wtorek, 28 lutego 2017

Oscarowa poprawność

Pomyłka, która zdarzyła się podobno po raz pierwszy w czasie ceremonii rozdawania Oscarów polegała na tym, że usiłowano wcisnąć statuetkę za najlepszy film nie dla tego filmu, dla którego trzeba. To tylko jeden z elementów odbytej ostatniej gali oscarowej, jednak te słowa, których użyłem w poprzednim zdaniu (nie naumyślnie) a mianowicie "dla którego trzeba" zdają się w oddawać idealnie aktualną oscarową tendencję. Podsumował to w złośliwy sposób Rafał Ziemkiewicz, który napisał na Twitterze: Film o czarnych homo był skazany na Oskara. No, chyba, że ktoś by zrobił film o czarnych homo w holocauście z mocnym przesłaniem anty-Trump.

Bodajże dwa lata temu były zastrzeżenia, że Oscary były zbyt rasistowskie, bo nie nominowano żadnego czarnego albo skośnookiego aktora. Tak, jakby czarnoskórzy aktorzy mieli mieć jakieś swoiste punkty za pochodzenie, jak to było w czasach PRL z młodzieżą pochodzącą z rodzin robotniczo chłopskich. Nacisk siły politycznej poprawności i wciskanie na siłę czarnych aktorów do filmu, silenie się na równość, która nie zawsze nie jest związana z dokonaniami artystycznymi - to faktycznie balast politycznej poprawności ściągający na dno na współczesną sztukę w wielu krajach Zachodu.  Na tym tle interesująco przedstawia się gra Wiedźmin, krytykowana zresztą przez niektórych lewaków za to, że występują w niej wyłącznie (w naszej polskiej produkcji opartej na prozie Andrzeja Sapkowskiego) jednie biali i o zgrozo nie ma tam żadnego Murzyna. What a pity :-)

Kto wie, popuszczając wodze fantazji można się zastanowić nad tym, czy popularność gry Wiedźmin w Ameryce nie bierze się właśnie po części z tego, że nie ma w niej Murzynów. Jest to gra, w której biały człowiek może się poczuć jak u siebie w domu - i w świecie, który już być może dla niego nie wróci, bo wszędzie swoim realnym życiu spotyka Murzynów. Faktem jest, że w kręgach amerykańskiej sztuki, szczególnie w przemyśle filmowym, polityka rozumiana w różny sposób i polityczna poprawność niestety wpływa w coraz większy sposób na jakość produkcji. A to błąd, bo artystyczna miernota, którą się sztucznie podnosi ze względu na trafienie przez nią w oczekiwania politycznej poprawności, nie przestaje być miernotą. Mam nadzieję, że nagrodzone w tym roku Oscarami filmy do miernot nie należą.

A o polskich Oscarach napiszę jutro :-)

poniedziałek, 27 lutego 2017

Powrót do korzeni?

Wyświetlacz QVGA (dla niezorientowanych dodam, że QVGA to rozdzielczość 240 na 160), owszem kolorowy, ale wielkości ale tylko 2,4 cala. Do tego zaledwie 16 MB (megabajtów, nie gigabajtów) pamięci wewnętrznej i naprawdę kieszonkowy rozmiar. Oto nowa Nokia 3310. Bateria 1200 mAh zapewnia do 22 godzin rozmów lub miesiąca stanie czuwania. Ciekawe, czy którykolwiek ze smartfonów obecnie używanych zbliżył się do tego wyniku choćby w 10%.  Pozostaje tylko pytanie - na ile okaże się sukcesem powrót legendy Nokii?

Na barcelońskich targach MWC 2017 zaprezentowano nową Nokię 3310 pracującą pod kontrolą systemu Nokia Series 30, czyli prawdopodobnie stary dobry Symbian, A ja przy tej okazji postanowiłem policzyć, ile telefonów w ogóle było wykorzystywane moim życiu. Nie będzie to trudne, ponieważ mam arkusz Excela w którym od wielu lat zapisuje informacje o posiadanej przeze mnie dynastii komputerów (obecny to czternasty z rzędu) oraz telefonach (obecnie używam dwudziestego z rzędu aparatu telefonicznego). 

Statystyka moich telefonów jest oczywiście z przewagą Nokii. Tak naprawdę na dwadzieścia aparatów telefonicznych, których do tej pory używałem był tylko jeden Sony Ericsson, jeden Siemens i jeden Samsung, którego zresztą używam do tej pory. Reszta, czyli 17 modeli, to Nokie, zarówno te zwykłe, jak i prawie wszystkie modele Communicator (z wyjątkiem pierwszego, czyli tzw. cegły). A ostatnią moją Nokię N900 używam także do tej pory, do drugiego numeru telefonicznego. Natomiast ze wszystkich Nokii najbliżej do obecnie prezentowanego kultowego modelu była używana przeze mnie Nokia 3110C, jeśli przez jeśli przez podobieństwo telefonu rozumieć podobieństwo numeracji jego modelu. Nawiasem mówiąc Nokia 3110C była także pancerna i doskonała, podobnie jak wydaje się nie być prezentowana obecnie Nokia 3310.

Ale gdybym to ja miał wybierać wskrzeszenie legendy, to postawiłbym jednak zdecydowanie na mój ulubiony (i używany przeze mnie) model Nokia 6310i.

niedziela, 26 lutego 2017

Obywatel robot?

O robotyzacji napisane już wiele i nakręcono wiele filmów, między nimi świetny obraz z Willem Smithem "Ja robot". Tym razem jednak okazuje się, że politycy i ludzie biznesu mają w realnym naszym świecie ciekawe pomysły dotyczące robotyzacji. Co do polityków, niedawno przeczytałem artykuł o tym, że Belgii nadano obywatelstwo i akt urodzenia pierwszemu robotowi. Zadziwiające, że roboty zaczynają powoli dorównywać ludziom w zakresie identyfikacji społecznej.  Ale jest coś innego, co bardziej mnie zaciekawiło z zakresu robotyki, o czym czytałem niedawno.

Być może niektórzy pamiętają o rozważeniach Komisji Europejskiej na temat objęcia robotów ubezpieczeniem społecznym. Niektórzy wyśmiewali to jako typowo europejskiej dziwactwo i przykład tego że Komisja Europejska myśli o rzeczach niewłaściwych. W końcu roboty ani nie chorują (co najwyżej się psują), ani nie odchodzą na emeryturę. Jednak niedawno przeczytałem wywiad z Billem Gatesem, a więc bardzo szanowaną postacią świata biznesu, który również odniósł się do podobnego pomysłu. Bill Gates uważa, że jeśli robot zabiera człowiekowi pracę, to powinien płacić podatki. Oczywiście nie sam robot, ale firma, która korzysta z jego pracy. W ten sposób można zbierać środki na wspieranie ludzi, którzy tracą pracę w wyniku robotyzacji.

Bill Gates jest także zdania, że należy bardzo uważnie przemyśleć konsekwencje robotyzacji. To oznacza, że trzeba zapewnić odpowiednią migracje zawodową lub pomoc ludziom, którzy pracują w zawodach zagrożonych wymarciem z powodu przejęcia ich przez roboty. Temat nie jest wcale banalny, gdyż może to dotyczyć najpierw dziesiątków milionów ludzi na całym świecie, a potem nawet miliardów. Z tym fantem na pewno trzeba będzie coś zrobić. Dziś propozycję obejmowania robotów podatkami i ubezpieczeniami społecznymi można uznać za dziwoląg, ale bez uregulowania wielu kwestii związanych z robotyką się nie obejdzie. Nie może być bowiem tak, że korzystające z robotów firmy zarabiają krocie (na braku kosztów ludzkich) a ludzie wegetują bez pracy lub co gorsza umierają z głodu.  

W sprawie pracy wykonywanej przez roboty jak widać przed tymi, którzy stanowią prawo, ciągle jest wiele do roboty.

sobota, 25 lutego 2017

Czarnoskóry Polak?

Niedawno przeczytałem artykuł o tym, że czarnoskóry Polak i katolik Izuagbe Ugonoh, będzie walczył o tytuł mistrza świata w boksie. Nie byłoby w tym nic specjalnie dziwnego gdyby nie to, że przyczepiłem się, prywatnie w swojej duszy, do określenia "czarnoskóry Polak i katolik". Rozumiem, że jest to pewna figura dziennikarska, która ma podkreślić coś zadziwiającego, czyli istnienie Polaka i katolika, który jest czarnoskóry. Ale uważam  że jest to nie jest to określenie, którego się powinno stosować. Zgadniecie dlaczego? Możecie zabawić się sami ze sobą - zasłońcie drugi akapit lub odwróćcie wzrok od komputera i chwilę pomyślcie. A potem porównajcie wynik.

Jeśli ktoś z was obstawiał, że jestem przeciwnikiem przyznawania czarnoskóremu człowiekowi miana Polaka, to jest w bardzo głębokim błędzie. Już przedwojenna polska endecja uznawała, że każdy może być Polakiem, niezależnie od wyznania czy koloru skóry. Jeśli się Polakiem czuje i  czuje się więź z narodem polskim, z nim się identyfikuje - to jest się Polakiem. Ja także uznaje tą definicję za słuszną i dlatego nie ma dla mnie żadnego czarnoskórego Polaka, jest po prostu Polak, który czuję się Polakiem i jest Polakiem. Niech zatem nie będzie żadnych Polaków białych i czarnoskórych, są to po prostu Polacy. Jesteśmy jednym narodem, który od dawna asymilował tych, którzy chcieli czuć się Polakami. Dlatego nie widzę żadnego stresu w segregowaniu Polaków na czarnoskórych i białych. Niestety, w Polsce są polityczne siły, którym wciąż zależy na podziałach (ale nie na czarnych i białych, bo w tym przypadku szczęśliwie nie mają paliwa do podgrzewania nastrojów).

Ta sprawa z bokserem ma drugie dno, albowiem chodzi o to, że moje podejście do definicji Polaka, podobnie jak podejście przedwojennej endecji, jest pragmatyczne i otwarte na ludzi, a zarazem wynika z głębokiego przekonania, które mam w sercu. Nie jest zaś jakąś (przepraszam za wyrażenie, ale obawiam się, że jest tu ono na rzeczy) zasraną poprawnością polityczną, która na siłę, faszystowskimi metodami usiłuje mnie zmuszać do takiego lub innego podejścia. Chciałbym relacje z innymi Polakami i całym narodem opierać na wzajemnym szacunku, miłości i zrozumieniu - a nie na sztucznej, wbijanej mi do głowy na siłę, politycznej poprawności. Tym różni się takie podejście od podejścia, które na chama usiłuje nam, pałką politycznej poprawności, wmówić lewactwo. A tak przy okazji, kończąc już moją notkę można by zadać pytanie - czy nigdy nie powinno się mówić o kimś, że jest czarnoskórym Polakiem? 

Oczywiście można tak powiedzieć, ale powinno to być umieszczone w takim kontekście, aby wyglądało na ciekawostkę a nie dziwoląg.

piątek, 24 lutego 2017

Holenderska lotnia

Przywołałem już na łamach tego bloga dowcip, który kiedyś przeczytałem. Dwóch pijaków siedzi pod Pałacem Kultury i widzi lotnię, która zbliża się do Pałacu Kultury następnie rozbija się o niego. Wtedy jeden pijak do drugiego mówi: zobacz Ziutek, jaki kraj, taki terroryzm. To oczywiście nawiązanie do samolotu rozbijającego się o World Trade Center. Jednak w dzisiejszym tekście to porównanie do lotni jest w szerszym znaczeniu. Chodzi oo to, że jaki kraj, takie coś - a w wypadku dzisiejszego wpisu, tacy politycy. A raczej polityk. Na dodatek taki, który prowadzi w sondażach.

Sprawa dotyczy oczywiście Geerta Wildersa, który jest liderem Partii na rzecz wolności, jak wiadomo opowiadającej się za dramatycznym ograniczeniem obecności muzułmanów w Holandii. Partia na rzecz wolności prowadzi w sondażach wyborczych i wszystko wskazywało na to, że może zdominować holenderski parlament. Wcale nie oznaczałoby to możliwości sformułowania rządu, ponieważ inne partie polityczne solidarnie odcinały się od możliwości utworzenia z nią koalicji. Ale wiadomo, że przed wyborami oświadczenia są kategoryczne (pod wyborczą publikę), ale po wyborach często zwycięża pociąg do władzy i związana z nim pragmatyka. Mnie jednak zajmuje w tym coś zupełnie innego. Lider Partii na rzecz wolności Geert Wilders wycofał się de facto z kampanii wyborczej. A to może oznaczać, że jego partia osiągnie znacznie gorszy wynik. I straci realny wpływ na politykę Holandii.

Przyczyną wycofania się Geerta Wildersa z kampanii wyborczej jest zdrada wysokiego rangą policjanta  o marokańskich korzeniach, który przekazywał przestępcom dostęp do lokalizacji i plany podróży Wildersa. Trzeba tu dodać, że sam Wilders od 2004 roku panicznie boi się zamachu ze strony muzułmanów i ciągle się przed nimi ukrywa. Trochę dziwne to przypadku polityka, który ma poczucie swojej misji dziejowej. Tacy politycy powinni mieć więcej determinacji. Zdrajcę można wymienić na kogoś zaufanego, trasy przejazdu na wiece wyborcze zmienić, podobnie jak miejsca pobytu. Można też zwiększyć ochronę. Jaki kraj, taki terroryzm. A w przypadku Holandii jaki kraj, taka odwaga polityka, który nie ma odwagi i determinacji, aby osiągnąć swój cel. A czasem w polityce trzeba zaryzykować. No i mieć jaja.
 
Ale czego się spodziewać po kraju, w którym Wielkanoc kojarzy się z zajączkiem, a nie jajami - wszak zajączek tchórzliwie ucieka.

czwartek, 23 lutego 2017

Tłusty handel

Dzisiaj miałem wyjątkową "świadomość rewolucyjną", której nie zawsze jestem posiadaczem, ponieważ przychodząc do sklepu wiedziałam, że jest Tłusty Czwartek. Z rozrzewnieniem wspominam dawne czasy, kiedy kilkanaście lat temu w pewien dzień chciałam po prostu kupić sobie pączki, ot tak sobie. Wstąpiłem do Bliklego i zamówiłem 32 sztuki po prostu dla siebie - dużo jadłem wtedy. Zdziwiło mnie, że przy ladzie stała kartka z informacją, że z jakiś tam powodów sprzedaje się maksymalnie 60 pączków na osobę. Okazało się że ten dzień to był Tłusty Czwartek, a ja zupełnie przypadkowo wstrzeliłem się w jego rytuał!

Dziś postanowiłem także wstrzelić się w regułę Tłustego Czwartku i kupić 4, a może 6 pączków oraz jeden bochenek chleba. Standardowo kupuje dwa chleby. Pączki w moim sklepie wiejskim są w całkiem niezłej cenie 60 gr za sztukę. Poszedłem więc do sklepu. Sprawdziłem przy okazji kawy, rozejrzałem się za innymi towarami, aż wreszcie poszedłem do działu piekarskiego. Wziąłem jeden bochenek chleba i spojrzałem na pączki. Po pierwsze, nie wyglądały na jakiś rewelacyjnie piękne i świeże. Po drugie, cena skoczyła do 1,20 zł za sztukę. Nie od dziś wiemy, że handlowcy podnoszą ceny, kiedy dany towar jest bardzo chodliwy. Wtedy można na nim najwięcej zarobić. Dlatego też stuprocentowy wzrost ceny pączków w moim wiejskim sklepie nikogo nie dziwi.

Tyle, że dzięki temu w ogóle nie kupiłem ani jednego pączka i akurat na mnie sklep nie zarobił. I obawiam się, że nie ja jeden musiałem ważyć posiadaną kasę i uszanowanie tradycji. Akurat mam końcówkę pieniędzy i nie stać mnie na luksus kupowania pączków za 200% ceny. A w naszym kraju pewnie wiele innych osób nie kupiło pączków dlatego, że mają po prostu tak skromne zarobki, że nie stać ich na taki luksus. Albo kupili pączki kosztem innego zakupu, na przykład mięsa na obiad. Ja mięsa nie kupuję, bo mnie nie stać. I jakoś żyję. Brak pączków też przeżyję. Zresztą, z powodów zdrowotnych nie powinienem jeść w ogóle słodyczy. Akurat więc zrobię coś pożytecznego.

Ale szanując Tłusty Czwartek, też najem się do syta :-)

środa, 22 lutego 2017

Gówna naszego Powszechnego...

Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj, i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom... Ciężko znaleźć normalnego człowieka, który by nie znał tej modlitwy. Nawet takiego, który nie kojarzyłby jej będąc osobą niewierzącą. A tymczasem niedawno ktoś zaczął układać nową modlitwę, w skład której mogły wejść słowa, które pozwoliłem sobie napisać w tytule mojego posta: gówna naszego Powszechnego... Tylko, że trudno mi powiedzieć, co miało być dalej. Może daj nam Teatrze?

No bo tak się właśnie złożyło, że Teatr Powszechny, który kiedyś był uznawany jest doskonałą scenę, wystawił przedstawienie, które aż się prosi zatytułować "Kloaka", chociaż teoretycznie jego tytuł to "Klątwa". Słowa te jednak są dość podobne i bardzo łatwo zrozumieć, dlaczego takie mi w głowie się pojawiło. Między innymi dlatego, że z tego co czytałem, aktorzy w czasie przedstawienia opowiadają o wszelkich wydzielinach ludzkiego ciała. Kloaka więc jak najbardziej adekwatna. Plus smaczki obliczone, kto wie, na środowisko gejowskie - takie jak seks oralny z posągiem Jana Pawła II.

Można powiedzieć, gorzkim żartem, że każdy w tej "Kloace" znajdzie coś obraźliwego, według potrzeby - dla siebie, dla swoich uczuć religijnych lub kultury osobistej, albo też dla swojego poczucia przyzwoitości. Do wyboru, do koloru. Niestety, przedstawienie to łamie wszelkie granice, rzekomo w imię wolności sztuki. Ale od dawna wiadomo, że sztuka łamiąca granicę na siłę jest anarchią, a nie sztuką. Ze sztuką ma jedynie wspólną etykietkę sztuki, którą usiłują jej przykleić. Ciężko jednak przyklejać etykiety na gównie, o wiele łatwiej przykleić je na marmurze. To brutalne porównanie niestety jest adekwatne również do sztuki, a raczej prowokacji (i to raczej ideologicznej, a nie artystycznej) wystawionej w Teatrze Powszechnym.

I nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw od Teatru Powszechnego. Amen.

wtorek, 21 lutego 2017

Zasada Gandhiego

Kiedy dzisiaj wczesnym rankiem wstawałem, przypomniałem sobie znane przejęzyczenie ministra Waszczykowskiego o San Escobar. Jak wiadomo, ten lapsus zaczął żyć własnym życiem do tego stopnia, że tygodnik "Polityka" zamieścił profesjonalnie wykonaną przez kogoś mapę San Escobar - nie da się ukryć, że wyszydzającą PiS lub środowiska patriotyczne. Stolicą tego kraju jest bowiem Santo Subito (czyli - w moim przekonaniu - złośliwe nawiązanie do Jana Pawła II). Ze smaczków politycznych są tam są też tam takie miejscowości jak Vina Tusca i Las Dudas, Primero Sortos, zaś Santa Beata i San Antonio wiadomo z kim się kojarzą. Ze smaczków reklamowych choćby Para Ce Tamol i Bancomate de Visa. Do Polski nawiązują zaś Bimberro Grande i La Grande Orquestra. Smaczkiem jest w legendzie mapy oznaczenie głównej klasy dróg, nawiązującej zapewne do autostrady, jako "Autodrama". Co ma jednak wspólnego San Escobar z zasadą Gandhiego?

To znane powiedzenie przypisywane Mahatmie Gandhiemu: najpierw cię ignorują, potem się z ciebie śmieją, potem z tobą walczą, a potem wygrywasz. I właśnie owo San Escobar natchnęło mnie do zastanowienia się, na jakim etapie tej zasady Gandhiego jesteśmy teraz w Polsce, a ściślej - jest rządzący PiS. Na pewno pierwszy etap (ignorowanie) mamy za sobą. To było w czasie, gdy rządziła Platforma, miała rządzić przez wieki, a PiS miał być zepchnięty do politycznego rezerwatu. Gdy jednak PiS przejął władzę, wtedy zaczęły się dwa kolejne etapy - najpierw wyśmiewanie się z nadzieją na to, że zawali się sam u władzy. Potem, gdy to się nie udało, walka. Przejawem tej walki była chociażby (jak to niektórzy widzą) próba puczu w grudniu. Pytanie, kiedy ten drugi i trzeci etap się zakończą i PiS wyga?

Jak na razie PiS cieszy się ogromnym, choć zupełnie niezamierzonym, poparciem całej totalnej opozycji. Ona robi co może, aby PiS dalej rządził - i wygrał. Dobrowolnie rzuca samej sobie kłody pod nogi, wywala się, pokazuje swoją lipną obecność, nadal nie ma pozytywnego politycznego programu i nie zachowuje się tak, jak profesjonalna polityczna siła, która walczy o głos wyborców. Totalna opozycja zachowuje się jak totalny narkoman, odstawiony od narkotyków, który pragnie wrócić do nich za wszelką cenę. Czyli pragnie dorwać się do koryta, pragnie kraść z tego koryta do własnej kieszeni, a ludzie coraz bardziej świadomi całej tej sytuacji wcale nie mają zamiaru być okradani. Nawiasem mówiąc, bardzo podziwiam kogoś, komu przez kilka dobrych godzin chciało się ciężko popracować, aby zrobić w pełni profesjonalną mapę San Escobar. To przynajmniej kulturalna forma wyśmiewania się z PiS-u, dramatycznie inna od rynsztoka, którego codziennie doświadczamy od polskich polityków totalnej pozycji.

Ale nie mają oni szkoły politycznego życia, więc i nie mają klasy.

poniedziałek, 20 lutego 2017

Ekologiczne taczki

O rowerach powiedziano i napisano bardzo wiele. Mówiono, że jest to ekologiczna forma transportu, że jazda rowerem jest bardzo zdrowa, że poprawia kondycję, że pozwala pokonywać trasę bez uczestnictwa w korkach drogowych i jest w ogóle super. W Holandii, Belgii i Danii rowery są naturalnym elementem komunikacyjnego krajobrazu. Dzieje się tak tym bardziej dlatego, że klimat jest tam łaskawy, nie ma tak ostrych zim jak w Polsce i rowerami można jeździć przez dłuższą część roku. Dlatego też nikogo nie powinno dziwić, że w Brukseli zwiększa się liczba wykorzystywanych przez obywateli rowerów. Jest to nawet wzrost kilkudziesięcioprocentowy. Nikt jednak nie zgaduje z jakiego powodu. Otóż bardzo ciekawego.

Bynajmniej nie z powodu ekologii, zdrowia i wygody. Ale z tej przyczyny, która jest najbliższa człowiekowi - z powodu bezpieczeństwa. Po prostu coraz więcej mieszkańców Brukseli stwierdziło, że jazda rowerem jest o wiele bardziej bezpieczna niż jazda metrem. Bo przecież w metrze szalony muzułmanin może zrobić zamach. My to w Polsce wiemy i o tym mówimy, oni w Brukseli też to wiedzą, tylko że na ogół o tym nie mówią, bo polityczna poprawność nie pozwala. I tak dobrze, że polityczna poprawność umożliwia im jeszcze porównywanie bezpieczeństwa różnych rodzajów komunikacji i wybieranie, tych które uważają zda bezpieczniejsze. No i wybrali - zdrowie, ekologię i mniejszą szansę na to, że zostaną zabici przez kolejnego szalonego terrorystę, o którym oczywiście poprawność polityczna nie pozwoli mówić, że jest złym i radykalnym muzułmaninem.

Politycy europejscy oczywiście nie wybierają roweru. Oni jeżdżą opancerzonym i limuzynami. Być może dlatego, że ci z Zachodniej Europy niewolniczo oddani są politycznej poprawności, nie lądują na drzewach, jak nasza pani premier. Polacy jeżdżą z kawaleryjską fantazją, która czasem prowadzi ich na manowce. Żarty żartami, ale warto zwrócić uwagę na jedną rzecz. Z małych cegiełek układają się wielkie problemy. Z takich niewielkich  zmian życiowych, które terroryzm wymusza na obywatelach Zachodniej Europy układać się będzie coraz większy dyskomfort i strach. A to może być pewnym momencie przełożyć się na gniew, któremu nawet politycznie poprawny kaganiec nie będzie w stanie przeszkodzić. Nie chciałbym być wtedy w skórze europejskich elit, ślepych na te zagrożenia i społeczne niepokoje. 

Bo choć jazda na taczkach może być uznana za równie ekologiczną, jak jazda na rowerze, to nie chciałbym być na taczce wywożony.

niedziela, 19 lutego 2017

Europejski kit

Biedna Komisja Europejska. Tak wzruszające jest, że jest tak bardzo demokratyczna, tak bardzo praworządne sprawiedliwa, że nie może ingerować w demokratyczne, sprawiedliwe zasady rządzące światem. Między innymi takie zasady, że jedzenie, które jest sprzedawane w krajach naszej części Europy jest o wiele gorszej jakości niż jedzenie sprzedawane w Niemczech lub Austrii. Wyjątkiem jest jedynie czekolada Milka, ale zapewne dlatego, że gdy ktoś produkuje czekoladę z fioletowych krów, to może ma nierówno pod sufitem i rozdziela po równo wszystkim konsumentom.

Tym razem dwudziestu czterem produktom żywnościowym sprzedawanym w Europie Wschodniej i Zachodniej przyjrzeli się w NEBIH, węgierskim urzędzie bezpieczeństwa żywności. Ich analiza wykazała, że prawie wszystkie badane produkty produkty różnią się zarówno smakiem, wyglądem, jak i aromatem. Komisja Europejska stwierdziła zaś w swojej wiekopomnej mądrości, że przecież koncerny międzynarodowe mają prawo dostosowywać swoje produkty do poszczególnych rynków państwowych. Zadziwiające jest jednak to, że owo "dostosowanie" oznacza wręcz bezczelne pogorszenie jakości.  A to Komisji Europejskiej najwyraźniej nie przeszkadza.

Ale czego można się spodziewać po Komisji Europejskiej, która definiuje krzywiznę banana? To najbardziej znany pozorny absurd prawny europejskiej legislacji. Chodziło oczywiście o pieniądze, czyli o faworyzowanie bananów, które produkowane były były we francuskich koloniach, kosztem bananów produkowanych w innych krajach. Podobnie uznawanie marchewki za owoc i ślimaka za rybę i jest warunkowane klasyfikacją związaną z przyznawaniem dotacji. Komisja Europejska bardzo chętnie wychodzi naprzeciw lobbystom i - jak widać - także bardzo chętnie kryje międzynarodowe koncerny, które w bezczelny sposób oszukują konsumentów w Europie Wschodniej i wciskają kit konsumentom. 

Widocznie to solidarność zawodowa - Komisja Europejska jest mistrzem we wciskaniu kitu najwyższej jakości.

sobota, 18 lutego 2017

Dzień Kota

Co jak co, ale najsłynniejszy kot, raczej najsłynniejsze koty w Polsce posiada niewątpliwie prezes PiS Jarosław Kaczyński. Wczoraj był Dzień Kota - i okazało się coś niebywałego. Otóż prezes PiS nie wiedział o tym! Dowiedział się dopiero od dziennikarz Radia Białystok, który zapytał go o to, czy nie przewiduje jakiś specjalnych prezentów dla swoich kotów. Warto zwrócić przy okazji uwagę na to, jak zareagował prezes PiS na to pytanie. Odpowiedział on bowiem następująco: "Uczciwie mówiąc, niestety od pana dowiaduję się dopiero o tym ważnym święcie. Zawsze mówię, że warto jeździć po kraju, warto rozmawiać z ludźmi, bo zawsze się człowiek czegoś nowego dowie."

Po pierwsze szacunek za to, że ten człowiek potrafi przysłuchiwać się temu, co mówią inni i dowiadywać się nowych rzeczy od ludzi. Nie każdy polityk należy do ludzi mających otwarte uszy i umysł. Niektórzy skupiają się na swojej jedynie słusznej ideologii, nie przyjmują do wiadomości niczego, co mogłoby zmienić światopogląd - vide elity Unii Europejskiej. Po drugie, skłania mnie to do refleksji na temat samego Dnia Kota i wielu innych podobnych świąt, które hucznie ogłaszane są w różnych mediach, a tak naprawdę stanowią pewnego rodzaju festiwal cywilizacyjny, wytwory pewnej propagandy i komunikacji, które tak naprawdę podniecają pewien procent ludzi, natomiast większość nie ma o nich zielonego pojęcia.

To pokazuje jak bardzo rozwiera się nieraz świat, który kreują różnego rodzaju media i portale społecznościowe od świata, w którym żyją rzeczywiści ludzie. W tym pierwszym sztucznie kreowaniem świecie są jakieś zadziwiające wodotryski, w tym drugim często szara nudna rzeczywistość i troska o to, czy uda się w jej skromnych ramach żeglować do wyznaczonego celu. Ten pierwszy świat jest niczym dżungla bawiąca kolorami. Ten drugi jest jak pustynia nie mająca nic atrakcyjnego do zaoferowania. Ale warto pamiętać o tym, że pozory mogą mylić. O kolorowej dżungli jeden z podróżników pisał, że dla odwiedzającego ją piękne są jedynie dwa dni: gdy wkracza do zielonego raju i gdy opuszcza zielone piekło. Szara pustynia może zaś mieć pod sobą wspaniałe zasoby ropy naftowej, które mogą przynieść jej posiadaczowi majątek. 

Zwykłe szare życie może być więcej warte niż kolorowa medialna tandeta.

piątek, 17 lutego 2017

Smok Wawelski

Mamy w kulturze europejskiej wybitny przykład walki ze smokami, którą uskutecznił Don Kichot. Ponieważ jednak nie posiadał w pobliżu smoków, więc rzucił się na wiatraki. I tak powstała walka z wiatrakami. Tymczasem w Krakowie, według wszystkowiedzącej telewizji TVN24, mamy walkę ze smokiem. Czyżby Smok Wawelski domaga się podwyżek? Albo chciał - niczym Chrystus z lewackiego performance - zejść z postumentu i zgwałcić muzułmankę? A może chodzi jednak o walkę ze smogiem?

Rzadko kiedy manipulacja TVN-u albo jego niewiedza wychodzą na jaw w tak banalny sposób, jak w tym przypadku. Oczywiście tym razem to żenująca i zarazem śmieszne pomyłka w stylu Ryszarda Petru. Sprawdzić ją może każdy, kto posiada elementarną wiedzę i w razie czego zajrzy do Wikipedii lub Słownika Języka Polskiego. Szkoda, że w innych przypadkach "tefałenowskich" manipulacji i kłamstw (tym razem nie wynikających z niewiedzy, ale z perfidnej propagandowej walki politycznej) nie da się tak łatwo ich przekrętów dostrzec. I być może dlatego wielu z naszych rodaków ciągle mieszka w Lemingradzie

Ostatnio zresztą telewizje się nie popisują. TVP wstawia do animacji złą linię na jezdni w Oświęcimiu. TVN walczy ze smokiem, a nie smogiem. Lepsze to może niż podrzucanie do śmietnika przy policyjnym hotelu butelek po piwie (jak to było w czasie Światowych Dni Młodzieży, gdy przyłapano na tym ekipę TVN). Niestety, nie mamy w Polsce prawdziwych mediów. Mamy mniej lub bardziej polityczne tuby propagandowe. Być może TVP jest najbliższa pluralizmu - ale tylko dlatego, że po stronie dawnego mainstreamu mamy po prostu odlot w stronę szaleństwa

Prawdziwy smog ich tam zaczadził ;-)

czwartek, 16 lutego 2017

Marsjanin

Wczoraj postanowiłem puścić sobie film i wybrałem znakomity obraz Ridleya Scotta "Marsjanin" z Mattem Damonem w roli głównej. Świetny i na całkiem mocnych naukowych podstawach obraz naukowca pozostawionego na Marsie, który musi przeżyć przez długi czas po to, aby doczekać się wyprawy ratunkowej. Los Marsjanina jest samotny, pełen różnego rodzaju niebezpieczeństw, na swój sposób niekomfortowy. Niby ma wygodne mieszkanie, ale musi racjonować żywność, martwić się o swoją przyszłość i kombinować, jakby tu rozwiązać różne codzienne i bardziej strategiczne problemy.

I kiedy tak rano dzisiaj wstałem, pomyślałem sobie, że mój los nie bardzo odbiega od losu filmowego Marsjanina. Oczywiście mam sytuację pod wieloma względami o wiele lepszą. Nie mieszkam całkowicie na odludziu, są tam zawsze są gdzieś bliżej czy dalej ludzie. Znajduje się w miejscu, w którym nie muszę chodzić w skafandrze kosmicznym i martwić się brakiem tlenu. Temperatury nie są tak tragiczne jak temperatury na Marsie, chociaż też ciepło nie jest. Nie muszę aż tak bardzo racjonować żywności - prędzej racjonuję pieniądze na jej zakup. Jednak mam także wiele swoich problemów, które muszą rozwiązywać krótko i długodystansowo - i jestem w tym taki, jak tytułowy Marsjanin.

Można powiedzieć, że nawet w jednym moja sytuacja jest troszkę gorsza od sytuacji Marsjanina. On przynajmniej miał konkretną nadzieję na ratunek. A w moim przypadku nie do końca jestem pewny, czy jakakolwiek wyprawa ratunkowa ruszyła, aby mi pomóc. Teoretycznie jest taka możliwość, ale to tylko połowiczna wyprawa ratunkowa, w dodatku nic pewnego. Trudno, widocznie musi być sprawiedliwa proporcja - z jednej strony nie muszę martwić się o brak tlenu, a z drugiej strony mam mniej komfortową przyszłość z operacją ratunkową. Najwyraźniej każdy jest Marsjaninem na swój własny sposób.  A z trzeciej strony, Mars to symbol mężczyzny i jest też używany w symbolice gejowskiej. To nadaje mojemu Marsjaninowi zabawny podtekst.

A na razie muszę tylko mieć nadzieje, że moje życie będzie mniej kosmiczne ;-)

środa, 15 lutego 2017

Niewypał &

Na Kumpello pojawiła się całkiem ciekawa grupa, która propaguje, aby mieć cały czas włączony Bluetooth i nazwać swój telefon ze znakiem "&" na początku. W ten sposób geje mieliby się rozpoznawać przez Bluetooth, na przykład na ulicy. Wydaje się, że to ciekawa inicjatywa. Ale do niej nie przystąpiłem. Dlaczego? Bo uważam, że to nie ma praktycznego sensu. To, że coś jest ciekawe nie znaczy bowiem - że ma jakikolwiek praktyczny sens.

Po pierwsze - Bluetooth ma zasięg dziesięciu metrów. To na tyle mało, że ciężko kogoś znaleźć. Na ulicy to utopia - ludzie wyjdą z zasięgu zanim ich namierzymy. W komunikacji miejskiej lepiej. Ale niewiele lepiej. Szansa na znalezienie kogoś mizerna. Po drugie - sama komunikacja. Jeśli kogoś namierzymy to co robić? Wysyłać propozycję parowania się? Gdyby to było coś takiego, jak komunikator przez Bluetooth, to jeszcze rozumiem. Po trzecie - bateria. Obecne smartfony i tak cierpią na jej niedostatek. Kolejne drenowanie baterii? Mało ciekawa perspektywa, szczególnie dla kogoś, kto nie ma jak podładować telefonu i oszczędza jego energię. Po czwarte - (nie)wygoda. Kto będzie stale zerkał, czy w wątłym zasięgu Bluetooth się ktoś pojawi?

Takie coś ma sens wtedy, gdy powstaje odpowiednia aplikacja, która robi to za nas i która pozwala na przykład na czatowanie przez Bluetooth. Póki jej nie ma - to inicjatywa ciekawa, ale niepraktyczna. Jedynym miejscem, w którym się sprawdzi jest może klub gejowski - ale tam raczej nie ma problemu z zorientowaniem się, że są w nim geje. Jest to więc, jak wiele inicjatyw, coś niby ciekawego, ale kompletnie nieużytecznego. O wiele ciekawiej można randkować mając telefoniczne odpowiedniki Fellow, Kumpello lub Planetromeo. One mają taką zaletę, że pokazują ludzi w dowolnym zasięgu, nie tylko kilku metrów. Może kiedyś doczekamy się fajnego telefonicznego randkowania. Ale jak na razie to lipa. I sensownych perspektyw nie widać.

Ale przynajmniej dobrze, że ludzie nad tym jakoś myślą :-)

wtorek, 14 lutego 2017

Syndrom świąteczny

Jak się okazuje, a tego nie wiedziałem, święty Walenty to patron i orędownik przede wszystkim psychicznie chorych - na epilepsję, cierpiących na choroby nerwowe. Czyżby miłość mogła zostać zaliczona do podobnej takim chorobom? A może nie sama miłość, ale nachalny marketing coraz bardziej związany z tak zwanymi Walentynkami? Bo faktycznie, marketing ów przybiera chyba coraz bardziej rozmiar choroby ogarniającej ludzi. I dotyka wszystkiego, co chciałby - wzorek króla Midasa - przemienić w złoto.

Podobnie zresztą jak marketing towarzyszący wszelkim innym świętom. Celebrowany przede wszystkim w Świątyniach Marketingu, czyli centrach handlowych. Obchodzony hucznie już na wiele dni przed danym świętem. I przeliczany na coś nadmiernie przyziemnego - czyli oczywiście pieniądze. Może to i dobrze, że mieszkam teraz w takiej okolicy, w której sklepy nie są tak przesadnie marketingowo sformatowane. A gdyby nie niecki ludzi na czatach, to nie przypomniałbym sobie o tym święcie. Choć na pewno newsy, które codziennie czytam, przypominałyby mi oo tym także. 

Zawsze zadziwia mnie pewien syndrom świąteczny. Polega on na tym, że w dniu święta (lub niekiedy także w jego okolicy) robimy wielkie halo. Ale poza tym terminem mamy to wszystko w dupie. A wiele świąt niesie przesłanie uniwersalne, na cały rok - a nie tylko od święta. Okazujmy sobie miłość cały rok, nie tylko w Walentynki. Myślmy o bliskich, którzy odeszli cały rok, nie tylko we Wszystkich Świętych. I bądźmy dla siebie życzliwi też cały rok, nie tylko w Boże Narodzenie.Widocznie jednak nasza karlejąca cywilizacja zaczyna być we właściwych proporcjach już tylko od święta. Bo w zwykłe dni na przyzwoitość nie starcza nam czasu

Czyżbyśmy tak bardzo kochali życiową tandetę?

poniedziałek, 13 lutego 2017

Igrzyska na drzewie

Nie podoba mi się zamieszanie wokół wypadku premier Szydło. Wygląda na to, że chyba wszyscy wypowiadający się w tej sprawie coś ukrywają lub przemilczają. Rząd, Biuro Ochrony Rządu, instytucje państwowe nie dozują informacji w sposób satysfakcjonujący. Pojawiają się kolejne wersje, sprzeczności w relacjach. Po drugiej stronie, jak zwykle szambo. Ale czego spodziewać się po politykach totalnej opozycji, którzy zrobili sobie z tego wypadku trampolinę do naskakiwania na rząd? Czepiać się muszą każdego tematu, bo nie mają własnego pozytywnego programu politycznego, którym rządowi mogliby najlepiej dowalić. Ba, dowalić z klasą i politycznie. Jedyne co im zostało, to sięgać bruku. 

Podoba mi się wiele rzeczy, które robi rząd Prawa i Sprawiedliwości. Kibicuję mu życzliwie, ale to nie znaczy, że będę przymykał oko na niekonsekwencje w relacjach związanych z wypadkiem i świadome lub nieświadome próby ukrywania lub też dozowania informacji, które mogą stać się przyczyną podejrzeń, że coś jest nie tak. Wolałbym, żeby to wszystko było jasno i jednoznacznie opisane tak, aby nie było żadnych spekulacji i teorii spiskowych w użyciu. Tymczasem nie wiadomo, czy premier jest w dobrym stanie, czy tylko stabilnym, czy jest prawie w pełni sprawna, czy prawie że połamana. Media spekulują, że ma złamaną  kość strzałkową, rząd zaś ustami swojego rzecznika upiera się przy tym, że jest wszystko w porządku. Zupełnie jak propaganda sukcesu za PRL.

Moim zdaniem rząd rozegrał sprawę wypadku pani premier fatalnie. A przez to, że mamy niedomówienia, opozycja może wylewać swoje szambo, a ja zaczynam się obawiać, że rząd uprawia propagandę sukcesu być może także w innych dziedzinach. W ten sposób rząd sam sobie szkodzi wizerunkowo. Lepsza gorzka prawda od słodkiego kłamstwa. Boje się, aby rząd takimi wpadkami nie roztrwonił zaufania, które w nim pokładają. Tym bardziej, że pozycja Prawa i Sprawiedliwości jest bardzo mocna i nie ma powodów politycznych, ani walki frakcyjnej, aby tuszować wypadek i uprawiać propagandę tego rodzaju. Chyba że faktycznie taka walka frakcyjna istnieje,  ale nic mi o tym nie wiadomo. Ja należę do tych sympatyków rządku, którzy myślą i wnioskują. I nie jestem przyspawany do grupy jego zwolenników. Jeśli mam więc podejrzenie, że rząd w sprawie wypadku mataczy, to moja wiara w ten rząd może się zachwiać. Choć z drugiej strony działania opozycji pokazują, że dla tego rządu nie ma żadnej parlamentarnej alternatywy.

O ile rząd powinien usprawnić politykę informacyjną, o tyle to właśnie opozycja powinna w sprawie wypadku pani premier spadać na drzewo.

niedziela, 12 lutego 2017

Okręt widzę?

Tym razem zaczęła się budować taka niewielka tradycja postów o tym, co widzę. Więc o tradycji będzie mowa. Postanowiłem dziś "zobaczyć okręt", a okazją ku temu był tekst, który przeczytałem o propozycji, aby budowlanej obecnie jednostce eskortowej, która zgodnie z stuletnią już tradycją nazewnictwa polskiej marynarki wojennej ma mieć nazwę nawiązującą do grup regionalnych (ORP "Ślązak") nadać imię prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Mieliśmy co prawda w Polsce przed wojną niewielkie jednostki, które miały za patronów wybitnych Polaków, ale nie jest to tradycja zbyt często spotykana w nazewnictwie Marynarki Wojennej. Wyjątkiem są jedynie dwie fregaty otrzymane niedawno ze Stanów Zjednoczonych, które nazwano imionami polsko-amerykańskich bohaterów: Tadeusza Kościuszki i Kazimierza Pułaskiego.

W przypadku otrzymanych z Ameryki okrętów takie nazwisko miałoby sens. Amerykanie bardzo chętnie nazywają swoje okręty imionami różnego rodzaju zasłużonych osób, nie tylko prezydentów. Dlatego też podarowane nam przez Stany Zjednoczone fregaty jak najbardziej wpisują się w tę tradycję. Budowanie zaś w Polsce lub dla Polski jednostki eskortowe mają nazwy pochodzące od grup regionalnych, a to jest sięgająca już stu lat tradycja Marynarki Wojennej. Poza tym nazwa już została nadana i jej zmiana byłaby ogromnym marynarskim faux pas. Nazwy budowanych jednostek zmienia się, owszem, ale wtedy, gdy dawna budowana jednostka była zarzucona i nowy inwestor, który odkupił kadłub, zamierza rozwijać ją w zupełni inny sposób. A w naszym przypadku tak nie jest.

Ja nie jestem państwem, a jedynie pojedynczym człowiekiem, ale szanuję swoje własne kształtujące się tradycje i staram się nie wykraczać przeciwko nim. Dlatego też nie lubię zmieniać takich zwyczajów, które stały się już mnie tradycją. W przypadku zakusów na zmianę nazwy ORP "Ślązak" na ORP "Prezydent Lech Kaczyński" zachowuję daleko i ostrożność. Moją pierwszą reakcją na tą wiadomość była irytacja. Uważam bo wiem, że honorowanie zasłużonych lub wybitnych postaci jak najbardziej jest przydatne, ale nie powinno być robione na chama, z wdziękiem słonia w składzie porcelany. Bo w takim wypadku można tylko zaszkodzić wizerunkowi. Polacy nie lubią wciskania patronów na siłę. Lepiej nadać taką nazwę nowo planowanemu okrętowi, i do tego klasy dotąd nie obejmowanej tradycją używanych w Marynarce Wojennej nazw.

W innym wypadku to nadgorliwość, która jest gorsza od faszyzmu.

sobota, 11 lutego 2017

Drzewo widzę

Wczoraj widziałem na blogu brukselską ciemność, no to dzisiaj mógłbym powiedzieć, że widziałem drzewo. Bo w drzewo uderzył rządowy samochód z panią premier odbijając w bok przed zajeżdżającym drogę samochodem.  Oczywiście dziennikarze Gazety Wyborczej byli "na miejscu" w zakresie skomentowania tego wypadku. Paweł Wroński pisał o tym że PiS zderzając się  z samochodem zwykłego obywatela zbliża się z suwerenem. Niewątpliwie "Gazeta Wyborcza" zbliża się z z kolei z brukiem, ale to chyba normalne w piśmie, w którym tną już wierszówki dziennikarzom a sprzedaż ciągle spada. Trudno w takiej sytuacji zachować zimną krew i najłatwiej uciekać w hejt. Ale zadziwiające jest coś innego - że pan redaktor Tomasz Lis nie wspomniał po raz kolejny o brzozie smoleńskiej, bo ostatnio przywoływał ją przy okazji wypadku prezydenta Dudy.

Tak się jednak składa, że redaktor Tomasz Lis, z tego co czytałem, miał ostatnio chyba niezbyt miłą rozmowę ze swoimi niemieckimi mocodawcami z powodu skargi, którą wniosła na niego Magdalena Ogórek. No i być może (jak się mówi w branży medialnej) redaktor Tomasz Lis pożegnać się może z szefowaniem "Newsweekowi". To faktycznie byłaby dla niego ogromna trauma, kolejna już po wypadzie z Telewizji Polskiej. Pan Lis zaczyna być niszowym dziennikarzem, a to również boli. Obecnie jednak wydaje się, że zaszczytny tytuł Hieny Roku zgarnie Paweł Wroński za swoje wczorajsze "Hasło: z drogi śledzie, bo rząd jedzie - zbliża pisowskie elity z suwerenem". Nawiązując do jego tekstu można powiedzieć, że wślizgnął się śledziem na pozycję lidera w wyścigu po Hienę Roku przed redaktorem Lisem i innymi ciężko pracującymi hejterami z III RP.

Tymczasem czytam teksty o tym, że kto wie, może te ostatnio pojawiające się wypadki polskich VIP-ów z obozu pisowskiego nie są przypadkiem. Podobnie jak śmierć posła Rafała Wójcikowskiego. Niektórzy nawet piszą o seryjnym samobójcy wkraczającym na polskie drogi.  Nie ulega wątpliwości, jak ogromne pieniądze tracą szychy trzeciej Rzeczypospolitej na skutek reform PiS i zamykania kolejnych możliwości żerowania na państwie i jego budżecie. A to boli nawet bardziej niż wdeptywane w ziemię ambicje asów propagandy z mediów III RP. Może więc warto troszkę wziąć się za bezpieczeństwo najważniejszych osób w państwie i zreformować Biuro Ochrony Rządu? To na pewno się przyda każdemu rządowi - i temu, i kolejnym. 

Bo rządzący powinni wykazać się tym, że potrafią patrzeć w przyszłość.

piątek, 10 lutego 2017

Ciemność widzę

Zasiadam do przeglądania wiadomości, aby zobaczyć o czym można by napisać na blogu i przykuwa moją uwagę jedna wiadomość. W Belgii pomroczność. Zgasło światło w stolicy kraju Brukseli. Bruksela to stolica Unii Europejskiej, przysłowiowo oznacza unijne - coraz bardziej przez wielu znienawidzone - władze.  Te same, które swoją nieodpowiedzialną polityką doprowadziły  do tego, że mamy coraz większe zagrożenie teraz islamskim terroryzmem. Oczywiście, nie można mówić głośno o tym islamskim zagrożeniu - polityczna poprawność nie pozwala. Ciemność zaciągnęli na ludzkie myślenie i postrzeganie świata. I ciemność ich dopadła. Dosłowna.

Jakoś straszne były ostatnie dni. W Paryżu wybuch na stacji metra, wybuch w elektrowni atomowej we Francji, a teraz brukselski brak światła. Oby te wszystkie wydarzenia były tylko nieszczęśliwymi wypadkami. Mówi się o zwarciu prądu w instalacji elektrycznej metra, o także nie związanym z terroryzmem wybuchu w maszynowni elektrowni atomowej. Oby również w Brukseli nie był to zamach terrorystyczny. Ale nawet jeśli są to zwykłe wypadki, to są symboliczne i z pewnością ludzie straszliwie się boją. Co by poprawność polityczna nie bajdurzyła, to zagrożenie terrorystyczne jest widmem, które zasiało panikę w sercach ludzi Zachodniej Europy. 

A o to przecież terrorystom chodzi. O panikę, strach, bezradność i w końcu - kapitulację. Niestety, znaczna część zachodnich Europejczyków potrafi w odpowiedzi na terroryzm organizować jedynie idiotyczne masze milczenia i rysować kredą po ulicy. Albo płakać jak pani komisarz Mogherini. Można płakać i upamiętnić ofiary. I trzeba. Ale potem trzeba walnąć pięścią w stół tak mocno, aby terrorystom pospadały z głów kefije. Niestety, jeśli ktoś z bezpardonowej walki uczynił swój polityczny manifest, to tylko siła może go powstrzymać. Tym bardziej wtedy, gdy za jego siłową walką stoi fanatyczna, nie bojąca się śmierci wiara. Kiedy wreszcie ludzie Zachodniej Europy to zrozumieją?  A ja ciesze się, że żyję teraz w miejscu, w którym czasem też są kilkuminutowe przerwy w dostawie prądu. Lecz w tym przypadku wiem, że to na pewno nie zamach.

Zaś co do prądu w Brukseli - może w euro elitach coś wreszcie zaiskrzy.

czwartek, 9 lutego 2017

Wystarczy nie kraść

Jak powszechnie wiadomo, totalna opozycja stara się totalnie krytykować na każdym polu rząd. Dlatego też każdy sukces rządku jest dla totalnej opozycji totalną porażką. Wielu polityków opozycyjnych zapewne uważało, że pojawienie się ludzi PiS w zarządach wielkich państwowych firm wieszczy ich upadek. No bo kto lepiej będzie nimi zarządzać, niż nowocześni liberałowie z Platformy? Misiewicze z PiS-u, którym (jak pewnie myśleli) w tym zakresie kury do kurnika prowadzać, a nie rządzić Wielkimi Firmami. Tymczasem PiS pokazał na co go stać. Ku opozycyjnej zapewne rozpaczy.

Okazuje się bowiem, że jest zupełnie inaczej z tym zarządzaniem przez PiS. PKN Orlen odnotował rekordowy zysk, między nimi również dzięki temu, że rząd wziął się za przemyt paliw i zwiększyły się obroty legalnym paliwem, które Orlen sprzedaje. Jeszcze ciekawiej jest przypadku PKP Intercity. Uzyskał największe przychody w swojej historii i po raz pierwszy od długiego czasu również wykazał się zyskiem. Nasz narodowy przewoźnik, Polskie Linie Lotnicze LOT, miał 2015 r prawie 50 milionów straty, zaś w rok później wygenerował 200 milionów zysku. Najzabawniejsze jest, jak to wszystko skomentowali internauci: "Można? Można. Wystarczy nie kraść".

Smutna to prawda i pokazuje jak w pigułce patologię, którą wniosła trzecia rzeczpospolita. Budżet państwa po prostu, jak się okazuje, był rozkładany na wiele sposobów. Bardzo wiele tej pary, którą wszyscy swoją pracą tworzyliśmy, uciekało przez nieszczelności systemu. W dużych państwowych firmach kraść można na różne sposoby, nie tylko poprzez podnoszenie pensji zarządu (które w końcu i tak stanowią ułamek budżetu firmy). Można zamawiać konsulting i ekspertyzy na kompletnie zbędne tematy, za to za idiotycznie wysokie pieniądze. Można robić różnego rodzaju inwestycje, na  których też ktoś dobrze zrobi i odpali rządzącym daną firmą działkę. Wszystko można robić, byle tylko firma nie miała zysku. Tymczasem PiS pokazał, że można po prostu nie kraść.

Czyżby Kaczyńskiemu starczyło, że w młodości ukradł z bratem Księżyc? ;-)

środa, 8 lutego 2017

Życiowe kolory

Kiedy mieszkałem w Warszawie miałem sztuczną choinkę, która była tak skomplikowana do ułożenia, że po pierwszym złożeniu jej nie była potem przez kilka lat rozmontowana i trzymałem ją najpierw w domu, a potem na balkonie. Kiedy się przeprowadzałem nie zabrałem jej ze sobą. Niedawne święta Bożego Narodzenia spędziłem bez choinki, ale ponieważ mam wiklinowe półki zawieszone na ścianie, więc doczepiłem do nich zarówno kolorowe lampki choinkowe, jak i nieliczne posiadane bombki (większość ich oddałem). Z drugiej strony na regale zawiesiłem inny zestaw lampek, przeznaczonych nie tyle na choinkę, co bardziej na dwór, gdyż są one wodoodporne i można je zainstalować poza mieszkaniem. Gdy mieszkam w Warszawie były w czasie jednych świąt założone na balkonie.

Nie jestem zwolennikiem szybkiego demontowania choinki i potrafiłem trzymać ją z lampkami i bombkami przez miesiąc. Tym razem było podobnie i nawet dłużej trzymałem moje świąteczne dekoracje. Postanowiłem jednak w pewnym momencie je zwinąć. Dlatego pochowałem bombki do pudełka. Zostawiłem jednak lampki. Od momentu instalacji świeciły się non stop, w dzień i w nocy. Nie demontowałem ich, bo stwierdziłem, że kolorowe diodki nie tylko ożywiają pokój, ale również wpływają kojąco na zimową ciemnicę. I  dzięki nim życie staje się, dosłownie i w przenośni, coraz trochę bardziej kolorowe.

I tak sobie myślę, że te diodki zostawię na cały rok. Niech świecą się, niech ożywiają otoczenie, niech nadają troszeczkę koloru szaremu, codziennemu życiu. Jak widać, takie drobne zmiany mogą czasem być ważne w życiu. Czasem drobne ulepszenia, które wprowadzamy z jakiegoś niekiedy nawet banalnego powodu mogą okazać się ciekawym uzupełnieniem życia, które pomoże nam to życie lepiej zorganizować lub lepiej się w nim poczuć. Mam nadzieję, że kolory w moim życiu będą jednak zapewnione nie tylko przez choinkowe diodki. Ale tego rodzaju kolory nie da się uruchomić poprzez włączenie wtyczki do kontaktu.

W ich przypadku trzeba włączyć się w kontakt z drugim człowiekiem ;-)

wtorek, 7 lutego 2017

Hołd Pruski

Być może miało tak nie wyjść - albo właśnie miało tak być. W każdym razie można powiedzieć że mamy dzisiaj Polsce zaplanowany podwójny Hołd Pruski. Z jednej strony góra pofatygowała się do Mahometa - dziś przyjeżdża do Warszawy pani kanclerz Merkel i ma rozmawiać nawet z szeregowym posłem polskiego Sejmu Jarosławem Kaczyńskim. Z drugiej strony liderzy polskiej opozycji totalnej (Grzegorz Schetyna) oraz racjonalniejszej (Kosiniak-Kamysz) udawać się będą na rozmowę z panią kanclerz do niemieckiej ambasady. Ta stara tradycja zaczyna się pojawiać na nowo - w dawnych wiekach magnaci też chodzili do mocarstwowych ambasad naszych sąsiadów. 

Rząd niemiecki jest dyplomatycznie powściągliwy, chwała mu za to. Niemieckie media ujadają jednak od początku rządów PiS jak psy spuszczone ze smyczy i od dawna dorabiają złą mordę rządowi PiS. Nie jest tajemnicą, że rzadko które główne niemieckie media nie są przedłużeniem propagandowym niemieckiego rządu. Więc ich atak, to w pewnym sensie atak rządu niemieckiego, tyle że w białych rękawiczkach. Tymczasem wszystko wskazuje na to, że rząd niemiecki wreszcie uświadomił sobie że pismo że w Polsce rządzić długie lata i że trzeba z nim, tak jak to w polityce, dogadywać się. Szkoda, że tak długo to trwało nim się zorientowali. Po prostu liczyli najwyraźniej na sukces totalnej Rebelii przeciw złemu Imperium Dartha Kaczora. 

Widocznie jednak Moc była z Dathem Kaczorem, a nie ze wspaniałą polską Rebelią. Trudno oczekiwać od Rebelii sukcesu, gdy tak rozkosznie jeżdżą na Maderę lub też wystawiają bez opamiętania faktury po to, aby kupić sobie nowego iPhona. I tu rząd niemiecki wykazał się również racjonalnie - fakturzysta i urlopowicz nie znajdą się w delegacji odwiedzającej niemiecką ambasadę. Zaproszeni zostali tylko względnie racjonalni politycy opozycji, którzy teoretycznie mają jeszcze resztki zdrowego rozsądku:  stary wyjadacz (mimo młodego wieku) z PSL i najbardziej doświadczony polityk opozycyjny, który jak pochwalił się właśnie, stępił swoim młodym wilkom kły. Ciekawe, czy kanclerz Merkel będzie miała ochotę stępić polskiej opozycji kły, czy też je naostrzyć. Tak czy owak, hołd od polskiej opozycji składany pani kanclerz w jej ambasadzie to zabawne przeciwstawienie się o temu hołdowi, który kanclerz składa PiS-owi dostrzegając go jako władzę w Polsce.

Dwa hołdy pruskie - to jak wash & go :-)

poniedziałek, 6 lutego 2017

Nabożny anal

Każdy, kto nawet bardzo krótko spędza czas na gejowskich czatach, szybko dowiaduje się, że role w analu, które tam określa się skrótowo A lub P (aktywny, pasywny) są dla większości rozmówców wielkimi i znaczącymi cechami człowieczeństwa. Jeśli zatem ktoś kontestuje nabożny stosunek do ról w analu, staje się straszliwym heretykiem, a od heretyka do heteryka krótka droga ;-) Niedawno miałem również podobne zdarzenie na czacie, gdy zapukał do mnie chłopak szukający, tak samo jak ja, na dłużej. Gdy jednak zapytał, czy szukam chłopaka A, czy P, ale ja mu napisałem, że nie gra to roli - zamknął rozmowę.

A ja ciągle uparcie będę uważał, że rola w analu praktycznie nie gra roli w samym związku, ponieważ ona jest tylko wycinkiem seksu, a seks jest tylko wycinkiem życiu. Anal można dosztukować na różny sposób. Można wdrożyć się w do tej pory nie praktykowaną rolę, jeśli motywuje do tego uczucie do partnera. Można stosować różnego rodzaju analne zabawki erotyczne. Można nawet znaleźć jakiegoś zaufanego przyjaciela do analu dla pary. Nie wahałbym się nawet przed takim rozwiązaniem, jeśli wiedziałbym, że poza tym mam idealnie dobranego chłopaka pod każdym innym względem. Życie razem to bowiem bardzo wiele aspektów, a nie jedynie - za przeproszeniem - rżnięcie chujem dupy.

Skąd więc taka nabożna celebracja ról w analu, a również długości penisa, które większość ludzi na czacie tak usilnie mierzy? Po prostu język czata jest idealnie skrojony do szybkich ustawek na seks. Jeżeli szukamy jednorazowej, szybkiej przygody, to długość penisa i rola w analu oczywiście może mieć najważniejsze znaczenie. Bo trzeba wiedzieć kto i czym kogo zerżnie. Jeśli jednak szukamy relacji bardzo długiej, w której liczy się bardzo wiele aspektów człowieczeństwa, to rola w analu czy długość penisa są po prostu marginalne. Taki czat, jakie oczekiwania większości jego rozmówców. Oczekują od wszystkich seksu, nie zaś jakiejkolwiek uczuciowej relacji, a to odbija się również na języku, z którego korzystają.  Jest to na swój sposób zabawne i na swój sposób tragiczne, ale trzeba się do tego przyzwyczaić.

Na czacie po prostu głębsze myślenie przechodzi w rolę pasywną ;-)

niedziela, 5 lutego 2017

Medialne sieroty

Swego czasu pamiętam wypowiedź jednego z podróżników, być może Wojciecha Cejrowskiego, ale głowy nie dam. Otóż przytoczył on rozmowę z jakimś wykształconym Arabem, któremu opowiadał o tym, że w Europie panuje zwyczaj, aby starszych ludzi oddawać się do domów opieki. Arabski rozmówca był zdumiony i zapytał, czy ci starsi ludzie nie mają rodziny. Na to nasz podróżnik powiedział, że mają rodziny i to rodziny właśnie oddają ich do domów opieki. Arab był w jeszcze większym szoku, ponieważ nie mógł tego zrozumieć. W jego kulturze jest tak, że starszych ludzi zawsze przygarnie rodzina - bliższa i dalsza - i nie ma takiego zwyczaju, jak oddawanie ich do domu opieki. 

Sprawę te przytaczam ze względu na to, iż Platforma Obywatelska, jak wszystko na to wskazuje, zrobiła hucpę z odmowy przyjęcia dziesięciu sierot z Syrii. W tej sprawie rząd polski dramatycznie odmówił. Okazuje się jednak, że nie chodziło o tyle sierot, ale o całe rodziny, bliżej nieokreśloną liczbę ludzi. Więc z sierotami jest tak, jak z samochodami, które rozdają w znanym kawale o Związku Radzieckim - nie samochody, ale rowery, i nie rozdają, ale kradną.  Dzisiaj przeczytałem interesujący artykuł o tym, że Janina Ochojska, szefowa Polskiej Akcji Humanitarnej, napisała na Twitterze, że w krajach muzułmańskich nie ma sierot, bowiem zawsze zabiera je bliższa lub dalsza rodzina.

Oczywiście wina nie leży po stronie platformerskiej władzy Sopotu, gdyż oni nie pisali do rządu o sierotach, lecz o rodzinach. Wina jednak ewidentnie leży po stronie mediów, które nagłośniły tę sprawę w sposób bardzo stronniczy i kłamliwy. Zastanawiam się, czy wynika to ze zwykłej niewiedzy i arogancji, czy też ze świadomego działania prowadzonego w taki sposób, aby przyniosło jak największe szkody rządzącym. Biorąc pod uwagę zamiłowanie dawnych mainstreamowych mediów do o kłamstw i manipulacji, obstawiałbym niestety gorszy wariant. Wiele jeszcze upłynie wody w Wiśle i innych polskich rzekach, zanim poziom debaty medialnej oderwie się od kłamliwej kloaki. 

Ale czego innego można by się spodziewać po medialnych sierotach III RP?

sobota, 4 lutego 2017

Podróbka

Marek Kondrat w znakomitym filmie "Pieniądze to nie wszystko" (to jeden z kilku filmów, które zawsze napełniają mnie pozytywną energią - i nawet nie wiem dlaczego) powiedział zrezygnowany w pewnym momencie do mieszkańców zapadłej wsi, do której trafił po katastrofie swojego Mercedesa, że ich życie to podróbka, po czym samokrytyczny dodał że jego także. Filmowy Kondrat, biznesmen, był absolwentem studiów filozoficznych i tego typu podejście do życia z dystansem było dla niego czymś naturalnym. Szkoda że nie jest tak naturalne dla wielu innych osób. Ale widocznie nie każdy, tak jak filmowy Kondrat i realny ja, studiował filozofię :-)

Ja niedawno też mogłem powiedzieć o sobie w zakresie gry komputerowej w którą gram, że moja gra to podróbka. Bo przecież grałem przez wiele lat w grę MMORPG World of Warcraft poruszając się w niej przy pomocy klawiatury, a nie tak jak trzeba poprawnie politycznie - przy pomocy myszki. Teraz dopiero od dość niedawna gram myszką do poruszania się.  Niedawno, gdy byłem na gildyjnym wypadzie do dungeonu, koleżanka z gildii była w kompletnym szoku tego powodu, że grałem przez tyle lat poruszając się klawiaturą i powiedziała mi wręcz, że współczuje mojej gildii, która musiała mieć ze mną zapewne nie lada kłopot. No cóż pomijam fakt, że gildia, w której byłem nie radowała, bo nie miała dość ludzi, ale jakoś nie narzekałem na rajdy i mimo,  że poruszałem się klawiaturą, to dawałem w nich radę.

Jednak mimo wszystko zrobiło mi się bardzo przykro, bo wyśmiewanie kogoś z tego powodu, że przez jakiś czas gra w sposób nie do końca maksymalnie efektywny, jest jednak w troszeczkę złym guście. Jednak refleksja, która mnie naszła potem, była jeszcze bardziej smutna. Skoro skoro gry tak często są odbiciem rzeczywistości i pomagają, jak już o tym niedawno pisałem, w ćwiczeniu pewnych cnót i cech, które w rzeczywistym świecie są przydatne, to czy nie jest tak również w odwrotną stronę? Czy fakt, że że gra która jest podróbką (czyli granie w sposób nieefektywny i kiepski)  nie oznacza także, że życie gracza też jest podróbką na tej samej zasadzie w realnym świecie? Smutna to konstatacja i być może w znacznej mierze prawdziwa. No cóż, widocznie gry muszą czasem pokazywać także smutne strony realnego życia.

Jedyna pociecha jest taka, że cała nasza cywilizacja jest podróbką :-)

piątek, 3 lutego 2017

Na e-sporcie się zarabia

Granie na komputerze kojarzyć się ludziom z głupią lub trochę mądrzejszą zabawą i przeważnie jest kojarzone z dziecinadą. Tymczasem oczywiście wiadomo, że grają też ludzie dorośli, chociażby tacy, jak moje pokolenie w średnim wieku, którzy mają już około pięćdziesięciu lat, a dorastali w czasach, gdy wchodziły na rynek pierwsze gry. Dla mnie granie jest naturalną pasją, bo kiedyś grałem zawodowo będąc dziennikarzem opisującym gry komputerowe. Jak się okazuje, w dzisiejszych czasach można grać jako gracz i zarabiać na tym bardzo dobre pieniądze. Pokazują to wyniki polskiej drużyny Virtus.Pro. Zarobili oni ostatnio około dwóch milionów dolarów, co daje w przeliczeniu 400-500 tysięcy na zawodnika, zależnie od stażu i umiejętności.

Na ten astronomiczny jak na polskie warunki zarobek (i wcale nie tak niski jak na standardy światowe, zresztą Virtus Pro jest w ścisłej światowej czołówce, niedawno zajęli drugie miejsce na jakimś międzynarodowym turnieju) składają się nie tylko honoraria za zwycięstwa w turniejach, ale także bardzo wiele innych dochodów. Na pewno wiele firm sponsoruje tych zawodników, a także zaopatruje ich w sprzęt, podczepiając się pod ich sukces. Doskonale mogą zarobić także na własnym kanale na YouTubie lub w innych mediach elektronicznych, gdzie zamieszczają filmy ze swoich akcji, oglądane masowo przez ludzi, a to również przekłada się na zyski z reklam. To po prostu dobrze rozumiany przemysł, który zaczyna być zbudowany wokół osób mających zamiłowanie do gry i grających już w pełni zawodowo.

Każdemu, kto jednak by myślał, że granie jest takie proste i można tak łatwo zarobić warto wylać od razu kubeł zimnej wody na głowę. Tacy ludzie jak gracze z drużyny Virtus.Pro spędzają dziennie kilka, może nawet kilkanaście godzin na ciągłym graniu, trenowaniu i doskonaleniu i tak po prostu grają aż do znudzenia. Normalny człowiek mógłby po prostu załamać się, powiedzieć sobie w pewnym momencie - nie no, sory za dużo grania. Świat wirtualnej gry miesza im się z realnym, śnią o nim po nocach. Takie życie. Ale po to, aby być wszyscy światowej czołówce, trzeba po prostu grać niemal non stop, inaczej wypada się z formy i inni zgarniają trofea i ciężkie pieniądze. Granie pro to również ciężka praca i to jest optymistyczne dlatego, że ci którzy chcą podjąć się ciężkiej pracy mają w tym świecie gier czasem szansę na godziwy zarobek. Tymczasem ja pracuję profesjonalnie przy pisaniu tekstów, piszę ich kilkadziesiąt dziennie i też normalny człowiek oszalałby, gdyby musiał tak pisać dzień w dzień. Niestety, moje zarobki zupełnie nie mają się do zarobków graczy Virtus.Pro i to jest jedyna przykrość.

Ale widocznie tak mi jest pisane ;-)

czwartek, 2 lutego 2017

Rządowy Y2K

Pamiętam doskonale tak zwany problem Y2K, czyli roku 2000. Niektórzy wieszczyli wtedy koniec świata w związku z tym, że informatycy tworząc dawno temu swoje systemy, leniwie nie przewidzieli, że kiedyś nastąpi rok dwutysięczny i w wielu z nich rok oznaczamy był dwoma, zamiast czterema cyframi. Zatem rok 2000 byłby 1900. Wieszczono więc, że staną samochody (mające komputery sterujące pracą silnika), domowe komputery przestaną działać i nastąpi ogólna katastrofa. Tymczasem, jak się okazało, były to strachy na lachy. Stosunkowo niewiele awarii spowodowanych było problemem Y2K, zarówno w Polsce, jak i za granicą. Dzisiaj jednak 2 lutego mamy szansę w Polsce pobić ten rekord z zupełnie innego, rządowego powodu.

Mnie ten problem nie dotyczy, tak jak mi się wydaje, ale dotyczyć może bardzo wiele innych osób. Otóż dziś mija termin rejestracji kart prepaid. Karty które nie zostały zarejestrowane do tego dnia muszą zostać wyłączone. Okazuje się jednak że karty prepaid masowo wykorzystywane są nie tylko w naszych telefonach. Bardzo wiele kart prepaid zainstalowanych jest w takich urządzeniach, jak bankomaty (co jest dla wielu ludzi oczywiste, gdyż łączą się one online w czasie transakcji wypłacania pieniędzy) ale również takich mniej oczywistych urządzeniach, jak na przykład windy.  Mnie to nie dotyczy, bo mieszkam teraz w domu bez wind, a z bankomatu praktycznie nie korzystam. Ale nie każdy ma taki luksus.

Co do kart prepaid których używam jestem spokojny. Nie wyłączą mi ich z tego prostego powodu, że albo były to karty, które kiedyś zostały zakupione jak abonamentowe, czyli z definicji zostały zarejestrowane, albo były przenoszone od jednego operatora do drugiego, a to też wymaga rejestracji. Współczuję tym wszystkim osobom, które nie będą mogły korzystać z windy lub z bankomatu. Obowiązek rejestracji kart SIM miał zapobiegać ich wykorzystywaniu przez przestępców, ale jest równie idiotyczny, jak obowiązek uzyskiwania przesadnie obwarowanego pozwolenia na broń. Wiadomo, że przestępcy zdobędą broń lub karty SIM bez problemu, a obostrzenia uderzają jedynie w uczciwych obywateli. Być może władza pójdzie po rozum do głowy i zrozumie to kiedyś.

Niestety, obserwując kolejne rządy powiem, że z naciskiem na "kiedyś".

środa, 1 lutego 2017

Na krzywy ryj

Zawsze zadziwia mnie bezinteresowny hejt, który można obserwować. Ja rozumiem hejt, kiedy  wiem że kogoś hejci z jakiegoś konkretnego, ważnego dla siebie powodu, na przykład, gdy tak bardzo jeździ po pewnym Prezesie o napoleońskim wzroście.  Ale nie pojmuję, czemu hejcenie kogoś bez powodu, ot po prostu dla samego hejcenia, komukolwiek się opłaca. To moim zdaniem praca heroiczna, niczym praca mnicha, wykonywana bez zapłaty i nie dla materialnych lub innych korzyści. Czyżby? A może ktoś musi się w ten sposób sam dowartościować ? Ja właśnie taką rozmowę miałem niedawno na jednym z portali i mogę ją tu przytoczyć w formie krótkiego dialogu. Oto ta korespondencja krótka i dobitna (on i ja):

- Czemu masz taki krzywy ryj
- Żebyś mógł to prosto napisać :-)
- I co z tego

Mnie wystarczyło na to, aby mu odpowiedzieć, może kilka sekund. Lubię gry słów, pracuję wykorzystując język i dlatego każda sytuacja ćwicząca mnie w sztuce szybkiej i celnej riposty jest dla mnie bardzo wartościowa. Potraktowałem więc tę korespondencję jako malutką dawkę takiego treningu. Niestety, mój rozmówca nie był w stanie powiedzieć nic sensownego ponad to, co napisał. Jedyne, co był w stanie wykonać, to od razu mnie zablokować, żebym nie odpisał mu czegoś w odpowiedzi na jego drugą wiadomość. A może po prostu postanowił z innych powodów skapitulować. Po zablokowanie mnie jest ucieczką, przyznaniem się do kapitulacji.

Oczywiście, jak zawsze w takim przypadku, obowiązuje dyplomatyczna zasada wzajemności. Ja również go zablokowałem i w przyszłości nie będzie mógł z tego konta ponownie wysłać mi czegokolwiek na nowy słowny pojedynek. Szczerze mówiąc, lubię takie sytuacje, pozwalają trenować sztukę riposty i szybkie myślenie. Ciekawe, czy po drugiej stronie jest podobnie. Obawiam się jednak, że nie mam racji. Prawdopodobnie po drugiej stronie jest wtedy zazwyczaj odreagowanie własnych kompleksów. Różni są ludzie i widocznie część z nich musi w ten sposób funkcjonować. Muszą walczyć i przepychać się za wszelką cenę kopiąc przy tym innych.

W sumie jednak taka rozmowa to fajny pojedynek, nawet na krzywy ryj ;-)