sobota, 31 grudnia 2016

Sylwester

W sumie spędziliśmy ze sobą dwa dni świąt. Pierwszego dnia on przyjechał do mnie, a ja bez wahania pojechałem do drugiego dnia, gdy tylko się okazało, że jest taka możliwość. Potem, gdy wróciłem do domu, czekało nas kilka dni rozstania. On myślał skupić się na zamknięciu roku w firmie, w  której pracował, ja też miałem różne zaległości zawodowe do nadrobienia. Najbliższym wolnym czasem, kiedy moglibyśmy się spotkać był właśnie Sylwester i oczywiście postanowiliśmy, że spędzimy go tylko my i nikt inny.

Nie potrzebujemy nikogo do towarzystwa. Na naszej sylwestrowej imprezie będziemy tańczyć ze sobą i to niekoniecznie w pozycji pionowej - raczej na pewno w leżącej ;-) Najważniejsze jest to, że przeżywamy to nie tylko cieleśnie, ale także emocjonalnie, duchowo, intelektualnie. A jednocześnie spotkamy się po kilku dniach tęsknoty i oczekiwania. To będzie fajna próba i coś, co zadziała jak nakręcana sprężyna, która się zwolni w czasie spotkania. A poza tym w Sylwestra właśnie będzie pierwsza noc, którą w całości spędzimy razem.

Można też powiedzieć, że czas który spędzamy poznając się, jest symboliczny. Skontaktowaliśmy się w Wigilię, odwiedziliśmy w oba dni świąt Bożego Narodzenia, a pierwszą noc razem spędzimy w Sylwestra. Mam takie wrażenie, że to coś więcej niż przypadek, to może być jakiś boski plan

Jeśli to boski plan - to nic więcej nam nie potrzeba :-)

Tekst archiwalny - wydarzenia są zdezaktualizowane w dniu publikacji.

piątek, 30 grudnia 2016

Pozytywny mętlik

A kiedy ode mnie wyjechał, miałem mętlik w głowie, nie wiedziałem co o tym wszystkim myśleć. Z jednej strony był znacznie starszy od chłopaków, których poznałem do tej pory, chociaż o wiele młodszy ode mnie. Jednak już od pewnego czasu zacząłem dochodzić do wniosku, że idealny byłby dla mnie jednak relatywnie o wiele starszy chłopak (nie lubię słowa "facet") od tych, których do tej pory poznawałem. Dojrzały, ale mający młodzieńczy błysk w oku i młodą duszę - stąd też i określenie "chłopak" jest jak najbardziej merytorycznie na miejscu. Bo "facet" kojarzy się z kimś przesadnie dojrzale wyglądającym. Bez tej młodzieńczej energii, która potrafi zaczarować świat. Ale taki chłopak, to jednocześnie ktoś na kim można polegać, kto wie czego chce, ma życiowe doświadczenia. Ba, nawet w seksie jest już wirtuozem. Wspaniały jak chłopak, dojrzały jak facet ;-)

Nie będę pisał o seksie. To piękny ocean, na który wypłynęliśmy pod pełnymi żaglami. Ale tu nie chodzi o seks. Najbardziej podniecające jest to, że wszystko to, co robimy po prostu przekracza normy zwykłego seksu, to coś zupełnie innego niż seks dla seksu lub dla innych, bliżej niesprecyzowanych hedonistycznych celów. Jest on po prostu tak wspaniały, że nie pamiętam kiedy coś podobnego miałem z kimkolwiek, a być może nie miałem tego dotąd w takiej porywającej emocjonalności z nikim. Ilościowo i jakościowo wykracza poza to, co udawało mi się wykrzesywać z innymi ludźmi do tej pory - bo widocznie nie trafialiśmy wzajemnie na wystarczająco dla siebie odpowiednich.

Jak mi powiedział, gdy o tym rozmawialiśmy przytuleni do siebie, on też miał mętlik w głowie, kiedy się rozstaliśmy, tak samo jak ja. Byliśmy jak pijane dzieci we mgle, ale w tym przypadku wątpliwości i zastanawianie się uważam za pozytywne. Bo to oznacza, że nie podchodzimy do siebie z dziecinną bezkrytycznością. To nie jest poznawanie siebie przez młodocianą dziecinadę. To jest poznawanie się facetów, którzy poważnie zaczynają budować relację i nie boją się analizować także wątpliwości. Dopiero układają w duszy, w sercu i w rozumie bycie razem. Znamy się bowiem dopiero kilka dni. To wszystko bardzo pozytywne, a mam dodatkowo jakieś dziwne uczucie i przekonanie że to wszystko się dobrze i bez problemu ułoży. Dlatego nie boję się różnych refleksji.

Wreszcie poznaję kogoś w sposób, który jest dla nas najlepszy.

Tekst archiwalny - wydarzenia są zdezaktualizowane w dniu publikacji.

czwartek, 29 grudnia 2016

Opowieśc wigilijna

Na święta postanowiłem w moim blogu umieścić teksty, które były ogólnego charakteru świątecznego i nie związane były z moim prywatnym życiem. Życie zewnętrznego świata dopisało nawet stosowne scenariusze: wigilijne karpie połączone z polityką, a raczej zakłamaną polityką i tragedia rosyjskiego Chóru Aleksandrowa to przykre, ale też i aktualne tematy, które można było na blogu poruszyć. Tymczasem tak naprawdę w Wigilię wydarzyło się dla mnie osobiście coś symbolicznego i bardzo znaczącego.

Pewien chłopak, a raczej facet, starszy od chłopaków, ale i tak znacznie młodszy ode mnie, odpisał na mój anons umieszczony na jednym z portali. Ponieważ nie bardzo odpowiada mi komunikowanie się w celu poznania przy pomocy systemu maili udostępnianym przez ten portal randkowy, więc zapytałem go od razu o jakiś bardziej odpowiedni do wygodnej rozmowy komunikator. Nie miał żadnego, więc zaproponował pisanie esemesów. Podałem swój numer  telefonu. W trakcie wigilijnych przygotowań (jednak udekorowałem pokój lampkami i bombkami) dostałem SMS na mój numer masażowy. Może to klient. Okazało się że to mój rozmówca. Zaczęliśmy korespondencję, a potem przeszliśmy na WhatsApp, który jak się okazało posiadał.

Potem wymieniliśmy się innymi informacjami, zobaczyłem jego zdjęcia na jednym z profili społecznościowych. Był dokładnie w typie chłopaka o jakim marzę - miał cudowne oczy, w których się zakochuję. Teraz już nie był tak młody jak niektórych zdjęciach, włosy mu się przerzedziły (a one przepięknie obramowywały jego śliczne oczy), ale oczy zostały. Bardzo fajnie nam się pisało i zaproponował, że przyjedzie odwiedzić. Nie miałam wątpliwości, że warto by zapłacić i przyjechał. Gadaliśmy, a potem... Już nie pamiętam, kiedy poprzednio tak  potrafiłem się otworzyć uczuciowo na chłopaka. Być może nigdy przedtem. Było cudownie i jeszcze bardziej cudownie. I jeszcze bardziej cudownie :-)

A potem on wrócił do siebie, a ja miałem mętlik w głowie.

środa, 28 grudnia 2016

Puszczanie w dryf

Wczoraj pisałem o CZATerii, która będzie upraszczania i trudno będzie z niej wygodnie korzystać. Ten wpis robiłem tak naprawdę kilka dni temu, w okolicy świąt, ale nie był to temat świąteczny, więc umieściłem go w pierwszym poświątecznym dniu. Życie jednak pięknie zweryfikowało ten wpis na blogu. 

Pro forma przypomnę, że jakiś miesiąc temu był u mnie przez około 10 dni pewien chłopak, który wydawało się że będzie potencjalnie partnerem. Wydawało się, że zbuduję się z nim wartościową  relację. Wyjechał on jednak do siebie po to, ażeby odbyć kurs na prawo jazdy, na którym mu bardzo zależało. Od tej pory praktycznie nie mam z nim kontaktu. Nie było go na WhatsApp, ale udało mi się go złapać raz na czacie Battle.net Blizzarda, ale tylko raz. Potem również na Battle.net już nie było. Rzekomo umarł ojciec i on był zagubiony, nie wiedział co ze sobą zrobić, ale też te zagubienie trwa i trwa - i jest po prostu niewiarygodne

Jeśli zaczynaliśmy coś ze sobą budować, jeśli zaczęliśmy tworzyć jakąś relację, to jest dla mnie oczywiste, że nawet w przypadku największego zagubienia, po pierwsze - szuka się wsparcia moralnego u kogoś, z kim się taką relację buduje; a po drugie - nawet jeśli chce się być samemu przez jakiś czas, to nie trwa to w nieskończoność. Daje się znać, pisze się na przykład choćby jedno zdanie, typu "jeszcze chciałbym pobyć sam, odezwę się za kilka dni". Jest to coś, co po angielsku zwie się pięknie in touch (w kontakcie, a dosłownie "w dotyku"). Wtedy wiadomo, że z kimś relacja faktycznie istnieje, a nie jest w niewygodnym etycznie stanie zawieszenia. A właśnie w takim stanie zawieszenia była moja relacja z tym chłopakiem. W takiej sytuacji, po kilku dniach oczekiwania, zacząłem coraz bardziej puszczać ją w dryf. I już pogodziłem się z tym, że nic z tego nie będzie.

A Los to potem potwierdził - tak pięknie, że tego bym nie wymyślił w najśmielszych snach.

wtorek, 27 grudnia 2016

Prostota to nie prostactwo

Święta, święta i po świętach, a więc temat życiowy nie związany ze świętami, ale z początkiem nowego roku. Korzystam z CZATerii na Interii przy wykorzystaniu wersji napisanej w Javie. Ma ona bardzo wiele zalet, przede wszystkim odpowiednią konfigurację. Najbardziej w konfiguracji przydatna jest możliwość wyskakiwania powiadomienia o nowej rozmowie w osobnym okienku na ekranie komputera i możliwość podjęcia takiej rozmowy w okienku na ekranie. Pozwala mi to spokojnie pracować na komputerze mając CZATerię zwiniętą do paska menu, a w razie gdyby ktoś do mnie napisał, jestem w stanie od razu uruchomić rozmowę z nim w małym okienku na ekranie. Wszystko wskazuje jednak na to, że ta wygodna CZATeria  odejdzie do przeszłości.

W czasie logowania do CZATerii Interia powiadamia bowiem że z początkiem nowego roku wersja napisane w Javie będzie wyłączona. Próbowałem więc tą wersję, która ma być docelowo obecna i załamałem się. Nie ma tam prawie żadnych opcji konfiguracyjnych, CZATeria jest prymitywna i ograniczona. Rozmowy są wyłącznie w samym oknie CZATerii - zatem żeby widzieć, że ktoś do nas pisze trzeba mieć ciągle to okno otwarte na widoku. A jeśli pracuje się na komputerze w czasie odpalenia CZATerii, to trudno mieć jej okno na widoku. To zaś w nowej CZATerii oznacza, że  przychodzące rozmowy będą trudniejsze do zauważenia, odpowiedzi na zaczepkę będą powolne, a sama rozmowa mniej wygodna.  Ciekawe, jak długo CZATeria wytrzyma w tej nowej wersji, pomimo z pewnością lawinowej krytyki internautów, która  powinna się pojawić po jej wprowadzeniu.

Oczywiście konfiguracja starej napisane w Javie CZATerii była być może zbyt obszerna i zbyt bogata, jak na potrzeby współczesnego świata. Jednak takie elementy, jak powiadomienie dźwiękiem lub wyskakującym okienkiem o przychodzącej rozmowie i możliwość prowadzenia i rozmowy w osobnym, pływających swobodnie na ekranie komputera okienku, to moim zdaniem podstawowe minimum użyteczności CZATerii, który sprawiało, że była tak użyteczna. Oczywiście są osoby, które nie robią nic innego, jak tylko patrzą w okno CZATerii czekając na rozmowy, ale bardzo wielu ludzi ma CZATerię odpaloną gdzieś w tle w czasie pracy i nie mają czasu ciągle zaglądać do jej okna głównego i sprawdzać, czy nie pojawia się w nim powiadomienia o jakiejś nowej rozmowie. Myślę, że Interia będzie musiała popracować nad swoją nową CZATerią, bo obecna funkcjonalność jest po prostu zbyt uboga, aby można było ją poważnie potraktować do komunikacji.

Prostota CZATerii na pewno  jest wskazana, ale prostota to nie prostactwo :-)

poniedziałek, 26 grudnia 2016

Hej kolęda, kolęda

Wczoraj zastanawiałem się, o czym by tu świątecznym napisać na drugi dzień świąt. Temat karpia przydał się jako w połowie świąteczny i w połowie polityczny. Nie spodziewałem się jednak, że na dzisiejszy dzień będę miał drugi tekst w połowie świąteczny, po części polityczny. Wczoraj miała miejsce straszliwa katastrofa lotnicza, w której zginął prawie cały Chór Aleksandrowa, wspaniały rosyjski zespół, który od dziesięcioleci koncertował na całym świecie i przepięknie śpiewał w wielu językach, w tym także polskie pieśni. Wielu ludziom nie podobały się może ich mundury Armii czerwonej - ale przecież to tylko scenografia, liczy się tak naprawdę tylko śpiew.

Chyba nie ma ludzi, którzy się znają na muzyce i nie uważaliby Chóru Aleksandrowa za jeden z  najlepszych wojskowych chórów na świecie. A teraz po tej wielkiej tragedii będzie niestety ciężko go odbudować. Zginęli nie tylko artyści, ale i dyrygent. Można powiedzieć, że z naszego polskiego punktu widzenia historia w pewnym sensie zatacza koło. Sześć lat temu inny Tu-154 się rozbił, a teraz  rosyjski samolot z tak ważną dla Rosji obsadą poszedł w jego ślady. Kto wie, może to nauczka od Tego Który Jest na Górze - niezbadane są Jego wyroki. 

Ale jeśli tak by było w istocie, to dopuszczałbym tylko taką możliwość, że miałoby to służyć czemuś ważnemu. Może jakiemuś oczyszczeniu się. Choć szczerze wątpię, żeby ta straszna tragedia, która dotknęła rosyjską kulturę, mogła musicie rosyjskich polityków do zmiany stanowiska w sprawie wraku Tupolewa, który jest przecież polską własnością. Najwyraźniej Rosjanie mają coś do ukrycia, skoro tak zwlekają z oddaniem wraku. Trudno wyobrazić sobie inne wytłumaczenie. Gdyby Rosjanie nie mieli nic do ukrycia, to w ich interesie byłoby jak najszybciej wrak oddać i mieć to z głowy. 

Taki okrutny jest ten świat - a wczoraj jego okrucieństwo dotknęło rosyjską i światową kulturę.

niedziela, 25 grudnia 2016

Humanitarne karpie

Ma być świąteczny wpis - to jest. Święta to bowiem także masowe seryjne morderstwa, wykonywane na karpiach, które wykorzystujemy do szykowania tradycyjnych wigilijnych potraw. Ja akurat nie lubię tego rodzaju ryb, wolę filety z ryb morskich, smażone i bez ości - więc dla mnie karp nie jest wyborem. Ale przecież wiele lat temu, gdy byłem dzieckiem, pamiętam jak  w naszej domowej wannie pływały kupione karpie, litościwie zabite potem i przyrządzone. Tygodnik "Polityka" przynosi jednak dziś sensacyjną informację o przełomowym wyroku Sądu Najwyższego w sprawie humanitarnego traktowania karpi. To na pewno ważne wydarzenie dla obrońców zwierząt, ale...

Ostatnio głośno było o proteście przeciwko zabijaniu karpi, w którym wzięła udział znana aktorka Maja Ostaszewska. Problem tylko w tym, że też protestowała ona przeciwko zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej. W związku z tym powstał niemiły zgrzyt - zabijać nienarodzone dzieci bez problemu można, zabijać karpi już nie. Internauci bezlitośnie wykpili hasło czarnego protestu - "moja macica, moja sprawa" i dopisali Ostaszewskiej komentarze w tylu "moja wanna (w domyśle z karpiem), moja sprawa". Przychylam się do protestów przeciwko nieludzkiemu traktowaniu zwierząt, ale ciężko mi uznać za kogoś wiarygodnego, kto walczy z zabijaniem zwierząt, ale lekceważy zabijanie nienarodzonych ludzi. 

Nie jestem jakimś kato-talibem, ale szanuję prawa człowieka od chwili poczęcia, choć wiem, że czasem są ciężkie decyzje konieczne w tym względzie do podejmowania i wymagają one wiele moralnej odwagi. Dla każdego prawdziwego rodzica podjęcie decyzji o zabiciu nienarodzonego dziecka, nawet jeśli okoliczności medyczne w pełni za tym przemawiają, nie powinno być łatwe. Ja straciłem nienarodzone dzieci z powodów naturalnych, a mimo to bardzo to przeżywałem. A co dopiero wtedy, gdybym musiał współpoodejmować hipotetyczną decyzję o aborcji. Koniec końców karpiom może będzie nieco lżej, po wyroku Sądu Najwyższego - choć i tak trafiać będą na stoły. Taki już jest łańcuch pokarmowy - to ludzie jedzą karpie, a nie odwrotnie.

Tylko żeby w pełni być człowiekiem nie wystarczy mieć jedynie ludzkie ciało - przydałoby się też mieć ludzkie sumienie.

sobota, 24 grudnia 2016

Wigilijne pogawędki

Powiadają że w święta Bożego Narodzenia, a raczej w ich Wigilię, zwierzęta przemawiają ludzkim głosem. Więc pogadam sobie ze swoimi szczurkami. Ciekawe co powiedzą. Pewnie poskarżą się na warunki bytowe, w klatce nie wymieniłem im od jakiegoś czasu ściółki. To prawda, ale zamierzam to zrobić właśnie przed świętami, żeby Wigilię spędziły w jak najlepszych warunkach. Niedługo idę do sklepu po to, aby między innymi kupić im w prezencie chrupki dla zwierząt, które tak bardzo lubią.

W międzyczasie inne zwierzęta, które przemawiają przy każdej możliwej okazji, nie tylko w Wigilię,  okupują salę sejmową. Zwierzęca opozycja stara się w Polsce o powrót do Folwarku Zwierzęcego, którego przewodnie hasło brzmiało: wszystkie zwierzęta są sobie równe, ale niektóre są równiejsze. No i chcą powrotu to tego, żeby było tak jak było, wśród tych równiejszych. Tymczasem ja przygotowywać się będę do równiejszych świąt. Równych bowiem u mnie innym dniom w roku. Czyli Wigilia - dzień jak co dzień. W tym roku tak samo, jak w niektórych ubiegłych, wariant minimalistyczny. Bez choinki (może wyciągnę lampki, jeśli mi się zechce i je znajdę). Byłoby miło, ale nie wiem, gdzie w czasie przeprowadzki lampki schowałem.

Nie tylko bez choinki, ale także bez specjalnej asysty kulinarnej. Kolacja też nie różni się od innych - brak środków. Ale to nie problem. Lepsze mniej wystawne jedzenie, niż wigilia kilka lat temu, gdy z chłopakiem zmarnowaliśmy kilka potraw poprzez ich nieodpowiednie przechowanie. Nie martwi mnie brak wigilijnej wystawności, bo święta powinno się przeżywać w środku, a nie na zewnątrz. Oczywiście nikt mi nie kupi żadnego prezentu - i dobrze. Bo święta to nie prezenty, ale zajrzenie do swego wnętrza. I tak moja sytuacja materialna i życiowa sprawiają, że święta zaczynam traktować w bardziej refleksyjny sposób. I akurat to mnie nie martwi, a cieszy.

Ale to dobrze, bo nawet jeśli w przyszłości będę miał lepsze warunki do ich obchodzenia - to refleksja już zostanie na zawsze :-)

piątek, 23 grudnia 2016

Mały wielki bohater

W kilka dni po zamachu w Berlinie wiemy już znacznie więcej. Okazuje się że polski kierowca, 37-letni Łukasz Urban, żył aż do czasu zatrzymania się ciężarówki i pomimo, że nie miał żadnych szans w walce ze zdeterminowanym islamskim terrorystą, to jednak próbował z nim walczyć. Zapewne więc dzięki jego ofiarności (którą przypłacił swoim życiem) liczba ofiar była mniejsza od tej, która byłaby, gdyby zamachowiec swobodnie wjechał w tłum, tak jak to planował w swoim nieludzkim umyśle. Wszystko wskazuje na to że nasz polski kierowca uratował życie wielu niewinnym osobom. 

Obserwuję reakcje różnych środowisk w Polsce i za granicą w odpowiedzi na chlubną rolę Polaka w powstrzymywaniu tego zamachu. Polscy kierowcy tirów oddają hu hołd trąbiąc klaksonami na parkingach.  Brytyjczycy zbierają pieniądze na pomoc jego rodzinie. Niemcy zastanawiają się nad tym, aby wystawić pomnik i piszą petycję do prezydenta o odznaczenie Łukasza Urbana wysokim niemieckim odznaczeniem. A ja myślę że to, co zrobił. Łukasz Urban, to typowy przykład prawdziwego bohaterstwa, z którego możemy być dumni. Tym bardziej że nie jest bohaterstwo żołnierza lub policjanta, którzy odwagę i determinację powinni mieć we krwi, jako że związana jest z ich pracą. To jest o wiele trudniejsze bohaterstwo cywilne, czyli wspaniałe działanie kogoś, kto nie posiada duszy wojownika, a jednak w ekstremalnej sytuacji, kiedy życie wymagało tego, nie wahał się postawić swojego życia na kartę, aby ratować innych. Takie bohaterstwo jest moim zdaniem zdecydowanie najcenniejsze i najbardziej godne szacunku i uznania.

Myślę że to, co zrobił Łukasz Urban jest najpiękniejszym przykładem tego, co mógł zrobić człowiek dla drugiego człowieka. Nie potrzebujemy w Polsce pompatycznych uroczystości ku Jego czci i pompatycznych przemówień - choć oczywiście należą Mu się one jak najbardziej, ale na nich nie może się skończyć nasza poświęcona Mu uwaga. Potrzebujemy bowiem po prostu więcej takich ludzi jak Łukasz Urban, ludzi, którzy są zwyczajnymi obywatelami, ale którzy wtedy, gdy będzie taka konieczność, nie zawahają się pomóc innym i ratować innych. Bo im więcej będzie takich ludzi w Polsce i na świecie, tym bardziej świat będzie piękniejszy, bezpieczniejszy i tym lepiej będzie się nam wszystkim na nim żyło, bo będziemy wiedzieli, że zawsze możemy liczyć na pomoc i wsparcie, jeśli sytuacja tego będzie wymagała. I tego w naszym coraz bardziej zepsutym i egoistycznym świecie życzyłbym sobie i wszystkim na najbliższe święta i w najbliższych  latach.

A poza tym życzyłbym wszystkim, aby jak najmniej było okazji do testowania takiego cywilnego bohaterstwa.

czwartek, 22 grudnia 2016

Berlin Calling

Bardzo lubię muzykę niemieckiego muzyka Paula Kalkbrennera, a z jego albumu "Berlin Calling" mam u siebie kilka utworów, które szczególnie lubię słuchać. Niestety, w ostatnich dniach określenie Berlin Calling zyskało nowy, bardzo gorzki posmak. Do Berlina, do swojego kuzyna, dzwonił właściciel polskiej firmy transportowej, a jego kuzyn został potem bestialsko zamordowany przez islamskiego terrorystę, samotnego wilka z Pakistanu. Według lewaków - uchodźcy. Zabawny uchodźca z kraju nie objętego wojną. Oczywiście lewacy, zaślepieni swoją polityczną poprawnością, nie przyznają się do błędu. I to nawet wtedy, gdy giną niewinni ludzie - Niemcy, Europejczycy. 

Niektórzy komentatorzy zastanawiają się, ile jeszcze ofiar musi się pojawić, zanim europejskie tak zwane elity przebudzą się ze swojego zimowego snu i zorientują się, jakie zagrożenia już w tej chwili są w Europie. Obawiam się jednak, że zaślepieni polityczną poprawnością nie obudzą się nawet wtedy, gdy w dobie kalifatu zwycięzcy muzułmanie będą im dosłownie podrzynać gardła. No, może wtedy, na chwilę przed samym poderżnięciem gardła, obudzą się - ale już będzie za późno. Chyba, że jedyne co będą chcieli zrobić, to krzyczeć na chwilę przed własną śmiercią. A może nie krzyczeć - ale piszczeć. Bo ci ludzie, lewacy z pokolenia mięczaków i ciot - jak to barwnie określił Clint Eastwood (i to bynajmniej ciot nie w znaczeniu naszej orientacji seksualnej) - nie są zdolni krzyczeć. Oni mogą tylko piszczeć. Jak panienki. Bo są panienkami, a nie mężczyznami. Ale my, prości ludzie, chyba nie chcemy piszczeć, prawda?

Jestem pewien, że my, zwykli prości i normalni ludzie nie chcemy, aby nasze gardła były podrzynane. Nie chcemy, aby kompletnie nam kulturowo obcy, brodaci muzułmanie w taki pozbawiony szacunku dla cudzego życia sposób zawłaszczali sobie kraj i kontynent, w którym żyjemy. Mamy w Polsce muzułmanów, Tatarów, którzy od setek lat żyją w naszym kraju i są  wspaniałymi obywatelami, z których jesteśmy dumni. Muzułmanie mieszkający w Europie Zachodniej wyrastają na fundamentalistów pomimo, że od dwóch lub trzech pokoleń mieszkają w swoich europejskich ojczyznach. Musiały być zatem popełnione jakieś zasadnicze, tragiczne błędy, spowodowane zaślepionym ideologicznym oraz w złym rozumieniu postępowym myśleniem. Najwyraźniej lewactwo nie ma rzeczywistego pojęcia o tym, na czym polega wielokulturowość, bo prawdziwa wielokulturowość opiera się na wzajemnym szacunku kultur. Bez tego szacunku mamy tylko dżihad lub krucjatę.  

Tak czy inaczej, święta zapowiadają się w Polsce (z powodu histerii opozycji) i za granicą (z powodu zamachów) jako naprawdę niezły świąteczny pasztet.

środa, 21 grudnia 2016

Powstaje i wykłada się

Zacząłem ten miniaturowy ostatni cykl trzech postów od opozycji, która się wykładała na swoich ostatnich histerycznych protestach. Potem zacząłem pisać o podnoszeniu się sterownika Realteka oraz maila na moim komputerze. A dziś zakończę ten mini cykl syntezą powstawania i wykładania się. Wszystko to dotyczy facebookowej dyskusji, która wystąpiła pod wypowiedzią jednego ze zwolenników radykalnego progresywizmu, których na Facebooku obserwuję. 

Napisał on także dość histeryczny tekst o tym, że potrzebne będą nowe wybory bo PiS łamie prawo. A w ogóle to przy okazji nadmienił, że trzeba by Polska stała się bardziej postępowa i w ogóle. Ja mu w komentarzu napisałem, że moim zdaniem nie ma powodów, aby musiały być teraz nowe wybory, ponieważ PiS tak lub inaczej swój program realizuje, posiada stabilne społeczne poparcie, a opozycja jest w rozsypce i nie ma nic do zaoferowania, poza kryterium ulicznym.  Oczywiście do demokracji takie kryterium uliczne w żaden sposób nie należy. Pojawiły się pod tym komentarzem odpowiedzi, dodatkowe komentarze, zrobił się wątek w którym dostało się zarówno PiS-owi, jak i opozycji. I co się potem wydarzyło? Cud.

Oto mój postępowy i progresywistyczny autor bazowego wpisu nagle publikuje ten wpis ponownie, w cudowny sposób pozbawiony komentarzy. Oczywiście do moich komentarzy i całego wątku można było wejść śledząc chociażby mój dziennik aktywności, ale sam wątek opublikowany w strumieniu Facebooka i dostępny dla osób, które do tej pory go nie widziały, jest czysty jak łza. Były negatywne komentarze, które podważały wariacki progresywizm? Były. No to się je usuwa, bo najwyraźniej progresywizm jest na tyle postępowy (i jedynie słuszny), że nie znosi żadnej krytyki. A ja nagle zrozumiałem, czemu progresywizm i wszelkie utopijne socjalistyczne ideologie ponoszą klęskę za klęską. One po prostu nie tylko nie znoszą dyskusji, ale nie znoszą tego świata. Są bujające w swoich teoretycznych obłokach i dlatego nijak się mają do rzeczywistości.

A skoro się nijak mają do niej, to i w rzeczywistości się nie sprawdzą.

wtorek, 20 grudnia 2016

Poczta powstaje

Wczoraj było o powstającym Realteku, którego nowy sterownik łaskawie pozwolił mi korzystać ze słuchawek na moim własnym komputerze i nie musiałem go sztucznie wycofywać do sterownika starszego, a dziś o zupełnie innym postępowym wydarzeniu, które miało miejsce ostatnio na moim komputerze, a mianowicie o odzyskaniu części maili. Przynosiłem bowiem pocztę, którą miałem na moim zepsutym już niestety i umarłym Macintoshu, a przeniesienie poczty z Apple na peceta nie jest wcale takie proste, jeśli nie ma się tej poczty applowej działającej.

Gdy bowiem Macintosh jest sprawny i poczta na nim działa, to nie jest żadnym problemem wyeksportowanie z makowego programu pocztowego folderów do innego programu, również na PC. Gorzej, gdy Mac nagle umarł i została jedynie poczta, która znajduje się fizycznie na dysku, a nie można uruchomić programu pocztowego po to, aby wykonać eksport danych. Wtedy musimy pocztę Apple ręcznie przenosić do peceta. Nie jest to jednak takie proste i początkowo mi się nie udało, dlatego że poczta w wersji V3, czyli ta najnowsza mojego systemu El Capitan miała zbyt zagmatwane podfoldery pocztowe i zagubiłem się w tym.

W końcu udało mi się jedynie zrekonstruować same konta pocztowe i pocztę odebrać mogłem z serwerów, na których była pozostawiona.  Dotyczyło to poczty odebranej, ale nie mogłem jednak odzyskać poczty wysłanej, której na serwerach nie było (używam bowiem protokołu POP3, a nie IMAP, który jest za wolny). Wczoraj zabrałem się za to ponownie i postanowiłem ręcznie przenosić wiadomości z tych niezliczonych podfolderów każdego folderu poczty wysłanej konta pocztowego Apple po to, ażeby zgromadzić w jednym miejscu wszystkie wiadomości wysłane na  danym koncie. Okazało się, że są to pliki o rozszerzeniu emlx, a Thunderbird, którego używam na pececie, korzysta z plików o rozszerzeniu eml. Wystarczyło więc zmienić rozszerzenie emlx na eml i do Thunderbirda można było te pliki  po prostu przeciągnąć myszką i wstawić do odpowiednich folderów. I tak pocztę wysłaną odzyskałem. Oczywiście drobna część maili troszeczkę zagubiła swoje daty wysłania i pojawiła się jako wysłane rzekomo tego właśnie wczorajszego dnia, ale trudno. Grunt, że mam te wysłane wiadomości.

W komputerach trzeba wiedzieć, jak coś robić. I to jest najtrudniejsze.

poniedziałek, 19 grudnia 2016

Realtek powstaje

Kolejna gra słów (komputer zamienił to na "gra smutna", co znów pro memoria i ku krotochwili zachowam). Taki tytuł dla dzisiejszego posta - wczoraj kładła się opozycja, dziś Realtek powstaje na moim własnym komputerze. Cud mniemany, czyli instalacja sterownika. Jakiś czas temu pisałem o tym, że kilka razy musiałem reinstalować u siebie Windows dlatego, że nie działał mi odpowiednio sterownik Realtek. Nie było bowiem dźwięku na słuchawkach podłączonych przez mini jacka do komputera. Dopiero, kiedy odinstalowałem najnowszy sterownik Realtek - dźwięk powrócił. Dziś rano Realtek zaproponował mi jednak restart komputera w celu instalacji najnowszego sterownika. Zaryzykowałem i zainstalowałem ten najnowszy sterownik.

W sumie to niewiele ryzykowałem, bo gdyby okazał się sterownikiem, który by znów wyłączył mi wyjście audio na mini jacku, mogłem go odinstalować i wrócić do poprzedniego. Jakie więc było moje zdziwienie, gdy przy wszystkich ustawieniach, które miał identyczne z poprzednim (niedziałającym) ów najnowszy sterownik Realteka - jest na słuchawkach muzyka! Można? A jednak można! Widocznie coś poprawili w sterowniku i bez problemu jest w stanie obsługiwać słuchawki. Co prawda, nazwane one były głośnikami, ale nie było problemu - zmieniłem ich nazwę na słuchawki oraz ikonkę na odpowiednią, dla zachowania nienagannej estetyki w systemie, o którą tak dbam. Dzięki temu mam je jako słuchawki w systemie, a zewnętrzne głośniki podłączone dodatkowo do komputera przez USB mam jako USB audio, osobno zainstalowane.

 Zawsze zadziwiają mnie komputery, bo w komputerach nie wiadomo dlaczego coś nie działa, a potem nie wiadomo dlaczego coś działa. Wszystko jest tak skomplikowane, że zarazem takie proste i nie ma co zastanawiać się, dlaczego coś działa lub nie. No chyba, że jest się programistą i testuje się aplikacje na błędy. Ja na szczęście jestem tylko użytkownikiem i moim zadaniem jest mieć radość z tego, że komputer działa. No i zaczął działać lepiej niż poprzednio. To ulepszenie działania mojego komputera serdecznie dedykuję polskiej opozycji, która gdyby mogła, zepsułaby wszystkie sterowniki państwa i spowodowałaby blue screen w naszym kraju.

Na szczęście dla naszego kraju, to opozycja sama się zawiesiła.

niedziela, 18 grudnia 2016

Opozycja się kładzie

Lubię gry słów (komputer zmienił to w czasie pisania na "gryźć łupież", co pro memoria i dla krotochwili wspominam). Przydają się one także w mojej pracy. Tym razem wymyśliłem grę słów na tytuł dla tego posta. Idealnie odpowiada ona obecnym ruchom opozycji - dosłownie i w przenośni. Wszak niedawno przed Sejmem, jeden z wielkich-małych działaczy i Obrońców Demokracji położył się na ziemi w nadziei, że zostanie męczennikiem i ofiarą niedawnego protestu. Ta głupia i nieudolna prowokacja wyszła na jaw, choć oczywiście lemingi pod światłym rządem dusz TVN i Wybiórczej uwierzą w to, że okropny faszysta Kaczyński pałował jakiegoś niewinnego działacza. To wszystko pokazuje jednak wyłącznie jak "wspaniała" jest protestująca w Polsce opozycja.

Ciekawe są także informacje o rzekomej "spontaniczności" niedawnego protestu opozycji. Został on zarejestrowany w ratuszu stołecznym trzynastego grudnia, opozycja widocznie posiada więc szklaną kulę i bezbłędnie widzi przyszłość. Do tego zupełnie przypadkowo zamówiono dla opozycji tysiąc kanapek, a tam, gdzie protestowali wspaniali Obrońcy Demokracji, oczywiście również spontanicznie zjawiła się profesjonalna scena i nagłośnienie. Zadziwiające jest również, że adwokaci warszawscy przypadkowo i spontanicznie zaoferowali bezpłatną pomoc prawną dla osób represjonowanych i zatrzymywanych przez policję Jest tylko jeden problem - policja, mimo szarpaniny, nikogo nie zatrzymała i biedna opozycja trafia w próżnię.

Do tego prawdziwym kłopotem opozycji był, nomen omen, poseł Kłopotek z PSL, który wygadał się o tym, że będzie się działo. Jak widać, opozycja starannie wyreżyserowała cały protest w nadziei podgrzania atmosfery i zrobienia w Polsce drugiego Majdanu. Zresztą redaktor naczelny "Focusa" zamieścił instrukcję jego powstawania na Facebooku. Wszystko bardzo pięknie, tylko że najwyraźniej przewidywany huczny i zmiatający PiS wystrzał zamienił się w iskierkę bezwładnie zgasłą na panewce. Opozycja nie ma już pomysłu.  Widać gołym okiem, że rozróba to jedyne, co jej zostało. Ubeckie metody prowokacyjne, dezinformacja, kłamstwa. Niestety dla opozycji i stety dla całego społeczeństwa - coraz większa część ludzi na to się już nie da nabrać. I bardzo dobrze. W Polsce zaczyna być normalnie. Ci, którzy chcą protestować protestują, a ci, którzy chcą mieć własną opinię na temat tych protestów, są w stanie te protesty ocenić i dopatrzyć się prowokacji lub kłamstwa tam, gdzie one faktycznie się pojawiają. Opozycja jest jednak tak zacietrzewiona w swoim Matrixie, że tego najwyraźniej już  nie dostrzega. Pędzi więc ku swojej ścianie przeznaczenia.

A ta ściana to nie Matrix, gdzie można było skoczyć z budynku i się nie zabić.

sobota, 17 grudnia 2016

Punkt

Jak powszechnie wiadomo teoria i praktyka bywają czasem różne. Kiedyś słyszałem dowcip o teorii i praktyce w informatyce i nie pamiętam już dokładnie na czym on polegał. ale teoria i praktyka jest tam taka, że coś się dzieje, lub się nie dzieje, i nie wiadomo dlaczego. W moim przypadku teoria i praktyka są różne w inny sposób. Teoria jest taka. że powinienem jak najwięcej pracować, żeby zarobić na poszczególne wydatki, których nie brakuje. Praktyka jest taka, że nie jestem w stanie wypracować tyle, ile teoretycznie bym chciał. 

Normalne, że w życiu nie wychodzi wszystko tak, jak byśmy sobie zaplanowali, ale wtedy ciekawi mnie powód, który jest tego przyczyną. Dlaczego tak się dzieje, że teoretycznie coś powinno wyjść, a w praktyce nie wychodzi? Jeżeli będę wiedział, co jest przyczyną, to wtedy będę miał szansę tę przyczynę usunąć i sprawić, że coś się uda. Trzeba znaleźć więc punkt, który jest problemem. Taki gwóźdź, który rozdziera szatę, ziarnko grochu, które znajduje się na przysłowiowym łóżku Ale szukanie takiego punktu wcale nie należy do najłatwiejszych.

Jeśli spojrzę na moje własne życie, to na przykład punktem może wydawać się to, że w ostatnich dniach to że nie wstaję tak wcześnie, jak na sobie tego życzyłem.  Budzik ustawiony mam na 6, a bywa że wstanę o 7, 8.30 lub 9. I pytanie, dlaczego tak się dzieje? Bo nie mam woli politycznej, bo mi się nie chce? Tak to można określić, ale dlaczego mi się nie chce? Dlaczego jestem zmęczony? Dlaczego wolę pospać dłużej? To nie jest takie proste. Może się na to składać bardzo wiele czynników: pora roku, ogólne zmęczenie, nieodpowiednie odżywianie, które sprawia, że nie ma dość energii, brak motywacji z powodów moralnych  i wiele innych. To wszystko składa się w ogromną układankę, której efektem jest taki lub inny powstający punkt, który przeszkadza w osiągnięciu celów. A może cele do osiągnięcia ustawione są zbyt hojnie i poprzeczka jest zbyt wysoka?

Życie jest układanką - i jeśli ona nas przerasta, to próbujmy choćby wmawiać sobie, że fajne jest jej układanie.

piątek, 16 grudnia 2016

Milcząca radość

Zadziwiające jest, jak wiele rozmów, które prowadzi się na czatach, lub też w odpowiedzi na zamieszczone w internecie anonse, zaczyna się entuzjastycznym tonem trafienia osoby szukającej podobne do związku. Cóż za wspaniała sytuacja. Trafiliśmy na kogoś, kto szuka do związku, szuka dokładnie kogoś w naszym wieku,. Super! Za chwilę uda nam się, będziemy mieli partnera. Wspaniale! A jednak jak to jest w praktyce? Kompletnie odwrotnie.

Entuzjastyczne początkowe tony rozmowy z osobą szukającą zdawałoby się idealnie takiego kogoś jak my, powinny być przyjmowane z bardzo dużym dystansem. Jest bowiem jakieś  90% szansy na to, że ta rozmowa i tak nie wyjdzie poza wstępną wymianę zdań. Mimo, że ktoś wydaje się szukać idealnie kogoś takiego jak my, to tak naprawdę okaże się za chwilę, że coś mu nie pasuje.  Mało tego, jeśli coś mu nie pasuje, to zamiast po prostu napisać "sorry, nie pasuje mi u ciebie to i to" - nic nie powie. Ta osoba po prostu tchórzliwie ucieknie z czata. Wyloguję się nagle, nabierze wody w usta, zniknie.

Dlatego też znalazłem na tego rodzaju poznawanie ludzi, zdawałoby się entuzjastycznie odpowiednich, określenie milcząca radość. Bo tak naprawdę ta radość jest milcząca, taka powiedziałbym rutynowa, spokojnie rutynowa, bezemocjonalnie rutynowa. Tak jak radość lekarza, któremu udało się cofnąć chorobę dzięki standardowej kuracji. Zwykła, rutynowa lekarska radość, nic specjalnie rewelacyjnego, bo i żaden cud się nie zdarzył. Dopiero gdyby się zdarzył cud, gdyby trafić na kogoś, kto faktycznie okaże się partnerem, wtedy ta radość może być szampańska. Ale póki co wystarczy zwykła milcząca radość. Radość, która specjalnie nie będzie boleć, gdy zamieni się w rozczarowanie. Jak widać, w życiu warto otaczać się takimi zderzakami  

Dzięki nim nie przejmujemy się tym, czym nie warto się przejmować.

czwartek, 15 grudnia 2016

Od nocy do nocy

Przypomniało mi się powiedzenie, na które wpadłem kiedyś jeszcze w czasach szkoły średniej. Otóż zauważyłem wtedy w mojej klasie że w zimie jest tak, że siedzimy w szkole od nocy do nocy. Bo w zimie przychodziliśmy do szkoły gdy było jeszcze ciemno, a kiedy z niej wychodziliśmy - było już ciemno. Podobnie dziś, kiedy nie chodzę do szkoły, siedzę w domu i pracuję - też mogę powiedzieć, że aktywny jestem od nocy do nocy  i wcale nie jest to przyjemne.

Lubię słońce, lubię ciepło, nie lubię ciemności i zimna, które jest charakterystyczne dla zimowych dni, tygodni i miesięcy. Szczególnie umiarkowana temperatura poniżej 20 stopni daje mi się we znaki. Musiałem ubrać się w sposób niewyobrażalny do tej pory - zamiast siedzieć jedynie w samych krótkich spodenkach i podkoszulku z krótkim rękawem, siedzę w spodniach od dresu i swetrze. A przede wszystkim czuję w powietrzu takie niewyobrażalny dotyk chłodu - coś w rodzaju Northrendu i Icecrown Citadel, w której było mroźno i zimno.

Można żartobliwie powiedzieć, że gra w WoW-a też jest zamrożona, ponieważ nie mam kodu do Legionu. Być może dostanę go dopiero za kilka dni, kiedy przyjdzie on do kolegi, który go zamówił. Zatem zmuszony jestem chodzić do starych instancji albo też levelować moją trzecią postać, którą się do tej pory zbytnio nie zajmowałem. Wczoraj poświęciłem wieczorem trzy godziny na granie, dziś pewnie poświęca tyle samo, kiedy zakończę moją pracę. W sumie to jednak dobrze, że teraz nie mam zbyt wiele motywacji do grania, ponieważ do czasu świąt mam ważniejsze finansowe sprawy na głowie, niż radość cieszenia się WoW-em w jego najnowszym dodatku. Uśmiałbym się jednak, gdyby się okazało, że te wszystkie obecne życiowe uszczypliwości mają ex post jakiś wspólny sens.

A w moim życiu już nie raz się tak właśnie zdarzało.

środa, 14 grudnia 2016

Małe radości

W życiu czasem trzeba naprawiać niewielkie rzeczy, które mimo, że takie proste do naprawy, wymagają czasem wielu dni oczekiwania na to, aż zostaną w końcu zrobione. Oczywiście już samo oczekiwanie na ich naprawę może być bardzo irytujące, gdyż wkurza to, że coś nie działa w sposób odpowiedni. Ja przekonałem się o tym w ciągu ostatniego miesiąca, kiedy nie działały mi dobrze dwie rzeczy związane z wodą.  A w sumie to nawet trzy.

Z jednej strony nie do końca dobrze działała ubikacja. Bywało, że woda nie chciała się napełnić po jej spuszczeniu albo odwrotnie, ciekła po napełnieniu. Takie wyciekanie wody było szczególnie denerwujące akustycznie. Po drugie miałem kran w kuchni, który nie posiadał sitka na końcu, dzięki czemu woda nie była spieniana w czasie wypuszczania z niego. Pal diabli tą pianę, ale gorzej, że ciekła po samym kranie i zaciekała na blat, który mógł namoknąć od jej wilgoci i wypaczyć się. Trzecia sprawa, to ogrzewanie, które nie zawsze działało. I nie zawsze dawało odpowiednią temperaturę. Jak widać woda sprzymierzyła się przeciwko mnie.

I wczoraj teoretycznie wszystko zostało naprawione. Właściciel dokręcił sitko, dzięki czemu woda z kranu już nie zacieka na blat. Wyregulował także spłuczkę, dzięki temu woda nie cieknie i napełnia się tak, jak Pan Bóg przykazał. A co do ogrzewania, to podobno zainstalowany został odpowiedni zawór i skonfigurowana pompa, dzięki którym będzie teraz działało znacznie częściej i zapewni odpowiednią temperaturę. Bo bywały momenty, gdy zbliżałem się z tym do pruskiej twierdzy. Tam dla żołnierzy w zimie normą było 16 stopni, u mnie zaś było 17. W sumie, jeśli się trochę cieplej ubrać, nawet 17 stopni nie jest takie złe. Ale mimo wszystko wolałbym być w Europie, a nie w Prusach.  Po co o tym piszę? Jaki morał z tej całej historii naprawiania usterek związane z wodą?

Morał jest taki, że w życiu czasem tak niewiele trzeba aby coś naprawić i warto cieszyć się wtedy, gdy już to zostanie naprawione.

wtorek, 13 grudnia 2016

Za budowany

Zachciało mi się wczoraj wyjść na chwilkę na dwór. Termometr pokazywał minus 5 stopni, wind chill factor wynosił minus 9, więc postanowiłem sprawdzić, jak ta temperatura faktycznie wygląda. Na szczęście założyłem kurtkę i czapkę, ale postanowiłem nie być sam. Wziąłem na rękę Śmigla, mojego najgrubszego i najładniejszego szczura. Wyszedłem z nim na dwór, po czym postanowiłem zabawić się z nim - położyłem go na ziemi w nadziei, że jak będę na niego cmokał, to on sam do mnie przybiegnie, tak jak to było miesiąc temu za dnia, gdy puściłem go na trawę.

Śmigiel jednak miał własny pomysł i pobiegł w bok, pod znajdującą się na euro palecie psią budę. W sumie o każdej porze roku należało go stamtąd wyciągnąć. Przez noc mógłby bowiem przejść zupełnie gdzie indziej i zginąć mi z oczu. Ale przy temperaturze minus 5 stopni szczególnie musiałem zadbać o to, żeby ściągnąć w jak najszybciej, aby nie przymarzł do gruntu i nie przeziębił się. Pobiegłem więc po latarkę, a potem po szczotkę i starałem się go wypłoszyć spod budy. W sumie trwało to kilka minut, bo gdy go wypłaszałem w jedną stronę i przechodziłem tam, aby go złapać, to on uciekał w drugą.

Może się bał latarki, może był zestresowany, nie wiem. Jakby nie mówić był nieźle za budowany. Trwało to kilka minut, aż wreszcie wypatrzyłam, że przeszedł na wyższy poziom przy jednym boku i ujrzałem koniec jego ogona. Złapałem go za ogon i już bez problemu na tym ogonie go podniosłem. Wziąłem go oczywiście do siebie, pogłaskałem i odstawiłem do klatki. Na szczęście się nie przeziębił, ale stres miał przedni, ja zresztą również. Mogłem bowiem teoretycznie stracić mojego najpiękniejszego szczura. Morał z tej historii taki, żeby nie cudować, jeśli nie jest to konieczne.

A dzisiejszego dnia to motto dedykuję także rozhisteryzowanej opozycji.

poniedziałek, 12 grudnia 2016

Lekcja pokory

Współczesny człowiek jest zbyt dumny, aby często być pokornym, Przyzwyczaił się do tego, że niczym małemu dziecku wszystko mu się należy. Reklamy wmawiają mu, że wszystko jest w zasięgu jego ręki i tylko on jest bóstwem mającym możliwość sprawiania, że to lub tamto wydarzy się, lub nie. Tymczasem jesteśmy jedynie małymi trybikami w machinie świata i bardzo łatwo wyłamać nam zęby. Dlatego też bardzo przyda nam się od czasu do czasu odpowiednia lekcja pokory. Ja taką miałem wczoraj.

Wydarzył mi się wczoraj dzień, który jak to nazwałem we wczorajszym opisie, był przymusowym urlopem.  Nie było bowiem pracy i miałam przymusowy dzień odpoczynku od niej. Mogłem więc poświęcić się grze. Miałem dostać klucz aktywacyjny do najnowszego dodatku WoW-a Legion. A jeśli bym go dostał, to z pewnością wiele godzin siedziałbym w grze, robiąc kolejne questy i levelując swoją postać. Tymczasem klucza wczoraj nie dostałem, ponieważ kolega, który miał mi go przesłać, nie otrzymał go jeszcze. Najwyraźniej kupował ten klucz w sklepie online Blizzarda, gdyż napisał mi o tym, że pisze ticket do Game Mastera w tej sprawie.

Miałem jest możliwość zagrać wczoraj w Legion, miałem na to czas i nie musiałbym się martwić, że zawalam robotę, której wtedy nie było, ale nie ziściło się to. Cóż, potraktowałam to jako lekcję pokory i wpadłem na prosty pomysł, w jaki sposób ta lekcja pokory może zostać odpowiednio życiowo-marketingowo "wytłumaczona". Otóż pomyślałem sobie, że jeśli tę lekcję pokory odpowiednio zaliczę i będę wystarczająco spolegliwy w tej sprawie, to rychło moje marzenia się spełnią i moja pokora zostanie wynagrodzoną. I nieważne, czy tak się stanie, czy nie, ale jest to dobry sposób na temperowanie własnych zbyt rozbuchanych oczekiwań i przybranie pokornej szaty w codziennym życiu.

Lekcja pokory przyda się czasem każdemu, kto zbyt wiele oczekuje :-)

niedziela, 11 grudnia 2016

Przymusowy urlop

Praca, którą wykonuję nie zawsze zależy ode mnie. Zależy także od dostępności zleceń, które realizuję. Jeśli więc danego dnia nie ma zleceń, to nie mam nic do roboty w tym zakresie, a zatem mam (jak to czasami nazywam) przymusowy urlop. I właśnie dziś zapowiada się taki przymusowy urlop, ponieważ wczoraj, gdy pracowałem widziałem, że pojawia się już dno w wiaderku z zamówieniami, a w niedzielę przecież nikt tych zamówień o nowe nie uzupełni.

Akurat dziś przymusowy urlop nie za bardzo mnie martwi, pomimo faktu, że pieniądze są mi potrzebne i przydałaby się dzisiaj jednak praca zamiast urlopu. Mam bowiem dostać mailem kod aktywacyjny do Legionu i będę mógł sobie dzisiaj na spokojnie pograć. Jutro mamy nadzieję pojawi się już więcej zleceń, trzeba będzie wrócić do ostrej pracy, dziś zaś będę miał dzień na zapoznanie się z Legionem, a to dla zapalonego gamera nie jest stratą czasu.

Mimo to jednak nie spałem dzisiaj do wczesnych godzin, pospałem sobie dłużej, bo i tak nie sądzę, żeby kolega przesłał ten kod samego rana. Dlatego też nie czeka mnie zabawa z grą od najmłodszych godzin niedzielnych. Nie można jednak się zbytnio nakręcać i frustrować, trzeba podejść do gry w miarę możliwości (a także do życia) na zasadzie take it easy.  To czasem bardzo wiele pomaga i sprawia, że nie denerwujemy się w sposób, który jest zbędny, a który na pewno nie pomoże nam nic w życiu. 

Oby jednak życie samo w sobie nie wymagało takiego zdenerwowania :-)

sobota, 10 grudnia 2016

Karma powraca

Powiadają że dobro uczynione kiedyś może w przyszłości powrócić. Nie bardzo w naszym zwariowanym świecie można wierzyć w takie powiedzenie i jeśli dobro do nas powraca, to zawsze jesteśmy skłonni przypisać to na zasadzie przypadku. Okazuje się jednak, że czasem Karma faktycznie może być przyjazna. Przekonałem się o tym niedawno. Rozmawiałem bowiem z moim przyjacielem, którego znam od kilkunastu lat. Obaj mamy pasję do tej samej gry w World of Warcraft.  Zresztą to właśnie  ja mu ją zaszczepiłem.

Mam teraz komputer, który pozwala mi grać, ale nie mam najnowszego dodatku do World of Warcraft - czyli Legion. Na razie nie stać mnie na jego zakup, mam o wiele więcej pilnych wydatków do wykonania. W najlepszym wypadku mógłbym kupić Legion w styczniu. Myślałem, że może uda mi się to zrobić na Gwiazdkę, ale niestety nie wyrobię się z tym. Gdy więc o tym wszystkim dowiedział się mój przyjaciel, to po prostu postanowił mi go kupić w prezencie.

Oczywiście można powiedzieć, że to miły wspaniały gest i tak dalej, ale gdzie ta Karma? Otóż Karma polega na tym, że kilkanaście lat temu to ja mu kupiłem zestaw startowy do World of Warcraft składający się z głównej gry i Burning Crusade. On pamięta o tym, podczas gdy ja już o tym zapomniałem. Teraz on nie tylko zrobi mi prezent, ale również spłaci dawny moralny dług. Odwdzięczy się za to, że kupiłem mu wejście do świata gry, w której się zakochał. W tym sensie jest to ewidentnie przyjazna Karma i mały element wiary w to, że świat może być lepszy. Bo dobro zaczyna się czasem od drobnych rzeczy.

A na razie czekać mnie będzie oczyszczanie świata Azeroth z diabelskiego pomiotu Burning Legionu.

piątek, 9 grudnia 2016

Święta z Allegro

Ostatnio na ustach prawie wszystkich, nie tylko zresztą w Polsce, jest reklama świąteczna Allegro, która bije rekordy popularności i - nawet jak twierdzą niektóre zachodnie media - może uzyskać miano najlepszej tegorocznej reklamy świątecznej na świecie. Obejrzałem ją i ze mnie też wycisnęła łzy. W sumie można by się rozpuścić w ckliwości. I rozpuściłem się. Ale potem przeczytałem na pewnym blogu garść refleksji o tej reklamie i przytoczę je tutaj.

Sama reklama jest ciekawa, nienachalna i ma swoje poczucie humoru. Jest idealna jako story. Ale jej pobieżny ogląd zakrywa nieco drugie dno. I na to drugie dno zwrócił uwagę bloger. Ta reklama jest - że tak powiem swoimi słowami - swoistą antyreklamą świąt. Pokazującą święta w krzywym zwierciadle. Święta, które powinny być rodzinną radością. Faktycznie, nie gra roli to, czy spędzimy je w kraju z rodziną, czy za granicą z rodziną. Ale przesłanie tego filmu, widoczne niejako zza kadru, jest niestety bardziej smutne.

Film ten bowiem pokazuje nie tylko determinację i silną wolę dziadka w opanowaniu języka obcego. Pokazuje też (na szczęście tylko pośrednio) obojętność rodziny wobec dziadka. Na lotnisku nikt na niego nie czeka. Do rodziny jedzie taksówką. A wnuczka nie nauczyła się choćby po polsku "dzień dobry", aby powitać dziadka. Wszystko to układa się w obraz dziadka jako piątego koła u wozu. Dziadka, który z łaski nie tyle zostanie przyjęty na święta przez syna, synową i wnuczkę - co raczej nie zostanie przez nich wywalony z ich domu. To brzmi jakby jak ultimatum - dziadku, dopasuj się do nas, bo nam się do ciebie nie chce dopasować. Moja córeczka nie ma ochoty nauczyć się nawet kilku słów po polsku, żona też. Lepiej się naucz angielskiego, bo się skompromitujesz. I to mnie w tym przeraża - że taki po części anty-obraz świąt i polskiej gościnności został tak entuzjastycznie przyjęty na świecie.

A może po prostu świat na tyle zobojętniał, że nawet pół ciepłe, ale autentyczne święta pokazane w tej reklamie są dla niego cudowne?

czwartek, 8 grudnia 2016

Potęga sterownika

Miałem instalować Windows trzy razy. Na trzech dyskach. Najpierw na dysku notebooka, którego kupiłem, tylko po to, aby zainstalować tam program do odczytywania danych z dysków Macowych i zgrać te dane, a następnie sformatować dyski Macowe na PC. Potem (po wstawieniu do notebooka dysku SSD z Maca) miałem zainstalować Windows już na dłużej. A po kilku miesiącach, przy instalacji dysku SSD M2 (co kiedyś może się stanie) zainstalować tam Windows ostatecznie. Okazało się jednak, że czekało mnie pięć lub sześć dodatkowych instalacji w tak zwanym międzyczasie. 

Rozsiadłem się na Windowsach na dobre, gdy okazało się, że nie działają mi słuchawki. Nie są rozpoznawane, port muzyczny mini jack nie jest podłączony. Niby drobiazg, ale nie podaruję tego. Próbowałem to softwarowo naprawiać na różne sposoby - i nic. No to zreinstalowałem Windows. Na szczęście dane miałem na innej partycji, więc nawet format partycji systemowej nie był mi straszny. Po reinstalacji Windows okazało się, że najpierw słuchawki działają, potem nie. Więc kolejna instalacja. Stopniowo dowiadywałem się co może być przyczyną ich nie działania. 

Winiłem sterownik audio Realteka. Przechodziłem kilka ślepych uliczek i kilka raz instalowałem Windows - tego dnia cztery instalacje pod rząd. Wreszcie, mimo starannego baczenia, słuchawki znów nie zadziałały. Ale tym razem udało mi się podejść od tyłu sterownik audio i zdeinstalować jego najnowszą wersję. I słuchawki wróciły do łask. Można było tak zrobić od razu, ale wtedy nie udawało mi się ruszyć tego sterownika. Niestety, wiedzę nabywa się stopniowo, także metodą prób i błędów. To oczywiście nie koniec problemów,. jakie mieć mogę z Windowsami. 

Ważne jednak, aby uczyć się na błędach - w życiu też :-)

środa, 7 grudnia 2016

Elegancja na dziesiątkę

O Windows 10 słyszałem różne opinie, ale system ten po jego zainstalowaniu bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Jego prosta i minimalistyczna elegancja spodobała mi się jeszcze bardziej niż system mojego Maca. Spodobało mi się również kilka rzeczy, których nie ma na Macu, a które mi sprawiają niemałą frajdę, między innymi obserwowanie kopiowania plików z widokiem szczegółów - gdy jest pokazywana informacja o bieżącym transferze oraz rysowany wykres skuteczności kopiowania. Takich drobnych smaczków atrakcyjnych dla komputerowego geeka w Windows 10 jest więcej, choć nie wszystkie dadzą się tak łatwo uruchomić.

Udało mi się jednak zmienić wiele ustawień, a nawet zamontować Windows 10 moje dawno temu przeze zrobione (aż kilkanaście lat wcześniej!) kursory. Z każdą naniesioną poprawką komputer był coraz bardziej mój, foldery jego bardziej uporządkowane. Niektóre foldery uporządkowałem po ładnych kilku lub nawet kilkunastu latach. Inercyjnie przenosiłem je bez refleksji z jednego komputera na drugi. Teraz zaś mogłem w czasie przenoszenia danych spojrzeć na nie z dystansu i ad hoc wymyślić inne, lepsze konfiguracje. Niektóre dane kasowałem, inne konsolidowałem. Więcej porządku to więcej satysfakcji.

Musiałem tylko wszystko ustawić i zaplanować tak, ażeby komputer instalowany przeze mnie był w założonym terminie gotów był do pracy. Sama instalacja i szczegółowa konfiguracja zajmie wiele dni, ale do pewnych czynności komputer musi być gotów jak najszybciej. Nie obyło się oczywiście bez zabawnego wypadku - kiedy wróciłem z serwisu po przykręceniu śrubek okazało się, że mam w swoim mieszkaniu małe zalanie wodą. Na szczęście prąd był dostarczany i komputer spokojnie mógł się instalować w czasie, gdy wycierałem z podłogi wodę. W moim życiu bardzo często bywa tak, że w wielkich sprawach odnoszę sukcesy, ale w sprawach małych Bóg wtyka mi szpilki.

A zatem powrót do pracy i - także teraz możliwy - powrót do gier ;-)

wtorek, 6 grudnia 2016

Wkręcony

Zacząłem szukać w pobliżu mojego miejsca zamieszkania serwisów komputerowych, a była sobota, i wydzwaniać do nich z zapytaniem, czy podjęliby się tak banalnej rzeczy, jak wykręcanie śrub. Serwisy, do których dzwoniłem, chyba jednak nie chciały zarobić i przypominały mi, że nie pracują w soboty i zapraszają od poniedziałku. Jedyny informatyk, który gotów był przyjechać do mnie po to, żeby wykręcić te trzy głupie śrubki zażyczył sobie za to 150 (słownie sto pięćdziesiąt) złotych. Pomyślałem sobie jednak, że tak szalony nie jestem. Ale problem pozostał.

W końcu wpadłem na najbardziej banany pomysł. Wystarczy pojechać do serwisu firmy, w której kupiłem komputer, bo jej salony czynne są do późna siedem dni w tygodniu. Tak zrobiłem. Pojechałem do najbliższego geograficznie talonu, w którym wykręcili mi te śrubki, wymienili dysk, i wkręcili ponownie. Problemy ze sprzętem miałem już za sobą. Wkręcili mnie co prawda na 30 złotych, ale trudno. Pozostawało bawienie się z oprogramowaniem.

Zabawa ta polegała przede wszystkim na przegrywaniu danych z dysków makowych na PC, formatowaniu ich na PC, właściwej instalacji systemu, jego konfiguracji i kustomizacji, oraz instalacji sterowników producenckich i pozostałego oprogramowania. Czyli robota na co najmniej jeden-dwa dni, nie licząc mniejszych poprawek i ustawień, które będzie się wykonywało dniami i tygodniami potem. Oczywiście najgorsze, co pojawia się przy stawianiu nowego komputera, to niepewność o to, czy wszystkie ustawienia lub elementy służące aktywności na komputerze dadzą się w taki sam (lub w inny równie skuteczny sposób) ustawić, po to, aby czynności na nowym komputerze były możliwa tak, ja na dotychczasowym sprzęcie.

A zatem stawianie nowego komputera to okres niepewności.

poniedziałek, 5 grudnia 2016

Trzy śrubki

Na zakupie komputera i myszki się nie skończyło. Miałem bowiem opracowany poprzedniego dnia, jako jeden z wariantów dodatkowych, pomysł na zakupienie lepszej membranowej klawiatury. Pojechałem więc, po drodze kupiłem tą klawiaturę, załatwiłem jeszcze inne sporawy. W domu rozpakowałem sprzęt i zacząłem częściowo świadomie (a częściowo nieświadomie) przekonywać się psychicznie do nowego komputera w porównaniu do tego lepszego, o większym ekranie, który sobie upatrzyłem, a którego kupić nie mogłem. Stwierdziłem, że zakupiony przeze mnie komputer jest zgrabny, elegancki, a jego klawiatura wiele fajniej wygląda niż w tym lepszym komputerze - w proporcji do jego obudowy. Nie ma to jak siła autosugestii ;-)

Pierwszy problem pojawił się przy instalacji systemu operacyjnego. Upatrzone przeze mnie Windows 7 zainstalowało się, ale komputer nie był w stanie rozpoznać peryferiów, a nawet własnych podzespołów, takich jak porty USB - podłączone do nich klawiatura i myszka nie działały. Musiałem wyjść zainstalować Windows 10, o którym słyszałem czasem niemiłe rzeczy. Wtedy wszystko poszło jak z płatka. Program do zgrywania danych z dysku twardego używany na starym zastępczym komputerze tu nie działał, więc zainstalowałem inny. 

O dyskach twardych napiszę osobny post. Teraz zaś przeskoczę do dalszego momentu mojej historii. Kiedy zgrałem dane z dawnego dysku zewnętrznego z Maca (szybkiego dysku SSD) i niemałym trudem sformatowałem go system NTFS (a nie jest to takie proste i wymaga kilku sztuczek), postanowiłem rozkręcić mojego notebooka po to, żeby wymienić jego dysk twardy na dysk SSD i ostatecznie zainstalować na nim system, Jednak okazało się, że po wykręceniu około dziesięciu zwykłych śrubek trafiłem na trzy śrubki o zupełnie innej, płaskiej konstrukcji i bardzo małych otworach do śrubokrętu, które były umieszczone  nad napędem CD. Nie byłem w stanie ich odkręcić posiadanymi (i nawet pożyczanymi) śrubokrętami.

Lipa - mogę zostać przy obecnym dysku, ale wolałbym mieć dysk SSD,

niedziela, 4 grudnia 2016

Dwa komputery

A zatem postanowione, kupuje komputer. Zamówiłam odpowiednio wcześniej myszkę, która dojeżdża z drugiego krańca Polski. Wybrałem taki salon, w którym były dodatkowo dwie sztuki modelu wyższej klasy, który ewentualnie mógłbym kupić, gdybym miał więcej pieniędzy uzyskanych ze sprzedaży starego Maca. Oczywiście nie rezerwowałbym takiego lepszego komputera, póki nie zdołałbym zebrać pieniędzy na jego zakup. Byłem jednak pewny, że z łatwością będę mógł wymienić swój zamówiony komputer, jeśli takie pieniądze się pojawią.

W sumie było tak, że sprzedałem swojego starego Maca z dodatkową pamięcią poniżej oczekiwań finansowych, które żywiłem, ale jednocześnie otrzymałem do dyspozycji trochę więcej pieniędzy na naprawę starego notebooka, którego dostałem jako komputer zastępczy od rodziny. Mogłem więc te dodatkowo otrzymane pieniądze tymczasowo wypożyczyć, aby kupić komputer lepszej klasy zamiast tego, który już zamówiłem i który czekał na mnie w salonie. Jadąc do salonu zastanawiałem się, czy jest to dobre wyjście. Oczywiście jeżeli kupię komputer słabszy, to nie będę w stanie wymienić na lepszy takiego elementu, jak procesor lub grafika. Zatem wiadomo, że lepiej kupić komputer w potężniejszej konfiguracji, ale to tylko teoria. A jak to jest w praktyce?

W praktyce z jednej strony są teoretyczne zalety, a z drugiej strony realia życia. Trzeba być odpowiedzialnym. Można oczywiście rzutem na taśmę całe pieniądze przeznaczyć na zakup lepszego komputera, ale potem trzeba będzie te pieniądze oddawać. A poza tym powstaje pytanie - czy ten droższy komputer będzie szokująco lepszy? Chyba jednak nie. Sprawa rozwiązała się w salonie. Otóż tego dnia rano ktoś zarezerwował obie sztuki lepszych komputerów, które sobie upatrzyłem na ewentualny droższy wariant zakupu. Nie mogłem więc i wybrać postanowiłem nie czekać na inne rozwiązania. Potraktowałam to jako prosty znak od Pana Boga i zdecydowałam się ten komputer, który pierwotnie zamówiłem.

Ale to oczywiście nie koniec mojej komputerowej historii :-)

sobota, 3 grudnia 2016

Jeden pomysł

Dziś zaczynam serię notek o moich perypetiach ze zmianami komputera. Zacznę więc od jednego pomysłu - na optymalizację pracy i życia z kompem. Miałem wspaniałe (ale nie w sensie osobistego odczucia) porównanie wydajności starego dziesięcioletniego notebooka, na którym zastępczo pracowałem, nawet z moim Makiem (siedmioletnim, ale nieco poprawionym ostatnimi czasy). Na tym notebooku nie dało się płynnie pracować i znieść można było niewyobrażalne ilości - niestety tylko wirtualnych - jajek. Postanowiłem więc obliczyć, jakie oszczędności przyniesie mi zakup nowego komputera, dobrej myszki i profesjonalnej mechanicznej klawiatury.

Klawiatura mechaniczna, którą sobie upatrzyłem, ma wyższe klawisze, a ich lica mają większe odstępy między sobą niż te w mojej bardziej płaskiej (obecnie używanej) membranowej klawiaturze. To oznacza, że trudniej będzie omyłkowo wciskać niewłaściwe klawisze lub dwa klawisze naraz. Dobra myszka oznacza zaś możliwość o wiele szybszego i bardziej precyzyjnego wstawiania kursora do tekstu i zaznaczania wyrazów lub ich części w tekście. Ogólnie zaś sam komputer z lepszym procesorem, szybszą pamięcią i grafiką oznacza o wiele szybsze działanie systemu i wykonywanych w nim prac.

Jak to więc wygląda w praktyce? Podliczyłem sobie. Piszę zawodowo dość krótkie teksty po kilkaset znaków. Liczmy, że pisanie tekstu dotychczas zajmowało siedem minut - cztery na pisanie i trzy na poprawianie źle wpisanych klawiszy (bo naprawdę sporo było tych błędów). A z nową klawiaturą? Liczmy trzy i pół minuty na pisanie i półtorej na poprawianie - dwie minuty zysku na tekście. Kilkadziesiąt tekstów dziennie to 2-3 godziny oszczędności. Do tego co najmniej godzina oszczędności na przeglądaniu wiadomości w internecie. Wychodzi co najmniej 3-4 godziny oszczędności dziennie. A jest też inny element dodatkowy. Płynna praca bez tylu błędów mniej męczy i bardziej motywuje - a to może oznaczać więcej pracy i więcej zarobku (i to bez wydłużania czasu pracy - a wręcz odwrotnie).

No to jedziemy kupić nowego kompa PC.

piątek, 2 grudnia 2016

Jaja

Praca na zastępczym kompie, czyli moim własnym starym notebooku litościwie użyczonym mi przez rodzinę, to są jaja. W tym sensie, że niejedno (wirtualne) jajko można znieść czekając, aż komputer ten wykona nawet tak prozaiczne czynności, jak odpalenie przeglądarki internetowej i wyświetlenie na niej pojedynczej strony. Przy czym używając słowa "czekając" mam na myśli nie ułamek sekundy, ani kilka sekund, ale co najmniej kilkadziesiąt sekund, jeśli nie kilka minut. Na takim sprzęcie teraz pracuję.

Ale dziś to się zacznie zmieniać. Jadę po nowy komputer, to już pewne. Niepewne jest zaś to, czy uda mi się od razu sprzedać mojego starego Maca - a jeśli tak, to za ile. Od tego zależeć będzie to, co za te pieniądze kupię. W pierwszej kolejności klawiaturę - ale nie byle jaką, bo zwykłą już mam pd kwartału. To klawiatura mechaniczna o trwałości (uwaga) 50 milionów kliknięć. Czyli klawiatura na całe lata. Idealna do używania z kolejnymi komputerami. I idealna, aby była żywą pamiątką po moim Macu. 

Mam jednak także nadzieję na dodatkowy zakup, bo akurat jest promocja. Ale nie zdradzę o co chodzi, aby nie zapeszać. To wszystko jednak sprawia, że mam dziś wariantowy dzień - zależnie od rozwoju sytuacji zmienią się moje dalsze ruchy. Jeśli Maca sprzedam - kupuję dodatkowo klawiaturę, jeśli sprzedam za większą kwotę - dokupuję jeszcze coś. Wczoraj to sobie rozpisywałem. Musiałem też sprawdzić chyba kilkanaście opcji przejazdu komunikacją miejską, aby z góry wiedzieć czym i gdzie dojechać. A jeżdżenia może być co najmniej na pół dnia - albo na dwie trzecie.

I oby było, bo im więcej jeżdżenia - znaczy, że tym więcej rzeczy kupię :-)

czwartek, 1 grudnia 2016

Niepamięć

Otwieram serię postów na tematy geekowskie. Nie gejowskie, jakby ktoś nie wiedział co znaczy te pierwsze określenie, a oznacza pasjonata nowych technologii. Ogólnie mogę się uważać za geeka, ale od kilku dni jestem nim w szczególnie intensywny sposób. Mam bowiem wciąż mojego starego Maca w naprawie i straciłem już zainteresowanie podtrzymaniem go przy życiu. Bo nawet jeśli cudem naprawiłbym jego grafikę, to jaką mam gwarancję, że zaraz coś innego nie padnie w nim? Dlatego nie odebrawszy jeszcze Maca z serwisu (zrobię to niebawem, gdy będę kupował nowy komputer PC) wystawiłem go na sprzedaż - na części.

Wystawiłem go w takiej cenie, że jeśli by się sprzedał, to miałbym kasę na kupno lepszego modelu komputera - a tu nie chodzi o byle jaki lepszy model, ale bardzo ściśle określony. I wydawało się niedawno, że złapałem życie za rogi, bo ktoś chciał go kupić. Już się cieszyłem, że będę miał znacząco lepszy model, gdy okazało się, że on chciał nabyć nie cały komputer, ale moją starą pamięć 4 GB, wystawioną dodatkowo z tym komputerem. I chciał się z tym jeszcze targować, obniżając cenę pamięci o niemal połowę!

Nie muszę chyba dodawać, że przeżyłem z tego powodu zawód. Niech więc spada na szczaw. Sprzedaż pamięci w niczym mnie nie ratuje. A tym bardziej jej targowanie - stać mnie na poczekanie na kogoś, kto kupi ją w wystawionej cenie. Nie pali mi się z tą pamięcią. Już myślałem, że będę miał lepszy komputer, a tu się okazje, że facet chciał tylko pamięć.

Trzeba puścić to w niepamięć ;-)

środa, 30 listopada 2016

Speed up!

Mój stary (siedmioletni) Mac ciągle w naprawie i jakoś nie mogą znaleźć do niego układów graficznych na wymianę. Albo mogą, ale mają burdel w serwisie i takie nawarstwienie prac, że posiłkują się tą wymówką. Ja jednak obstawiam bardziej opcję realną - czyli brak układów. Także dlatego, że czuję tu już Boży palec. A ten Boży palec pokazuje mi na inną opcję - zamiast wydawać kasę na naprawę Maca, wystarczy dołożyć drugie tyle i kupić wypasiony notebook PC. Ma to wiele zalet - szybsze działanie, dostępne gry, które na Macu chodziły za wolno (można wtedy grać w World of Warcraft bez problemu z dobrymi ustawieniami grafiki). Ja jednak widzę w takim rozwiązaniu dwie niezbyt typowe zalety. Napiszę o nich, aby naświetlić tę sprawę i pomóc może innym w podejmowaniu decyzji o wymianie sprzętu.

Po pierwsze - obawa o inwestycję. Nawet jeśli wysupłam kasę (wcale niemałą) na naprawę Maca, to jaką mam gwarancję, że niedługo nie padnie w nim coś innego - na przykład płyta główna? I znów nie będzie jak jej sprowadzić, a cała naprawa pójdzie się jebać (jak mawiają geje). Gdy kupię PC, to mam nie tylko lepszy sprzęt, ale także nowy, z gwarancją. Po drugie - speed up! I o tym chcę dziś napisać. Mój Mac działał wolno pod 64-bitowym systemem, ale dodałem mu dysk SSD i zamieniłem 4 na 8 GB RAM. Ze względu na SSD (podejrzewam, że RAM tu mniej się przysłużył) Mac przyspieszył, ale wciąż w wielu zadaniach (na przykład przy otwieraniu wielu stron internetowych) trzeba całkiem długo czekać. A to irytuje i demotywuje.

Nowy komputer przejmie dysk SSD od Maca (a jego klasyczny dysk twardy stanie się zewnętrznym backupowym). Ma tyle samo pamięci, ale dwa razy szybszej i o wiele wydajniejszy procesor oraz grafikę. Spodziewam się więc znacznego przyspieszenia. A jak znacznego, to orientacyjnie (wróżąc z fusów) wyliczałem sobie. Otóż na kupnie komputera być może oszczędzę nawet kilka godzin dziennie (ale w porównaniu do obecnego zastępczego komputera, czyli w porównaniu do Maca może połowę tego czasu), między innymi na szybszym otwieraniu stron internetowych lub szybkim graniu. Przy zakupie lepszej myszki i klawiatury zyskam może kolejną godzinę-dwie dziennie. A to dzięki mojej pracy, w której piszę teksty. Lepsza, bardziej pewna i precyzyjna myszka to szybkie umieszczanie kursora w tekście w czasie jego poprawiania. Niech to będzie 15-30 sekund na tekście, razy kilkadziesiąt tekstów dziennie... A klawiatura - lepsza, mechaniczna, z wysokimi klawiszami, które trudno wciskać podwójnie i które się nie blokują, gdy się je krzywo wciska - to lepsze pisanie, mniej błędów w trakcie złego wciskania klawiszy, a zatem mniej poprawek w tekście. Czyli minuta lub więcej na tekście razy kilkadziesiąt tekstów. Naprawdę mogę oszczędzić dzięki tym ulepszeniom nawet kilka godzin dziennie

A ile zyskam dzięki lepszej motywacji do pracy, która się pojawi wtedy, gdy spzręt będzie działał płynnie i pewnie?

wtorek, 29 listopada 2016

Śmiechu warte

Dziś napiszę kilka słów na temat śmiesznych filmików oglądanych w internecie i ogólnie humoru dostępnego w sieci. Humor widoczny na przykład w strumieniu na Facebooku można podzielić na trzy kategorie (pod względem formy przekazu) - film, obrazek lub tekst. Tekstem podaje się dowcipy, takie jak na przykład świetny dowcip o szczurach, który niedawno czytałem:

Dwa szczury jedzą taśmę filmową.
- Dobry film - mówi jeden
- Dobry, ale książka była lepsza - odpowiada drugi

To idealny przykład genialnego humoru (w moim rozumieniu) - subtelny, zabawny i nie prostacki. Ja zaś już od dawna przekonałem się, że szczególnie prostactwo humoru mało mi odpowiada. Zdecydowanie wolę humor wysokich lotów, czyli rzadki. Doskonałym przejściem od humoru tekstowego do grafiki są internetowe memy - też bywają świetne (jeśli świetny jest ich tekst, a rzadziej także perfekcyjne dobranie tekstu i zdjęcia). Obrazki śmieszne to bardziej rysunki karykaturalne lub zdjęcia mówiące same za siebie - mało ich w sieci, jeśli oczywiście mówimy o obrazkach wybitnych, a nie tandecie. Większość tak zwanych śmiesznych obrazków jest bowiem mniej lub bardziej banalna. 

A jak to wygląda w przypadku humorystycznych filmików w sieci? Niedawno ktoś mnie poprosił do swego komputera, aby pokazać śmieszny filmik (a ściślej - składankę śmiesznych filmików). I ze zdumieniem przekonałem się, że choć niby były one śmieszne, to ani razu nie zaśmiałem się na głos oglądając je. To uświadomiło mi, jak mało jest naprawdę śmiesznych filmików w sieci. Dlatego, jeśli sam je oglądam, to tylko te polecone przez ludzi, co do których wiem, że mają doskonałe poczucie humoru (niezależnie od wyznawanych poglądów politycznych, choć oczywiście politycznie przeciwnych swojej ideologii dowcipów oni jednak nie publikują). 

No dobra, koniec pisania, pora na pracę - a to na pewno nie jest do śmiechu ;-)

poniedziałek, 28 listopada 2016

Castracja

Umarł wielki Fidel Castro - wspaniały rewolucjonista i w ogóle. Bez niego świat już nigdy nie będzie taki sam. Ani ten sam. Ani ten sam i taki sam. I w ogóle przywódcy wielu krajów nagle padają na kolana przed wielkim Fidelem, tak jak on padł swego czasu opuszczając mównicę i potknąwszy się o jakiś złowrogi, kapitalistyczny kabel. Lewaccy przywódcy i piewcy Nowego Wspaniałego Świata wylewają tony łez w związku ze śmiercią ojca narodu kubańskiego, a prywatnie panicza pochodzącego z jednej z sześciu najbogatszych rodzin kubańskich, któremu zamarzyła się rewolucja. A co ciekawego jest w tym dla nas gejów?

Jak wiadomo lewactwo jest nadmiernie nastawione na Wspaniałe Pomaganie gejom. Do tego stopnia, że terroryzuje innych, którzy odmawiają gejom nie tylko tolerancji (którą każdy powinien mieć) ale nawet (wymagającej zgody własnego sumienia) akceptacji. I te postępowe lewactwo jakoś kompletnie zapomina o tym, że wielki Fidel Castro był (podobnie jak Ernesto Che Guevara) zaciętym wrogiem homoseksualizmu. Gejów prześladował w kraju lub zmuszał do emigracji. Dla lewactwa powinien być homofobem, i takim na pewno by się stał, gdyby miał nazwisko Castro-Kaczyński. 

Ale ponieważ to "tylko" Castro, więc lewactwo w lot zapomniało o jego zbrodniach wobec gejów (bo o jego zbrodniach wobec innych ludzi w ogóle lewactwo nie myśli) i wynosi go na ołtarze - o ile lewactwo może wynieść na ołtarze. Zawsze podziwiałem ów bezwzględny taktyczny relatywizm lewactwa. Oni potrafią kompletnie, bez mrugnięcia okiem, uznać zbrodniarza sprzeniewierzającego się ich wymuskanej ideologii gender za bohatera tylko dlatego, że to chwilowo jest po ich ideologicznej myśli, aby udzielać moralnego rozgrzeszenia ostatnim socjalistycznym dyktaturom świata. 

Jak widać, lewackie elity objęła już intelektualna Castracja.

niedziela, 27 listopada 2016

Ad Kalendas Graecas

Dawniej mawiało się, jeszcze w starożytnym Rzymie, że coś może się wydarzyć ad Kalendas Graecas, czyli nigdy - bo greckie kalendy nie istniały. Dziś można to samo powiedzieć o prezesie Trybunału Konstytucyjnego, Andrzeju Rzeplińskim. Otóż prezes Rzepliński w pewnym senie kopnął w kalendarz. W reklamowym kalendarzu Trybunału Konstytucyjnego wkradł się bowiem pewien drobny błąd - zabrakło w nim między innymi 19 i 20 grudnia, a jak wiadomo prezes Rzepliński miał 19 grudnia skończyć kadencję. A skoro tego dnia nie ma w kalendarzu, to można żartobliwie rzec, że prezes Rzepliński jest wieczny.

Tak zresztą powiedział o nim sędzia Biernat - Rzepliński nie skończy nigdy kadencji i jest nieśmiertelny. Tymczasem kalendarz Trybunału Konstytucyjnego to wyraźnie potwierdza. Jednak żyjemy w demokratycznym kraju, więc kalendarz ów odbiera istnienie nie tylko dniom 19 i 20 grudnia, ale także 5, 6, 12 oraz 13 grudnia. To zdecydowanie zła wiadomość dla KOD - mieli demonstrować 13 grudnia, w rocznicę wprowadzenia przez Jarosława Kaczyńskiego stanu wojennego, czyż nie? Z drugiej strony, osoby urodzone w tych dniach są niestety pozbawione okazji do świętowania swoich urodzin. Kto nie wierzy w tę opowieść, znajdzie zdjęcia kalendarza TK pod tym linkiem.

Jednak jeśli ktoś traci, to najczęściej inny zyskuje. Dni 7, 8, 14, 15, 21 i 22 grudnia są w tym kalendarzu Trybunału Konstytucyjnego podwójne. Zatem osoby urodzone w tych dniach mają szansę na świętowanie podwójnych urodzin. To też dla nich jedyna w swoim rodzaju okazja, aby cofnąć się w czasie. Jak widać, kalendarz Trybunału Konstytucyjnego jest naprawdę jedyny w swoim rodzaju, podobnie jak jego Prezes. W sumie jednak nie ma w tym nic dziwnego.

Wszak polska opozycja totalna musi wystawić po swojej stronie równie totalnego Prezesa.

sobota, 26 listopada 2016

Wieczór gejowski

Zrobiliśmy sobie wczoraj wieczór filmów gejowskich z moim chłopakiem. Trzy filmy w prawidłowej, rosnącej pod względem powagi kolejności. No i wspólne oglądanie w przytuleniu razem - też inna jakość niż samotne. Najpierw przezabawna amerykańska komedia "Klatka dla ptaków" z niezapominanym Robinem Williamsem. Genialny przykład amerykańskiego dobrego humoru - bez głupich dowcipów i sitcomowych śmiechów zza kadru. Temat gejów fenomenalnie podany, mnóstwo humorystycznych smaczków, w tym także takie, które rozpoznać może jedynie bardziej wytrawny widz. Było się naprawdę z czego śmiać.

Potem coś nieco poważniejszego, czyli "Letnia burza". Film pełen młodzieńczej beztroski, ale także pokazujący kształtowanie się człowieka, dokonywanie jego pierwszych ważnych życiowych wyborów. Ma przy tym wiele fajnych akcentów humorystycznych, jest lekki, miły i pełen muzyki - naliczyłyśmy aż 13 utworów muzycznych w jego soundtracku. Film z pewnością godny polecenia. Niemiecka produkcja z występującą tam gościnnie Alicją Bachledą-Curuś.

Trzeci film był zdecydowanie najpoważniejszy i najbardziej smutny. To "Dom Chłopców". Film opowiadający o młodym geju zaczynającym jako przelatujący z kwiatka jednej imprezy na drugą hedonista, a następnie przechodzącym swoją drogę życiową. Najpierw zaczynając od ucieczki z domu rodzinnego, potem przez usamodzielnienie, pracę i wreszcie zakochanie się w "heteryku", którego okradła własna dziewczyna. A potem okazało się, że okradł go także pewien bogaty amerykański gej - kradnąc mu jego własne życie. Dosłownie. To film nie tylko o miłości, ale także o początkach AIDS.

W sumie jednak wniosek jest optymistyczny - miłość (prawie) wszystko zwycięży.

piątek, 25 listopada 2016

Stara nadzieja

Przedwczoraj było o nowej nadziei na moim blogu. A dziś napiszę o w pewnym sensie starej nadziei - i to z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że ta nadzieja towarzyszy mi od mniej więcej 3 tygodni, więc nie jest już najnowsza. A po drugie dlatego, że dotyczy ona czegoś relatywnie bardzo starego, czyli mojego siedmioletniego komputera, który obecnie jest w naprawie. Dzwoniłem dziś, aby się dowiedzieć co z nim i znów się okazuje, że nie ma jeszcze tych obu układów graficznych, które mają w nim wymienić. Niedawno wydałem kasę na upgrade kompa i nagle lipa. Może być nawet tak, że się go nie da naprawić. 

Sympatyczny pan od serwisu do poniedziałku da znać, czy poruszona w tej sprawie dodatkowa osoba coś załatwi. A jeśli nie załatwi, to on ma jeszcze jakąś inną "ostatnią deskę ratunku". A jeśli i to się nie uda, to co dalej? Zastanawiałem się już nad tym. Po pierwsze, można walczyć o jabłuszko. Czyli na przykład kupić innego używanego Maca i przenieść do niego pamięć (o ile ma taką samą jak mój notebook) i dysk SSD. Można kupić komputer uszkodzony analogiczny do mojego i poskładać z nich jedną maszynę. Dzięki temu miałbym takiego lub innego Maca, a to co by zostało z mojego dawnego Maca można sprzedać na części.

Druga opcja to kupno PC. Czyli wracam do Windows. I tak już obecnie jestem na Windows 7 na moim komputerze zastępczym, ale można powiedzieć, że siedzę tam tylko na krawędzi kanapy, a nie wygodnie na niej rozciągnięty. Zaleta kupna PC jest taka, że już za tę kasę, którą pożyczyłem na naprawę, można kupić jakiś niezły (ale nie najlepszy) notebook, choć wystarczający nawet do grania. Może uda się pożyczyć dodatkową kasę i kupić coś lepszego. Albo posiedzieć na tym zastępczym kompie i zarobić na coś lepszego. A nawet jeśli to byłby komputer już teraz kupiony za pieniądze do naprawy, to z łatwością można na nim posiedzieć rok czy dwa lata i zebrać kasę na bardzo wypasionego kompa potem. I chyba coraz bardziej się przekonuję, że przesiądę się na nowy komputer - i nie będzie to już Apple. 

Ale najważniejsze jest to, że w sumie mam dwie dobre opcje - albo mój Mac z odnowioną grafiką będzie śmigał, albo przesiądę się na całkiem dobrego PC.

czwartek, 24 listopada 2016

Heartstone

Niedawno próbowałem wrócić do World of Warcraft, bo osoba bliska mi w sercu zaczyna przygodę z tą grą. Jednak mój komputer zastępczy jest tak wolny, że gra się ładuje z 10 minut i nawet jeśli postać się zaloguje do gry, to już po chwili gra się kończy z powodu timeoutu (bo jak się postać zaloguje, to nie znaczy, że od razu może cokolwiek robić, tylko dalej się czeka, aż dysk przestanie pracować). Nie dziwię się, że tak się dzieje na kompie z 1 GB RAM. Zatem oddałem swoje konto chłopakowi, niech rozwija druida z 90 na 100 level (nie jestem jeszcze w Legionie, więc mogę lewelować do setki jedynie). A on nosi się z zamiarem gry na druidzie, więc może przy okazji go poznać na poziomie bliskim end-game.

Natomiast ja z kolei spróbowałem, bo chłopak mnie zachęcił, ponownie gry w Heartstone. Wcześniej grałem tam tylko po to, aby z trudem wygrać 3 rozgrywki i dostać dzięki temu w World of Warcraft specjalnego wierzchowca. Teraz poczytałem nieco na necie, założyłem inną postać (druida zamiast ówczesnego maga). Mój chłopak usiadł przy mnie - i przyniósł mi szczęście. Pierwszy gracz od razu poddał grę. W kolejnych kilku rozgrywkach jeszcze trzy razy wygrywałem. W sumie pod względem liczby wygranych nie narzekam. Bo potem były kolejne wygrane, a jeśli przegrywałem, to z klasą i czasem o włos od zwycięstwa. Czyżbym znalazł nową grę Blizzarda, w którą dodatkowo mogę grać także z moim chłopakiem (choć w tym wypadku nie razem, ale przeciw sobie)? Ale z nim zawsze mogę przegrać, to nie boli :-)

Tego dnia grałem nawet w nocy, bo nie mogłem zasnąć. Kupiłem kilka paczek kart, uzupełniłem talie dla druida i innych postaci. I gra, mimo odgrażania się, że nie pójdzie na 1 GB RAM (tyle, że instalator jedynie lojalnie mnie uprzedził, że może się gra kiełbasić, ale zainstalować ją pozwolił), poczyna sobie bardzo dobrze. No bo jaka tam jest grafika, w porównaniu do wektorowej w WoWie? O wiele prostsza i widocznie sam silnik gry jest także znacznie prostszy. Machanie kartami nad stołem gry, różne efekty walenia się po łbach kartami, animowany interfejs poza rozgrywką - nie jest to nic tak zasobożernego, jak WoW.

Skoro zatem nie WoW, ale Heartstone są teraz grą, w którą mogę grać na moim kompie, to nie pozostaje nic innego, jak zakrzyknąć wow! :-)

środa, 23 listopada 2016

Nowa nadzieja

Zmiany w życiu. Z jednej strony nowa nadzieja i nowe szanse. Z drugiej strony, stare historie, stare zobowiązania, także finansowe, i konieczność ich spłacania. Trzeba bezie to wszystko zbilansować, a kołdra jak zawsze w takich warunkach jest za krótka. Ale jest przynajmniej nadzieja, że (skoro już przy sypialnianych porównaniach jesteśmy), że pod tą kołdrą można się będzie razem wygrzać. Trzeba jednak powoli rozpędzić się do działania na wysokich obrotach.

Ostatnio miałem kilka dni kompletnego nieomal marazmu. Nawet nie miałem siły pracować. Ale pewne rzeczy w moim życiu się zmieniły i być może powrót do pracy będzie teraz łatwiejszy, a co najważniejsze - motywacja do pracy będzie większa. Cza to oczywiście pokaże. Miejmy jednak nadzieję, że przynajmniej mam jakieś nowe kierunki do zagospodarowania.

W życiu nie tyle czasem brakuje energii, co brakuje energii skierowanej w odpowiednią stronę. Co nam po rozpalonym ogniu pod kotłami parowca, jeśli nie wiadomo dokąd ma on popłynąć? Trzeba mieć nie tylko energię do ruszania się, ale także wytyczony kurs do określonego celu. Albo, najczęściej, do całej lawiny celów. A w życiu cele go za celem i bieżące sprawy jedna po drugiej wymagają załatwiania. Oby teraz to było łatwiejsze. 

Pożyjom, uwidim ;-)

wtorek, 22 listopada 2016

Uśmiechnij się SS-manie

Czy we Francji można się uśmiechać pozując do zdjęć? Można, pod warunkiem, że nie jest się dzieckiem z zespołem Downa. Jak bowiem orzekła Francuska Rada Stanu pokazywanie uśmiechniętych zdjęć dzieci z zespołem Downa "prawdopodobnie narusza spokój sumienia kobiet, które legalnie dokonały innych osobistych wyborów". Czyli, krótko mówiąc, dokonały aborcji własnego dziecka z zespołem Downa. Proponuję więc, aby francuska Rada Stanu zakazała, na przykład, pokazywania zdjęć uśmiechniętych wyzwolonych więźniów hitlerowskich obozów zagłady, ponieważ prawdopodobnie naruszy to spokój sumienia esesmanów SS-Totenkopfverbände, który którzy legalnie dokonywali swoich osobistych wyborów czasie służby w nazistowskich kacetach. 

Ktoś odpowiedział na kontrowersyjną decyzję francuskiej Rady Stanu sugerując, że następnym krokiem we Francji będzie zakaz publikacji zdjęć szczęśliwych staruszków, aby nie urazić osób, które podały rodziców eutanazji. Mocne, być może za bardzo przesadzone, ale czasem przesada jest konieczna, żeby zarysować problem. Łukasz Adamski napisał na swoim profilu na Facebooku znacznie bardziej dramatyczne podsumowanie: "Pierdolona eugenika wróciła w wielkim stylu. Niech może jednak zdechnie ta neonazistowska cywilizacja". Niestety, ta francuska mentalność państwowa coraz bardziej przypomina hitlerowską i porównanie do obozów koncentracyjnych oraz SS-manów zaczyna być coraz bardziej zasadne. Mam jednak nadzieję, że na takim wstępnym porównywaniu się skończy i że pod względem mieszania się w cudze życie i manipulacji francuskie państwo nie zajdzie tak daleko jak III Rzesza.

Jeśli ktoś dokonał starannie przemyślanego wyboru i zdecydował się na aborcję dziecka z zespołem Downa, to jest jego osobisty wybór i zarazem wielka osobista tragedia jako taka. Tragedia rodzica tracącego własne dziecko. Jestem pewny, że każdy normalny człowiek jako tragedię to przeżywa. Szanuję te ciężkie, tragiczne wybory i uważam, że nie powinno się tych ludzi stawiać pod pręgierzem. Tragedia ich osobistej decyzji jest dla nich wystarczającą, świadomie przyjętą życiową skazą, z którą zapewne będą musieli się mierzyć do końca swoich dni. Nie widzę jednak powodu, dla którego mielibyśmy odmawiać radości uśmiechu dzieciom, które jednak przyszły na świat zespołem Downa i otaczane są miłością przez swoich rodziców. Jestem przeciwny chowaniu sumienia ludzi, którzy zdecydowali się na aborcję własnych dzieci, pod klosz. Skoro podjęli taką decyzję,  na pewno byli świadomi tego, że jej konsekwencje ponosić będą przez całe życie.

A my i nasze państwo powinniśmy przede wszystkim popierać cywilizację życia, a nie cywilizacje śmierci.

poniedziałek, 21 listopada 2016

Jakość poznawania

Była taka reklama firmy Hewlett-Packard składająca się z dwóch kartek. Na jednej z nich wydrukowane niewyraźnie słowo jakoś, a na drugiej wydrukowane wzorowo słowo jakość. Miało to oczywiście podkreślać jakość drukarek tej firmy. Podobnie można by powiedzieć o jakości poznawania się. Czasem poznajemy kogoś długo, długo - i nawet go nie znamy, a czasem mija zaledwie kilka dni od momentu kiedy zapoznaliśmy jakąś osobę - a my już czujemy się jakbyśmy znali od lat, albo co najmniej miesięcy.

Próbowałem dociekać dlaczego tak się dzieje i doszedłem do wniosku że są za to odpowiedzialne dwie sprawy. Po pierwsze, im więcej z daną osobą mamy wspólnych płaszczyzn (na przykład zainteresowań lub pasji życiowych i tym podobnych), to tym łatwiej jest  stworzyć relacje z taką osobą i tym łatwiej jest dogadywać się z nią. Mamy wtedy również poczucie, że znamy się z tym kimś od lat. Po drugie, jeśli z daną osobą nadajemy na podobnej fali serca, to po prostu intuicyjnie czujemy, że możemy jej zaufać, że jest ona przyjazną duszą i że możemy się w pełni na nią otworzyć.

Nie liczy się zatem od ilu dni, tygodni i miesięcy kogoś znamy, ale to, na ile mocno jesteśmy z nim związani różnego rodzaju podobieństwami, wspólnymi pasjami, pokrewieństwem charakterów. Jeśli w tym zakresie łączy nas wiele, to mamy poczucie, że znamy się już bardzo długo. Mnie ostatnio trafił się taki przypadek. Poznałem kogoś, z kim wydaje się, że znamy się od miesięcy, a tak naprawdę znamy się od niewielu dni. Ale w tym czasie przegadaliśmy ze sobą więcej, niż z niejedną osobą przegadałem w kilka miesięcy. Mam nadzieję, że ta relacja będzie najczystszą jakością, a nie jakąś tam ilością, chociaż oczywiście poznaną osobą poznaną przeze mnie osobą nie jest żaden Hewlett-Packard.

Poznałem bowiem drugiego człowieka - i bardzo mi to odpowiada ;-)

niedziela, 20 listopada 2016

Porównanie

Zacząłem dzisiejszy poranek przeglądania wiadomości i moją uwagę zwróciły dwie obok siebie: wypadek w Żyrardowie - 3 osoby w szpitalu, a poniżej mniejszą czcionką opisana katastrofa kolejowa w Indiach - 91 osób nie żyje. Przypomniał mi się fragment książki o pedagogice dziecięcej, w której podano przykład ćwiczenia dla dziecka. Miało ono wykazać absurdalność w zdaniu "Wczoraj miał miejsce wypadek, ale był to niewielki wypadek, tylko 50 osób zostało zabitych".  Jak widać w Europie takie zdanie byłby absurdalne (bo 50 osób zabitych to wielka tragedia), ale jak to jest wypadek w trzecim świecie lub po prostu w krajach pozaeuropejskich to już tylko news. Czy tam, poza Europą, 50 osób to wystarczająca liczba ofiar, aby się mocniej zainteresować takim wydarzeniem w naszym dotąd spokojnym europejskim raju?

Dla Wirtualnej Polski najwyraźniej nie jest to wystarczający powód, żeby wybić się na pierwsze miejsce. Dlatego ważniejszy był wypadek w Żyrardowie, po którym 3 osoby znalazły się w szpitalu, zaś mniej ważne było 91 ofiar śmiertelnych w Indiach.  A znając logikę wypadków kolejowych można by przypuszczać, że do szpitali w Indiach trafi tam (po tym wypadku) znacznie więcej niż 3 osoby, pomijając tych zabitych. Nie pierwszy raz wielka liczba ofiar poza Europą nie robi na nas wrażenia. Swego czasu w wyniku wojny domowej między Tutsi a Hutu w Rwandzie zginęło około miliona osób, a w Europie nie robiło to na większości Europejczyków wielkiego wrażenia. W końcu to jakaś abstrakcyjna wojna, daleko, daleko.

Na pewno tak - daleko stąd. Ta wojna w Rwandzie lub katastrofa kolejowa w Indiach jest daleko od nas, Europejczyków i dlatego nie bardzo nas przeraża. Na pewno też znajduje tu zastosowanie powiedzenie, że śmierć stu osób to tragedia, a śmierć miliona to statystyka. Faktycznie, trudno sobie wyobrazić milion zabitych. Dodatkowo być może na takie postrzeganie tragedii w Europie i na świecie wpływa też coś zupełnie innego, co niestety nie jest dane raz na zawsze. Europa cieszyła się do niedawna okresem pokoju z nielicznymi wyjątkami (na przykład na terenie byłej Jugosławii, czy ostatnio Ukrainy), jednak od pewnego czasu w Europie  śmierć zaczyna zbiera coraz większe żniwo. Być może niedługo my, Europejczycy będziemy mieli poważny problem z kwalifikowaniem jakiegoś wypadku jako tragicznego. Obawiam się że może dojść do takiej sytuacji, że trzy ofiary, nawet śmiertelne, nie zrobią już na nikim żadnego wrażenia.

Tylko czy wtedy nauczymy się współczucia dla reszty świata?