem na cmentarz. Tradycyjnie pojechałem z moim synkiem. Ale była to jedna wielka epopeja. Częściowo zadyszna - stąd dzisiejsza gra słów w tytule posta, bowiem dziś przypada Dzień Zaduszny, wczoraj zaś był to dla mnie prawdziwy dzień zadyszny.

Najpierw musiałem się trochę przebiec do autobusu, bo postanowiłem pojechać pół godziny wcześniej niż planowałem pierwotnie. Przebiegłem się, nieco dyszałem (pierwsza zadyszka), a tymczasem autobus spóźnię się kilka minut - nie warto było biec. Bądź tu mądry i wiedz to z wyprzedzeniem. Dojechałem na miejsce, pół godziny za wcześnie, więc poszedłem na spacer śladami mojego dawnego wynajmowania mieszkania w Warszawie. Włączyłem nawigację w telefonie, odwiedziłem stare kąty i zarejestrowałem około 5 km spaceru. Potem nie wyłączyłem nawigacji, gdy przyszedłem do dziecka, zabraliśmy znicze i inne rzeczy, i wyszliśmy z domu. Próbowaliśmy kupić bilet w biletomacie, ale nie zaakceptował nam banknotu, poszliśmy na drugiego biletomatu, tak samo. Odwiedziliśmy trzy sklepy i wreszcie udało się kupić bilety, kolejna "zadyszka" - 2 kilometry chodzenia za biletami. Dojechaliśmy na cmentarz.

Odpaliłem tam znowu rejestrację trasy zapisywanej przez nawigację w telefonie i zaczęliśmy zaliczać groby rodzinne na Powązkach - których odwiedzamy zawsze cztery. Trzy groby zaliczyliśmy bez problemu, porobiłem kilka zdjęć telefonem. Weszliśmy wreszcie do ostatniego grobu moich rodziców. Również udało mi się się zrobić kilka zdjęć telefonem, ale w pewnym momencie w czasie ich robienia telefon po prostu się wyłączył. Po kolejnym włączeniu okazało się, że bateria jest w stanie krytycznym. Oczywiście zapisywana w tym roku (ciekawa zresztą i chyba trochę nietypowa) ścieżka naszego spaceru po cmentarzu przepadła. Mój wysłużony, leciwy Samsung ma najwyraźniej coraz bardziej słabnącą baterię i zdarza mu się, że za szybko ulega na wyczerpaniu. W tym przypadku zawinił także 5 kilometrowy spacer przed cmentarzem, a także pozostawienie włączonego GPS na ponad godzinę w czasie, gdy nie był potrzebny. W efekcie dzięki telefonowi mam trochę zdjęć, ale nie mam zapisu najważniejszego tego dnia spaceru.

Prawdziwy dzień zadyszny, dzięki uprzejmości firmy Samsung.

środa, 1 listopada 2017

Hallowoon

Dzisiaj Wszystkich Świętych, specyficzny dzień, gdy oddajemy się zadumie nad tymi, którzy są nadal z nami w naszym sercu, ale już odeszli. Ja jednak chciałbym napisać o czymś zupełnie innym, co zgodnie z lansowaną przez marketing i pozwalającą na osiąganie sporych dochodów ze sprzedaży różnych gadżetów tradycją Halloween nazwałem Hallowoon. To zbitka słów "halo" i "won". A sprawa dotyczyć będzie oczywiście, jak w wielu wpisach na tym blogu, poznawania geja do związku. Iście upiorne to poznawanie, które dziś opiszę, w sam raz na Halloween.

Upiorne nie tyle ze względu na straszność samego poznawania jako takiego, co na dramatyczną wręcz okropność i straszność ludzkiej głupoty, która za tym stoi. Zaczęło się od mojego ogłoszenia na jednym z portali randkowych, na którą odpisał pewien chłopak z dalekiego krańca Polski. Popisaliśmy trochę na tym portalu, a następnie przeszliśmy na WhatsApp. Na WhatsAppie pisaliśmy przez kilka dni i wydawało się, że faktycznie coś z tego będzie. Potem okazało się, że on ma pewne rodzinne komplikacje, które nieco przekładają mu plany. Zjechała się do niego rodzina, więc musiał ograniczyć pisanie. Z tego zapewne powodu przez kilka dni nie odzywał się na WhatsApp.

Ja do niego od czasu do czasu pisałem, ale on nie był zalogowany już od tygodnia. Trochę to dziwne. I nagle ponownie odpisuje mi na mój anons, który zdołałem odświeżyć od tego czasu któryś raz z rzędu. A to oznacza, że musiał skasować całą korespondencję, którą na tym portalu mieliśmy. Ponieważ ja swojej nie skasowałem, więc od razu zauważyłem, że to właśnie on. Napisałem mu w odpowiedzi, że nie odzywa się na WhatsAppie i żeby tam napisał. Odczytał moją wiadomość, ale nie napisał. No to zablokowałem go na portalu, wywaliłem z WhatsApp i telefonu oraz skasowałem całe nasze pisanie. Kolejny kretyn, na którego trafiłem, tym razem jedna z koszmarną wręcz amnezją prowadzącą do odpowiadania na ślepo po raz drugi na ten sam anons, w ciągu kilku dni.

Zastanawiam się tylko, czy zapalić mu znicz pod nagrobkiem jego mądrości.