piątek, 30 września 2016

Kopnięty kalendarz

Kopnąć w kalendarz znaczy w języku potocznym wyzionąć ducha. Ale można w inny sposób kopnąć w kalendarz zachowując życie - i nie mam tu na myśli literalnego, dosłownego kopania nogą kalendarza. Otóż pod tym prowokacyjnym określeniem kryje się pewne przemyślenie na temat kalendarza dnia, które ostatnio wykonałem. A zaczęło się od wejścia stosunkowo wcześnie rano (godzina 9) na czata z nickiem zawodowym (szukanie klientów na masaż). No i trafił się taki klient, cudownie umawiający na 10.15. Zatem wspaniały początek dnia - masaż dający więcej zarobku niż kilka godzin pracy przy pisaniu tekstów. 

Oczywiście cieszę się dopiero wtedy, gdy po masażu chowam pieniądze do kieszeni (lub gdziekolwiek indziej). Póki to nie nastąpi, to nic pewnego. I podobnie było z tym masażem. Najpierw oczywiście przygotowania do masażu, odświeżyłem się, przebrałem, posprzątałem, rozłożyłem stół do masażu, wszystko ustawiłem. Potem się okazało, że pan miał się spóźnić o 10 minut. Spóźnił się o pół godziny. Wreszcie dojechał, z drugiej strony niż się spodziewałem. Jedzie, jedzie - i przejechał patrząc akurat w drugą stronę niż ta, po której stałem. Pojechał dalej, ja poszedłem za nim, bo myślałem, że tam zaparkuje. Zawraca. Jedzie, jedzie - i przejechał patrząc akurat w drugą stronę niż ta, po której stałem. Ponownie. I pojechał. Napisałem mu wiadomość, że przejechał koło mnie dwa razy. A on mi odpisał, że zaraz zawróci. 

Czekam pięć minut. I nic. Poszedłem do domu. Efekt - ponad godzina stracona na czekanie na ten masaż-widmo. Z panem, który albo był tak głupi, że mnie nie zobaczył, albo tak cwany, że udawał, że mnie nie zobaczył. Obstawiam drugą opcję. Uczciwy człowiek zawróciłby. A przedtem nie przejeżdżałby tak szybko i raczej by przystanął i zadzwonił, niż frunął w jedną i drugą stronę. Straciłem tylko cenny czas, w godzinach największej dostępności najlepiej płatnych tekstów do pracy. W efekcie napisałem ich tego dnia mniej. A jaki z tego wniosek? Wtedy, gdy jest czas na pisanie lepiej płatnych tekstów trzeba dać sobie spokój z zawodowym czatem i debilami wystawiającymi mój czas na pustą próbę. Lepiej zająć się skromną, ale pewną pracą, niż czekać na takiego jaśnie pana, który ciągle patrzy w przeciwną stronę. Ale była przynajmniej jedna pozytywna strona tego wydarzenia. Od tej strony zauważyłem bowiem, że wstawili nową niepogiętą i wyprostowaną tabliczkę z nazwą mojej ulicy. 

I mój świat stał się przez to odrobinę prostszy ;-)

czwartek, 29 września 2016

Psychologia wolności

Zabawne są obserwacja zachowania ludzi i zwierząt w różnych sytuacjach. Podobne obserwacje miałem z moimi szczurami, które w nowym miejscu zamieszkania po raz pierwszy w ich życiu wypuściłem na trawę. Trawa? Co to takiego? Najpierw moje ogonki siedziały tam w tej trawie jakby kontemplując ową zieloną łąkę i nieznane im dotąd ekologiczne okoliczności przyrody. A potem się radośnie rozhasały. Szczury biegnąc podskakują jak kangury, więc był to zabawny widok. 

Zauważyłem też ciekawą zmianę w ich zachowaniu - gdy w czasie kolejnych spacerów wypuszczałem na na trawę to czasem zaczęły do mnie przybiegać z odległości nawet kilku ładnych metrów i meldować się pod moimi nogami. Czyżby lgnęły do mnie w nieznanym dla nich nowym środowisku? Niemałe zdziwienie miałem także wtedy, gdy mój najgrubszy szczur, Śmigiel, ze zwinnością wiewiórki wskoczył na drzewo i zaczął się po nim wspinać. Dobrze, że go zdjąłem, bo inaczej miałbym szczura na drzewie. I nie wiadomo byłoby jak go zdejmować jeśli by za wysoko się wdrapał.

Są też ekwilibrystyczne aspekty tego ich wypuszczania. Niedawno w czasie porannego spaceru umieściłem dwa szczury na ławeczce nad kanałem. I znów mój najgrubszy Śmigiel - hyc - wyskoczył na ziemię z ławeczki. Ledwie złapałem go za ogon. A zaraz obok ławki są chaszcze i krzaki, gdyby tam uciekł, to nie wiem jak bym go musiał szukać. Posiadanie zwierzaków w podmiejskich okolicznościach przyrody to jak widać duża dla nich frajda, ale dla właściciela to konieczność doglądania ich. Bo takie małe i niesforne wszędzie się wepchają. 

Inni geje woleliby oczywiście, aby wypychały się duże i sforne do zabawy :-)

środa, 28 września 2016

Przeprosiny z imperializmem?

Ciekawy mam problem tu, gdzie teraz mieszkam. Normalnie nikt by go nie zauważył, ale ja mam oko do takich detali - i myślę że warto o nim napisać, choć dla wielu ludzi będzie to zgoła egzotyczna ciekawostka. Ostatnimi czasy mam perturbacje ekonomiczne - musiałem przenieść się z jednego lokum do drugiego, muszę spłacać pewne należności, co dodatkowo odbiera kasę. Żyję bardzo skromnie i na ogół jest tak, że z kasy, którą posiadam, na bieżące wydatki egzystencjalne przeznaczam jedynie drobne końcówki i każde pełne 50 złotych odkrawam na płacenie tych ważniejszych wydatków, na przykład zbieranie na październikowy czynsz w nowym lokum. 

Nie jest to nawet dla mnie uciążliwe, przywykłem do skromnego jedzenia i nie przeszkadza mi to finansowo. Problem pojawia się jednak wraz z nastaniem okresowych większych wydatków ponoszonych, na przykład, na zakup kawy. Moją ulubioną kawę zbożową właśnie kupiłem w okolicznym markecie. Cena nieco wyższa niż w Lidlu lub Tesco, ale różnica kilkadziesiąt groszy - więc to nie jest wielki problem. Ale kawa rozpuszczalna jest bardziej zróżnicowana. W Warszawie piłem tanią (za około 12 zł) kawę rozpuszczalną marki Tesco, wykonaną w stylu Nescafe Gold (jaśniejsze, gładkie granulki) - całkiem dobrą. Tutaj jej oczywiście nie ma, bo nie mam żadnego Tesco w pobliżu. A w moim okolicznym markecie najtańsza jest (w tej samej wadze) kawa Nescafe Classic w cenie też nieco wyższej niż warszawska - około 17 złotych. Czyli 5 złotych więcej, co w dobie przeznaczania lichych kwot na zakupy robi wielką różnicę.

Mam dwie opcje - kupić na zapas kawy z Tesco w czasie jakiejś wizyty w Warszawie (przy okazji załatwiania jakiś innych spraw, aby koszt dojazdu zwalić na karb tych innych zajęć), lub przeprosić się z moją ulubioną niegdyś marką Nescafe i kupować jej klasyczną kawę. Na pewno lepszą od tej z Tesco. Ale coś innego mnie martwi. Że kupując kawę Nescafe wspieram globalistyczny, oraz że tak powiem używając słów, których nie lubię, ale muszę tu użyć - imperialistyczno-kapitalistyczny koncern. Ostatnio wyczuliłem się na sprawy polityki i gospodarki i prawie czuję na własnej skórze ten rabunek, który nam Polakom (i wszystkim innym nacjom też) robią w biały dzień wielkie globalne firmy. Bo zyski z zakupionych przez nas ich produktów raczej nie zostają w kraju zakupu, lecz wędrują w przeważającej części do kieszeni tych, jakby to Lenin powiedział, imperialistów. A ja wolałbym ich nie finansować. Tylko jaki mam wybór? Polska kawa Mokate - chętnie. Ale niestety jest droższa. A mnie na jeszcze droższą kawę teraz raczej nie stać. W sumie jednak Tesco to też jakiś imperializm, więc kupując jego tanią kawę także taki imperializm wspieram. I być może to mnie rozgrzeszy w zakresie dokonywania wyboru.

Po prostu zamienię z konieczności imperializm Tesco na imperializm Nescafe.

wtorek, 27 września 2016

Automatyzm

Zadziwia mnie automatyzm komunikacji na gej czatach - wdrukowany do łba system porozumiewania się, który się niewolniczo realizuje z każdym. Szukasz do związku - a pierwsze pytanie jest nie to to (na przykład) w jakim wieku szukasz partnera lub o jakim charakterze - tylko o twoją rolę w analu. Oferujesz masaż, który robi się każdemu, kto go potrzebuje, a rozmówca zaczyna od pracowitego przedstawienia swoich kompletnie niepotrzebnych do masażu cyferek. Na początku to śmieszy, ale potem już tylko irytuje.

Pokazuje to jednak w jaki wielkim stopniu ludzie ulegają automatyzmowi działania i w jak jeszcze większym stopniu bezmyślnie wzorują się na czymś, co ja nazywam owczym pędem. Jak stado owiec (a w przypadku gejów - jak nomen omen stado baranów) becząc i rycząc biegną w tym samym udeptanym kierunku. Gdy inne barany beczą - to ja też. Gdy inne barany pierdzą - to ja też bąka puszczę. A jeśli mają czkawkę, to ja też mam, albo przynajmniej udaję że mam. Bo jeśli nie będę jak inne barany, to będę inny, odmienny

Rechocząca ironia losu polega na tym, że to samo gejowskie środowisko ustami swoich Aktywistów tak mocno promuje swoją odmienność. Tyle, że odmienność gejów od reszty społeczeństwa. Odmienność w obrębie stada baranów jest widać nie tyle nieskazana, co powszechnie niepraktykowana. Wobec społeczeństwa geje mają być jednak głupio odmienni - bo po co na siłę podkreślać odmienność, gdy znacznie lepiej podkreślać to, co łączy i tym samym ułatwia akceptację? W swoim baranim stadzie mają być zaś głupio identyczni - bo po co wykazywać się myśleniem, skoro inni i tak nie myślą? Słowem - podwójna głupota. Głupota samonapędzająca się jak perpetuum mobile.

Dlatego od zawsze uważam, że w gej środowisku warto iść pod prąd.

poniedziałek, 26 września 2016

Wolne miasto Poznań?

Mam profil na Queer.pl i czasem go odwiedzam, aby sprawdzić ewentualną komunikację. I na stronie głównej Queer.pl widzę zdjęcie z roześmianymi tęczowymi manifestantami z Poznania. Artykuł zatytułowany "Wolne (i tęczowe) miasto Poznań". No bo superancko było - manifa się udała, był prezydent miasta Jacek Jaśkowiak (z PO) i pięknie przemawiał. Pytanie tylko, gdzie jest ta upragniona wolność dla gejów? Wybaczcie, ale nużą mnie te skróty w stylu LBGTQ bo są mało poręczne, więc napiszę "gejów". Tak sobie pomyślałem i sądzę, że na tą wolność nie ma wielkich szans.

Bo PiS rządzi i jej wzbrania? Nie tego się obawiam. Obawiam się czego innego - zawartego w przysłowiu "Panie Boże ratuj mnie od przyjaciół, bo od wrogów sam się obronię". I właśnie tych przyjaciół LGBTQ się boję. Polityków z mainstreamu liberalno-lewackiego. Myślę, że oni, szczególnie w Polsce, traktują troskę o gejów instrumentalnie, jako jedną z kart w politycznej rozgrywce. Gdy karta nie jest im konieczna, to ją mają w dupie. A gdy sytuacja robi się gówniana - to wtedy dopiero z ją tej dupy wyciągają. Wierzyć im na słowo, to znaczy być chyba głuchoniemym. Prędzej PiS zrobi coś dla gejów na fali chrześcijańskiej miłości bliźniego niż oni swoją doraźną polityką.

Zatem nasi polscy politycy to raczej cyniczni gracze kartą gejowską. A te postępowe, zakręcone gender elity unijne? Czy oni nie obronią naszych praw? Obawiam się, że broniąc - w swoim przekonaniu - naszych praw wylewają dziecko z kąpielą. Nawołują do tolerancji dla gejów, ale de facto nie tolerują na przykład chrześcijan, wypierając ich na chama z przestrzeni publicznej. Uprawiają więc faszystowską tolerancję, którą doraźnie obdarzają wybranych, a zwalczają innych. Czy taka wybiórcza "tolerancja" gwarantuje harmonię społeczną? Jasne że nie. Elity unijne, jak sądzę, robią gejom więcej szkód niż pożytku. Zniechęcają do gejów swoją promocją gender ludzi o konserwatywnych poglądach. A o stosunku do gejów radykalnych muzułmanów, których tak lekko wpuszczają do Europy - lepiej nie mówić. Dzięki nim będziemy między młotem a kowadłem.

Chyba faktycznie najwięcej wolności dla gejów może być w chrześcijańskiej miłości bliźniego :-)

niedziela, 25 września 2016

Gwiazdy

"Są dwie rzeczy, które na­pełniają duszę podzi­wem i czcią, niebo gwiaździs­te na­de mną i pra­wo mo­ral­ne we mnie. Są to dla mnie do­wody, że jest Bóg na­de mną i Bóg we mnie." - jak powiedział wielki niemiecki filozof Immanuel Kant. Ludzie znają co najwyżej wyrwany z tego kontekstu kawałek o niebie nade mną i prawie moralnym we mnie. Ciekawy człowiek ten Immanuel. Kant był podobno tak pedantyczny, że gdy punktualnie o 16 pojawiał się na progu swego domu aby zażyć przechadzki, sąsiedzi regulowali zegarki. Na moich studiach, a poświęcone były zgłębianiu podobnej mądrości, mawiało się, że Kanta nie da się rozumieć, Kanta można jedynie tłumaczyć z niemieckiego na niemiecki. 

A jednak to zdanie z Kanta, którego i ja nie znałem w pełnym jego kontekście, jest fascynujące. Bóg jako wspaniały byt, objawiający się w fascynacji gwieździstym niebem (podobno w Królewcu, w którym mieszkał Kant niebo jest szczególnie gwiaździste), o którą tak łatwo każdemu śmiertelnikowi. Ale też objawiający się refleksją na temat tego, co w człowieku, o której próżno by mówić w przypadku większości zwykłych śmiertelników, nie zaglądających ani na milimetr do wnętrza swojej duszy. Jednak piękno świata może iść w parze z wewnętrznym pięknem człowieka i jego człowieczeństwa, które objawia się prawem moralnym. Czyli w uproszczeniu, moim zdaniem, tym, że działamy z innych pobudek niż zwierzęta, dbające wyłącznie o bieżącą egzystencję.

I nie mogę się oprzeć wrażeniu, że gdzieś widziałem takie "zwierzęce" podejście do życia. No tak, to przecież polityka wielu rządów i ugrupowań je tworzących. Załatwianie bieżących spraw, a im bardziej koszula bywa bliższa ciału, tym większy o nią pietyzm. Skupianie się na tym, co przynosi korzyści rządzącym, a nie społeczeństwu. Myślenie po kraniec własnego nosa, a nie po kraniec horyzontu. Egoizm i kolesiostwo, zamiast służby społeczeństwu. Bo nie ma prawa moralnego w środku - jest tylko żołądek na kolejne kąski wyrwane z koryta władzy. Mieliśmy i w Polsce wiele lat takich rządów, które można by nazwać "folwarkiem zwierzęcym". Teraz też naturalnie są pewnie jakieś próby, robione przez niektórych ludzi obecnej władzy, ustawiania się podobnie. Taka ludzka natura. Ale mam nadzieję, że w tej formacji to będą wyjątki od reguły, a nie reguła. 

Bo parafrazując Hegla - wolność u władzy to uświadomiona konieczność - ale służby całemu społeczeństwu.

sobota, 24 września 2016

Parada zgrubności

Poznawanie ludzi to fascynujący temat. A czasem dzieją się w tym zakresie naprawdę dość ciekawe eventy. Na przykład niedawno miałem całą serię wydarzeń niezmiernie interesujących. Najpierw była randka-inaczej z kimś, z kim było miłe towarzyskie spotkanie, bezdotykowe, i taka już ta relacja zostanie. Nazywanie jej randką jest więc stanowczo na wyrost. Potem zjawił się u mnie chłopak, który jakiś czas temu się na mnie obraził i zerwał kontakt. Powstaje więc pytanie - czemu nagle się przymila? Obawiam się, że nie z jakiegoś uczciwego powodu.

Ale pozwoliłem mu przyjechać. To była jeszcze śmieszniejsza randka-inaczej. Chłopak się rozłożył na kanapie z telefonem i laptopem (z góry go uprzedziłem, że sam będę w tym czasie pracował i faktycznie pracowałem) a potem po kilku godzinach siedzenia u mnie znudzony odjechał. W piątek miałem czas w ciągu dnia, bo nie było zleceń. I teoretycznie gdyby ten chłopak się umówił, to mógłby ze mną normalnie się spotkać. Ale po co? Poznając go kilka miesięcy temu dopatrywałem się wielu manipulacji w jego historii i bardziej mi przypominała historię jakiegoś oszusta niż uczciwego chłopaka. I obecne jego zachowanie idealnie z tym harmonizuje - oszustowi pali się gdzieś grunt pod nogami i szuka nawet do mnie, już uprzednio skreślonego, odskoczni. 

Kolejny był telefon od faceta, który mnie podrywał jakiś czas temu. Tym razem zadzwonił do mnie pytając kiedy będę w pracy - ale pomylił mnie z jakimś Rysiem ze swojej roboty. Pomylił mnie, czyli nie miał mojego telefonu zapisanego. Ergo - wykasował mnie z telefonu. Ergo - nie warto brać go już nigdy więcej pod uwagę. Kolejny problem z głowy. A dla równowagi problem - do głowy i do serca. Bo niedawno odezwał się też do mnie Dawid. Nie gadaliśmy od miesiąca. I nie muszę chyba tłumaczyć, że po tym co już do niego poczułem nie mam nawet milimetra wątpliwości, kto mnie zainteresuje. Nie żaden przyjeżdżający do mnie na randkę-inaczej gość, ale chłopak zamieszkały w okolicach Łodzi. Chłopak, który nieprędko będzie w stanie spotkać się ze mną. Ale też chłopak, z którym tyle już przegadaliśmy i z którym tyle do siebie zaczęliśmy czuć. I nadal odczuwamy. Może się nam udać lub nie. Ale na pewno będziemy próbować. 

A jeśli nam się uda, to przytulę się do jego uda ;-)

piątek, 23 września 2016

Smutny dzień

Dziś o pewnym smutnym dniu - czyli dzisiejszym. Ale bez obaw - ne będzie ciotodramy. To fajne słowo przez kogoś wymyślone. Będzie o smutnym ale zwyczajnym dniu, a nie dniu pełnym nieszczęść na miarę Armageddonu. Zaczęło się od tego, że wstałem o godzinę później. Normalne, często się zdarza. Godzina w plecy. Ale organizm potrzebował tego aby wypocząć. I śnić. A śniło mi się, że jechałem jakimś ekspresem, ale bez oznaczonych miejsc, w którym ukradli mi walizkę. I jakąś inną podstawili w innym kolorze. I porządkowałem to co zostało z bagaży, gdy się cudownie obudziłem. Albo raczej zostałem obudzony przez budzik. 

Ubrałem się i poszedłem nad kanał. Na wodzie kręgi, pewnie rybki się pluszczą. No niestety nie - mży drobny, ale coraz mniej drobny deszczyk. Smutno, chłodno i jeszcze deszcz. A chciałem usiąść na ławeczce nad kanałem i posiedzieć trochę, ale ławeczka mokra. No to wracam i zapuszczam komputer do pracy. A tu problem. Zleceń po pierwsze jest już niewiele, pokazuje se dno w tej beczce, a na dodatek najbliższe sensowne zlecania są za 4 godziny. Bo teraz są mniej wycenione niż w momencie, gdy będą bliżej wygaśnięcia. Więc teraz nie opłaca się ich pisać. Mam zatem cztery godziny przymusowego bezrobocia. I niepokój w sercu, bo w takim tempie dziś wykończą się zamówienia. A co będzie w weekend, jeśli nie dorzucą nowych?

Będzie weekend na wypoczynek. Ale to będzie nerwowy wypoczynek. Muszę bowiem zebrać kasę na kolejny czynsz i na inne należności, a tu nie mam jak jej zarabiać. I mam zmartwienie. Tak prawie wszystko się sprzysięga przeciw mnie - pogoda, brak zleceń w pracy. Ale mimo wszystko mieszkam przynajmniej w pięknej okolicy. I czasem spotyka mnie coś pięknego. Na przykład to, że dziś odezwał się do mnie (po ponad miesięcznym milczeniu) pewien chłopak, na którym mi bardzo zależy. Czy to nie jest pozytywny znak przebijający z nawiązką wszystkie dzisiejsze codzienne małe smutki? I oczywiście, ponieważ już nie raz przekonałem się, że takie rzeczy nie dziej się u mnie swawolnym przypadkiem, zastanawiam się jaki to jest znak i co on zapowiada.

Na pewno na teraz zapowiada jedno - że nawet w smutnych dniach bywają chwile radości :-)

czwartek, 22 września 2016

No Sierra

AppStore powiadomiło mnie o instalacji nowszej wersji iTunes więc ją zrobiłem. I przy okazji zobaczyłem, że jest już nowsza wersja systemu operacyjnego - Ale nie Mac OS X lecz macOS - taka już zmiana się skroiła. A dokładniej macOS Sierra. Ale moja ciekawość nie mogła być łatwo zaspokojona, bo jak się okazało mój komputer jest o rok starszy niż minimum dla tego rodzaj maków. Teoretycznie więc nie mogę zainstalować tego systemu. W praktyce - jak czytałem w sieci - można przy pomocy specjalnego patcha.

I zacząłem się zastanawiać - robić na siłę upgrade czy nie? Zdecydowałem, że jednak nie. Po co mam patchować sztucznie system przed każdym kolejnym upgrade? A z tego co wyczytałem, to zmian w tym systemie jakiś super wspaniałych nie ma za wiele. Gdyby jeszcze mój dysk backupowy żył, to bym zrobił backup i może próbował, ale dysk backupowy odszedł do krainy wiecznych bajtów. I musiałbym cudować (i tracić czas) na robienie kopii zapasowej i instalację systemu na nowo sformatowanym dysku (bo upgrade by się ne dało zrobić). A to oznacza czas zmarnowany na tej zabawie. 

Zostanę więc przy ostatnim Mac OS X El Capitan. Miałem już kiedyś taką sytuację, gdy zostałem przy Mac OS X Snow Leopard na czas dwóch kolejnych płatnych generacji (Lion i Mountain Lion) - robiąc zmianę dopiero na bezpłatny Mavericks. Teraz też mogę spokojnie zostać z tym systemem na dłużej, skoro mój leciwy komputer już na to nie pozwala. A być może w przyszłości kupię jakiś nowszy używany model i przeniosę tam swój dysk mając wtedy możliwość zrobienia upgrade. I celować z tym mogę na rok 2017, bo wtedy ma wejść nowy lepszy system plików. Jak już dokonywać zmiany, to bardziej radykalnej. Tak jak moja niedawna zmiana tradycyjnego dysku twardego na dysk SSD. To była zmiana hardware, a za rok zrobię być może zmianę software. 

Zatem w tym roku opis w About This Mac się nie zmieni :-)

środa, 21 września 2016

Randka?

Niedawno miałem wydarzenie, które można nazwać randką z dużym znakiem zapytania. Najpierw poznałem na czacie chłopaka, który wykazał się czymś, co bardzo szanuję - czyli wolą działania. I postanowił spotkać się ze mną jeszcze tego samego dnia, czyli już bardziej wieczoru. Przyjechał o takiej godzinie, że miał do wyboru albo półtorej godziny spotkania i szybką ewakuację ostatnim autobusem, albo następny wyjazd po 4 rano. W sumie rozmowa przeciągnęła się na tyle, że trzeba było zastosować wariant drugi.

Ale rozmowa nie była jakoś specjalnie żarliwa. Gadaliśmy o telefonach, komputerach, grach, czyli o sprawach normalnego życia. O sobie poznawaniu się gadaliśmy niewiele. Rozmowa była jak z jakimś znajomym - ale nie z kimś, z kim się jest na randce. I podobnie poszliśmy spać jak znajomi. Spaliśmy do 7. Ja wstałem o 6, zasiadłem cicho przy kompie. Mój gość wstał o 7 i miał autobus o 7.40. Pogadaliśmy, odprowadziłem go na przystanek. Wróciłem do domu na 8. I zjadłem śniadanie.

A po śniadaniu tak mnie wzięło zmęczenie, że położyłem się do łóżka i odespałem do 11. Zaś gdy się obudziłem czekała mnie rekordowa liczba 7 tekstów do poprawienia w mojej pracy (na szczęście były to drobne poprawki). Tym razem była to jednak nieszczęśliwa siódemka tak jak i cała ta pod znakiem zapytania randka nie była na pewno szczęśliwa w sensie jej efektu. Spotkaliśmy się, ale jak mówią doopy nie urywało. I jakoś nie bardzo mi się wierzy, że z tego cokolwiek wyniknie na przyszłość. 

Bo ewidentnie nie było tu entuzjazmu poznawania się z obu stron.

wtorek, 20 września 2016

Zielone przedszkole

Wczoraj czytałem ciekawy artykuł w "Polityce" poświęcony zielonym przedszkolom. To takie przedszkola, w których - dosłownie - nauka poszła w las. Dzieci spędzają tam czas w lesie, na polanie, w każdym razie pod gołym niebem. Aby przedszkole było "zielone" dzieci muszą 80% czasu spędzać poza pomieszczeniami - i to niezależnie od pogody. Jak się okazuje nie jest to problemem, nawet jeśli pogoda nie dopisuje. Wystarczy bowiem, że dzieci będą odpowiednio do niej ubrane. A efekt? Znacznie mniej chorób, alergii, problemów z integracją sensoryczną i całej masy cywilizacyjnych niedoskonałości, które są plagami młodego pokolenia. Innymi słowy - zdrowy powrót do korzeni.

Wydawało nam się dotąd, że na dzieci trzeba chuchać i dmuchać,. A tymczasem z tego wymuskania są tylko utrapienia. A jak radzi sobie z tym zielone przedszkole? Bardzo prosto. Na problemy ze zdrowiem lekarstwem jest naturalna odporność i zahartowanie, które dzieci nabywają. Ludzki organizm jest zaprojektowany tak, aby był zdrowy - po prostu nie warto mu w tym przeszkadzać. Jeszcze lepiej jest z problemami społecznymi - dzieci w zielonych przedszkolach prawie nie mają klasycznych zabawek. Bo nawet jeśli takie są, to nie mają potrzeby się nimi bawić. Bawią się tym, co jest w naturze. Nazywają każdy kamień w okolicy i okrywają go przed zimnem korą. Patyk lub kamyczek ciekawszy jest dla nich niż klocki Lego. Jakie z tego konsekwencje dla ich rozwoju?

Bardzo pozytywne. Jest to bowiem wspaniały trening inteligencji, improwizacji, wyobraźni, kreatywności. Zamiast wciskać gotowe guziczki w gotowych zabawkach dzieci tworzą swój świat na pograniczu rzeczywistości i własnej imaginacji. Ten, kto za młodu umiał bawić się kamieniem lub patykiem, w dojrzałym wieku z pewnością poradzi sobie w każdej sytuacji, potrafiąc improwizować i używać twórczo swojej wyobraźni. Zielone przedszkola przywracają dzieciom podmiotowość. Zamiast być bezdusznymi trybikami w marketingowej machnie konsumpcyjnej (jako użytkownicy zabawek) dzieci stają się małymi kreatorami świata. A w ich wieku kreatywność najbardziej powinno się podsycać.

I pozostaje tylko mieć nadzieję, że gry dorosną to stworzą lepszy świat :-)

poniedziałek, 19 września 2016

Hungry Jokes

Dziś przewrotny tytuł po angielsku, a raczej po angielskiemu, bo jest on świadomie nieudolnym tłumaczeniem idiomu używanego w naszym języku. Ale postanowiłem go dać żartem - chodzi oczywiście o głodne kawały. Niedawno miałem taką rozmowę z kimś, kogo poznawałem już od kilku miesięcy. Najpierw wydawało się, że może to będzie nawet jakaś głębsza osobista relacja. Potem wyszła z tego cyber przyjaźń. Ale ostatnio wynikło pewne spięcie. Właśnie na zasadzie głodnego kawału.

Otóż mój rozmówca pozwolił sobie na wygłaszanie pewnych przepięknych, ale ogólnikowych prawd o życiu i moim w nim zaangażowaniu. Mianowicie odkrył, że muszę zrobić (w moim życiu) coś konkretnego i jestem bardzo potrzebny mojemu synowi. Odkrycie zaiste godne Ameryki w konserwach. Dlaczego więc tak mnie to wkurzyło, że mu z lekka przymówiłem? Przecież doskonale wiem, że jestem potrzebny mojemu synowi i że w życiu tzreba robić konkretne rzeczy. Ale wkurza mnie, gdy ktoś wygłasza komunały bez pokrycia w głębszych pomysłach. Takie komunały nie pomogą. Jeśli ma konkretne propozycje - kindly welcome. Ale jeśli gadać będzie ogólnikami - thanks a lot.

Mój rozmówca, który zresztą obraził się na mnie po moich ostrych słowach, gadał tylko do niczego nieprzydatnymi ogólnikami. Obraził się, więc kto wie, może już się do mnie nigdy nie odezwie. I dobrze. Brutalnie powiem - doskonale. Bo jeśli ma tylko gadać takie ogólnikowe głupoty, to lepiej niech nic nie mówi. Jeśli - jak sam mi radził - mam robić coś konkretnego, to pogadajmy o konkretach. A nie o gładkich ogólnikach, z których nic nie wynika. Rozmowa o konkretach to jest jakaś propozycja - można się zgadzać z przedstawionymi w niej sugestiami lub nie. Ale mówi się o realiach - a nie o bajkowych banałach. Ogólnikami bez pokrycia się życia nie zorganizuje. Konkretnymi, zaproponowanymi działaniami - owszem. Dlatego mam apel do wszystkich Wujków Dobra Rada - darujcie sobie wasze nic nie wnoszące gładkie słówka bez pokrycia. 

Głodnymi kawałami nikt głodny się nie pożywi.

niedziela, 18 września 2016

Pokolenie gender

Przeglądam profile na portalach gejowskich - do niewielu wchodzę, ale wiele z nich mam okazję omiatać wzrokiem patrząc na miniaturki zdjęć profilowych. I już dość łatwo rozpoznaję, nawet na tych mikroskopijnych miniaturkach zdjęć, typowe fotki pokolenia gender, że tak określę część środowiska gejowskiego (uwaga - niezależnie od wieku). Trudno podać jakieś proste wyznaczniki określenia kogoś jako przynależącego do owego pokolenia gender. To prędzej jest pewne odczucie, które powstaje przy oglądaniu zdjęć lub opisu tej osoby. 

Kto zatem jest charakterystyczny z wyglądu dla pokolenia gender? Słodkie chłopaczki, ze starannie zrobionymi fryzurkami, trzymające w swoich slim rączkach wykorzystywanego do selfie (przeważnie w łazience, stąd szpitalna czystość naokoło) iPhona. Równie słodcy faceci prezentujący ciepłe fotki na tropikalnej plaży od palmami (nie dotyczy dwóch ostatnio oglądanych przeze mnie profili, w których były zdjęcia z Machu Picchu - o ile ktoś z was wie co to jest). Upozowani w niedbałych pozach przedstawiciele pokolenia designerskich trampek, szacownych apaszek i stylowych kurteczek. Myli się jednak ten, kto sądzi, że po takich znakach da się stwierdzić przynależność do pokolenia gender. Nie wygląd i nie szata bowiem o tym przesądzają.

Są bowiem zdjęcia ludzi z iPhonem, w typowych dla pokolenia gender strojach, miejscach, pozach. Ale jakoś nie zaliczyłbym danej osoby do pokolenia gender. Bo po to, aby być tak zaliczonym trzeba mieć jeszcze jedną dodatkową cechę, z mojego punktu widzenia - czyli być na swój specyficzny sposób odpychającym. I tego nie umiem ściśle, antropologicznie wyjaśnić. Ani wyjaśnić tego fenomenu modą, stylem lub miejscem robienia zdjęcia. Po prostu są to ludzie, takie tęczowe wydmuszki rodzaju ludzkiego, efekciarskie na zewnątrz i mający w środku ogromną pustotę - i przez to podświadomie odpychający. Odpycha więc nie fryzura, mina, iPhone i inne atrybuty - ale ta dająca się wyczuć kompletna pustka w środku. I co równe ważne - to jest pustka połączona z niewypowiedzianą, ale wyczuwalną pogardą dla świata, który jest inny niż pokolenie gender. 

Pokolenie gender to uosobienie moralnej brzydoty obecnego lewactwa.

sobota, 17 września 2016

"Belle"

Gdy pisałem wczoraj o scenie z filmu "Patriota", to dla pewności sprawdziłem imię Toma Wilkinsona. Lubię tego brytyjskiego aktora, ale nie byłem pewny jego imienia. I w internecie na Filmwebie znalazłem wykaz jego ostatnich ról. Moją uwagę zwrócił film "Belle", w którym zgrał on lorda Mansfielda. Obejrzałem ten film - był przejmujący. Oddawał realia walki o godność człowieka o odmiennym kolorze skóry w osiemnastowiecznej brytyjskiej society. Ale ne o tym aspekcie filmu chciałbym dziś napisać, choć wiem, że byłby może "do twarzy" na gejowskim blogu - gdyby ten blog prowadził zadeklarowany lewacki fighter. Ale na szczęście prowadzi go gejowski konserwatysta ;-)

Chciałbym napisać o tym, na ile ten film uświadomił mi pewne ciekawe wnioski z mojego własnego życia. "Belle" to film także o dżentelmenach - zarówno tych, którzy powinni nimi być z racji urodzenia (a czasem zachowują się jak prostacy), jak i tymi, którzy nimi są mimo niskiego pochodzenia (jak filmowy John Davinier). Chciałbym być dżentelmenem, ale samokrytycznie wiem jak wiele mi do tego brakuje. Mimo to, w mojej pracy miałem kilkanaście lat temu ksywkę Lord, zapewne właśnie dlatego. Jednak ważniejsze jest, aby chcieć kimś być i robić wszystko w tym kierunku, niż aby bezkrytycznie osiadać na laurach. Dżentelmen na laurach nie osiada.

Inny zaskakujący wniosek, który wypłynął dla mnie po obejrzeniu tego filmu jest taki, że w moich domach (a raczej mieszkaniach) lubuję się w XVIII-wiecznym stylu oświetlenia. Wolę bowiem, aby oświetlenie było dyskretne i część pomieszczenia była pogrążona w półmroku, niż aby świeciło jasne światło, szczególnie znad sufitu. A to ewidentnie tworzy klimat jak z wieku osiemnastego (ale równie dobrze także wcześniejszych lub dziewiętnastego, jeśli tak kto woli). Poza tym uświadomiłem sobie, że bardzo często posługując się wszelkiego rodzaju sprzętami domowymi czuję się niejako tak, jakbym był w osiemnastym wieku i używał ówczesnych bardziej zgrubnych wynalazków cywilizacji. Nie raz korzystając ze współczesnych przedmiotów czułem jakbym miał w ręku ich starodawne odpowiedniki. 

Kto wie, niektórzy wierzą w reinkarnację - może kiedyś rzeczywiście byłem jakimś XVIII-wiecznym lordem :-)

piątek, 16 września 2016

Komplement

Niedawno przeczytam ciekawego newsa z informacją, że w holenderskim podręczniku szkolnym nasza biedna Polska jest podawana jako przykład państwa niedemokratycznego. I wtedy przyszła mi do głowy scena z filmu "Patriota" Rolanda Emmericha. Benjamin Martin (w tej roli świetny Mel Gibson) rozmawia z Lordem Cornwallisem (także świetny Tom Wilkinson) w sprawie uwolnienia ludzi Martina. Lord Cornwallis w pewnym momencie zarzuca Martinowi, że ten nie postępuje jak dżentelmen. Mając w pamięci to, że angielscy oficerowie dopuszczali się zbrodni (w tym zabili jego syna) Benjamin Martin odpowiada "jeśli pańscy oficerowie są miarą dżentelmenów, to złożył mi pan komplement"

Podobnie można by powiedzieć o tym holenderskim podręczniku. A właśnie, a propos holenderskiej szkoły. Czy to nie pewien holenderski nauczyciel napisał na Twitterze po zamachach w Brukseli, że muzułmanie z jego klasy cieszyli się z tych zamachów? I czy to nie holenderska policja zapukała do niego i grzecznie mu wyjaśniła, że nie powinien pisać takich rzeczy? Jeśli to jest miara demokracji w Holandii, to faktycznie spotkał nas, Polaków, komplement. U nas bowiem przykładowo na stronie KOD pisze się naprawdę straszne rzeczy w komentarzach (włącznie z życzeniem śmierci dla prezydenta) i jakoś policja do nikogo nie puka - a przynajmniej ja nic o tym nie wiem.

Ale gdyby policja do kogoś z KOD zapukała, to od razu wiedziałaby o tym cała Polska. Bo w naszym, według holenderskiego podręcznika niedemokratycznym kraju nie ukrywa się prawdy o takich zdarzeniach. Wręcz przeciwnie, któraś strona politycznego sporu od razu by to upubliczniła. Bo mamy teraz niezmierne niedemokratyczny pluralizm informacyjny. No, chyba że holenderski podręcznik traktuje o Polsce pod rządami Platformy Obywatelskiej. Wtedy, jak pokazują obecne wychodzące na światło dzienne brudy, afera goniła aferę, a kłamstwo podążało za kłamstwem. Ale bądźmy poważni - nie o peowską Polskę autorom holenderskiego podręcznika chodzi. Im chodzi o dokopanie konserwatywnemu rządowi, który odważył się postawić w poprzek zalewowi lewackiej polit poprawności i szaleństwa ich niespełnionej społecznej inżynierii. Dlatego, w typowy dla siebie sposób, odwracają kota ogonem. 

Dla lewaków bowiem demokracja jest tylko wtedy, gdy oni rządzą.

czwartek, 15 września 2016

K.U.R.W.A.

Dzieje się ostatnio w polityce. Nie wiem czy akurat - jak to odpowiadano za komuny na pytanie "co tam panie w polityce?" - czy "Chińczyki trzymają się mocno". Chyba, że Chińczykami, czy raczej - nie obrażając wielkiego narodu Dżyngis Chana - Mongołami nazwiemy europejskie elity, które w zaczadzeniu i zacietrzewieniu odbywają swoje sabaty i spektakle. Można by wyliczyć kilka ważnych problemów, przed którymi stoi Unia Europejska - Brexit, kryzys w strefie euro, kryzys imigracyjny, zagrożenie terrorystyczne. Ale dla elit unijnych najważniejsza jest wałkowana od objęcia przez PiS władzy kwestia Trybunału Konstytucyjnego i tak zwanego zagrożenia demokracji w Polsce. 

Elity unijne są mistrzami w wynajdywaniu tematów zastępczych i zamiataniu tego co istotne pod dywan - lub chowaniu przysłowiowego trupa do szafy. Szkopuł jest tylko taki, że od zaklinania rzeczywistości ona się nie zmieni, a problemy zmiatane pod dywan nie rozwiążą się same. Zapewne jednak pan Schulz, Juncker, Verhofstadt i Timmermans tego jeszcze nie rozumieją. Obstawiam, że z tej Wielkiej Czwórki najbliżej uświadomienia sobie takiej pożytecznej prawdy może być jednak pan Juncker. Odbywa on bowiem ekskluzywne konsultacje z "przywódcami innych planet", którzy zapewne otworzą mu oczy na wiele spraw. Co prawda pan Juncker jest wielce zapracowanym człowiekiem, bo poza kosmitami na pewno spotyka się także (pod wpływem przepłukiwania gardła dobrze oprocentowanymi napojami) z innymi ważnymi gośćmi - delegacjami białych myszek i różowych słoników. Ale być może znajdzie czas, aby oświecić pozostałych panów, nim Unia wycofa z obiegu kolejne żarówki. 

Prawdziwy problem tkwi jednak w Polsce. Otóż zapewne wycofywanie unijnymi regulacjami klasycznych żarówek spowodowało u nas, w kraju przywiązanym przecież do klasycznych wartości, taki ciemnogród, że nawet najświatlejsze debaty Parlamentu Europejskiego i jego rezolucje mało już kogo w Polsce obchodzą. Oczywiście poza Ryszardem Petru, który jako profesjonalna opozycja nie robi nic innego, jak tylko obserwuje Krynicę. Ale nie Krynicę, w której odbywa się forum gospodarcze, lecz Krynicę Unijno Rezolucyjnego Wzorca Akceptacji europejskich rządów - w wygodnym i poręcznym skrócie K.U.R.W.A. Tymczasem jednak Polacy nie mają wstydu i nawet K.U.R.W.A. nie robi na nich żadnego wrażenia. A przecież to takie ulubione słowo tylu naszych rodaków. I pan Petru jest w kropce, bo nie wie czemu K.U.R.W.A. nie jest już Polakom taka bliska. 

Podpowiem chętnie: panie Rysiu - bo Polacy wolą "kurwę" bez kropek...

środa, 14 września 2016

Znak pokoju

Dziś o bardzo delikatnej sprawie, czyli o kampanii o przekazaniu sobie znaku pokoju. Lewicowe media pieją z zachwytu. No i podkreślają, że angażują się w to także środowiska katolickie. Fakt, że to jest "dyżurny katolicyzm" w stylu "Tygodnika Powszechnego", który - że tak świadomie złośliwie powiem - mógłby stać się katolickim dodatkiem do "Gazety Wyborczej", ale zawsze jacyś pokazowi katolicy to są. I kampania też jest pokazowa. Tylko pytanie, co ona pokazuje.

Środowiska lewackie nie raz i nie dwa pokazywały nam już, że nie przywiązują wagi do rzetelności i znaczenia - jeśli byłoby to w poprzek ich doraźnym politycznym celom. Mówiąc obrazowo - dla lewaków czarne jest czarne, albo czarne jest białe, albo czarne jest dowolnie inne - w zależności od chwilowej sytuacji. Oczywiście nie da się sensownie dyskutować lub spierać z kimś, kto poglądy zmienia jak obrazek w kalejdoskopie. Niestety, tak jest w przypadku zaczadzonych politycznie jedynie słusznych stróżów polit poprawności. 

Dlatego mam podejrzenie, oby tym razem błędne, że ta kampania jest jedynie pewnym taktycznym zagraniem. Akurat bowiem Wielcy Naprawiacze Świata uznali, że po drodze im poflirtować z wiarą i religią. Ale kto wie, jak będzie za miesiąc lub rok. To po pierwsze. A po drugie, lewacy uwielbiają wyrywać treści z kontekstu - znów według zasady, żeby je okroić tak, jak im wygodnie do taktycznych celów. A to oznacza, że nie można być pewnym tego, czy oni naprawdę wiedzą czym jest znak pokoju. Bo niestety możliwa jest także taka sytuacja, że to określenie zastosowali jedynie marketingowo - dla efektu, a raczej dla efekciarstwa

Niestety, lewacka polityka obliczona jest na efekciarstwo, a nie na efekt...

wtorek, 13 września 2016

Największy błąd postępowców

Niedawno czytałem artykuł w pewnym postępowym progresywnym portalu o tym, że jest nadzieja w progresywnej Polsce. Wspaniałej progresywnej, postępowej, ekologicznej, holistycznej i humanistycznej Polsce, a nie brunatnej rzeczywistości Orbana i Kaczyńskiego z całą ich kontrrewolucją. Poczytałem sobie ten tekst i uśmiechnąłem się pod nosem. Podziwiam zawsze tę lewicową naiwność. Okazuje się bowiem, że najtwardszym materiałem na ziemi wcale nie jest diament - ale papier. Bo papier wszystko wytrzyma. I na papierze wszystko wygląda wspaniale. Ale życie nie jest z papieru. 

I to jest, moim zdaniem, największy błąd postępowców wszelkiego rodzaju. Mają oni nawet całkiem słuszne idee i całkiem rzeczowe postulaty. Ale ta ich teoretyczna konstrukcja najlepiej jest wyrażona w języku angielskim, gdyż w nim tego rodzaju rozważania nazywa się "science" czyli nauką, czymś w domyśle teoretycznym i laboratoryjnym. A życie to nie "science" ale "real" - i piękna laboratoryjna teoria zupełnie inaczej wygląda w praktyce. Zresztą, tak jest wszędzie. Telefon 4G w teorii ma taką a taką transmisję danych - w praktyce zapomnij o tym. Samochód w teorii spala tyle a tyle - w praktyce to niemożliwe. Tym się właśnie różni teoria od praktyki.

Pal diabli, gdy chodzi o dane telefonu lub auta. Gorzej, gdy mamy do czynienia z ambitnie celującą inżynierią społeczną. Człowiek i ludzka zbiorowość to zbyt skomplikowane byty aby upraszczać je i idealizować w ramach takiej lub innej postępowej "nauki". To dlatego właśnie wszystkie postępowe i cudownie naprawiające świat socjalistyczne eksperymenty nie wypaliły. Bo naukowa teoria to jedno, a życiowa wielce skomplikowana praktyka to drugie. I dlatego sądzę, że wszelkie zmiany można wprowadzać jedynie stopniowo i nie poprzez jakieś nawiedzone ideologie mające tendencję do obrażania wszystkiego naokoło, tak jak to zrobił autor tego progresywnego manifestu. Jest za to inna grupa ludzi, których rodzaj pracy idealnie nadaje się - moim zdaniem - do szerzenia idei takiego lub innego naprawiania lub ulepszania świata. To misjonarze

Jeśli chcemy budować lepszy świat, powinniśmy brać przykład właśnie z misjonarzy, a nie napuszonych i aroganckich "naukowych" teoretyków.

poniedziałek, 12 września 2016

Samolotowe spiski

Pamiętam wydarzenia z 11 września 2001 roku. Te niedowierzanie, że mogło się stać coś takiego, że w środku wielkiego i najpotężniejszego kraju świata grupka terrorystów mogła zaatakować i zniszczyć jego symbol - dwie wieże World Trade Center. Wtedy byliśmy zszokowani i głodni bieżącej wiedzy, ale dziś, po piętnastu latach, możemy się temu przyjrzeć innym okiem. I taki materiał oglądałem wczoraj w internecie. A był to materiał o niewygodnych dla rządu USA faktach związanych z 9/11.

Podam jeden prosty przykład - boeing, który miał uderzyć w Pentagon. Zadziwiające tylko jak mizerne zostawił ślady. I równie zadziwiające, że znaleziono w miejscu katastrofy tylko fragment jednego, małego silnika odrzutowego, zupełnie innego niż te w wielkich pasażerskich boeingach. Uszkodzenia Pentagonu zaś nijak nie pasowały do możliwych w przypadku uderzenia samolotu o rozpiętości skrzydeł około 40 metrów. Dziura, którą ów "boeing" wybił była kilka razy mniejsza. Ale rząd USA jest pewny, że to był boeing, który oczywiście - dosłownie - wyparował w ogniu eksplozji. Takie jest oficjalne tłumaczenie. Zadziwiające przy tym, że w czasie innych katastrof lotniczych płonące samoloty nie wyparowują. Ale to detal - rząd USA i tak wie swoje. Ba, wiedział to już od pierwszych godzin. Czy nam, Polakom, to czegoś nie przypomina?

Fascynujące także jak pięknie, pod wpływem pożaru spowodowanego upadkiem samolotu na kilku górnych piętrach, zawaliły się obie wieże WTC i potem budynek WTC 7. Zupełnie jak w czasie planowego wyburzania. To wielki dzień dla historii budownictwa - są to bowiem trzy pierwsze tego rodzaju budynki w historii świata, które zawaliły się na skutek pożaru. Żadnemu wieżowcowi wcześniej się to nie udało, mimo pożarów trwających nawet kilkanaście godzin. Mogła się zawalić część jego konstrukcji, ale nigdy cały budynek. A w przypadku WTC oba budynki grzecznie się zapadły. Zadziwiające, prawda? I równie zadziwiające że kilka lat wcześniej urzędnicy rządowi USA przygotowali studium, z którego wynikało, że potrzebny jest Ameryce nowy Pearl Harbor. Jak to mówią - potrzeba matką wynalazku... A być może czasem potrzeba matką narodowej tragedii.

Skąd my, Polacy, to znamy?

niedziela, 11 września 2016

Na wsi

Można powiedzieć, że mieszkam teraz na wsi. Nie ma tam co prawda za oknem traktorów wykonujących orkę na polach, ale za niektórymi domami (jak to wczoraj zauważyłem w czasie wieczornego spaceru) stoją na przykład szklarnie. No i warunki życia nie są tu takie jak w mieście. Gdy wychodzę z mojego lokum, to od razu mam dwór, nawet bez przedsionka. Zupełnie jak w domku letniskowym. Tyle, że tym razem takie życie nie skończy się po upływie lata, które już zresztą niestety się kończy. 

O ogrzewanie się nie muszę martwić, bo za media płacę ryczałt. Mogę więc dogrzać w razie czego pomieszczenie elektrycznie. I tak już robiłem walcząc z wilgotnością (która i tak mieściła się w normie). Teraz doszedłem już do suszy czyli 20%. Ale przyda się to elektronice, ubraniom i papierom. Lepiej aby oddały z siebie wilgoć. Mam też pod dostatkiem świętego spokoju, jest cisza i luz. Dobrze do pracy, dobre do życia. 

Jakie są zatem ujemne strony tego mieszkania? Dalej do sklepów niż w mieście (choć market mam w podobnej odległości niż ze starego lokum). A w sklepach drożej niż w marketach w Warszawie. Najtańszy chleb po 2 złote a nie 1,60. Ale i tak cena za samo mieszkanie niższa, choć bez współlokatora tego się nie odczuje. I jedna zaleto-wada tego miejsca, w którym mieszkam jest taka, że w nim ciężko mieć współlokatora. To raczej miejsce do posiadania partnera, z którym śpi się w tym samym łóżku. 

I może to dobra wróżba będzie ;-)

sobota, 10 września 2016

Mały horror

Wydarzyło mi się ostatnio coś, co mnie na krótko przeraziło, ale też szybko się wyjaśniło. Otóż robiłem backup komputera na dwie karty pamięci SD - mój dysk backupowy padł bowiem tuż przed przeprowadzką. Trzeba było mu przyznać, że słychać było, że stuka i puka i z trudem się podnosi do życia, więc jego padnięcie było kwestią czasu. Zatem zostały mi karty pamięci (pamiątka po sprzedanych aparatach fotograficznych) do robienia na nich jednorazowego backupu. 

W trakcie backupu czytnik kart pamięci czasem tracił kontakt z rzeczywistością i musiałem resetować komputer, aby go ponownie zobaczyć. W czasie jednego z takich resetów zobaczyłem, że ekran mojego notebooka jest od spodu zaparowany. W kilku miejscach były takie plamy i smugi jasnej pary na ciemnym tle ekranu. Przeraziło mnie to. Skoro ekran jest zaparowany, to pewnie komputer zacznie niebawem rdzewieć od środka i wiadomo jak to się skończy. Niby wilgotność w moim lokum sięgnęła już 20% (z początkowych 67%) ale widocznie do komputera to nie dotarło - mimo, że sam się nagrzewa i jest grzany przez lampę halogenową na biurku.

Dopiero potem odkryłem na czym owo "zaparowanie" polega. W czasie zamykania komputera mocno przyciemniana jest aktualna tapeta. Miałem wtedy akurat tapetę z chmurami na ekranie komputera. Po jej mocnym przyciemnieniu zostały smugi na ekranie, które wziąłem za parę. I stąd się moje "zaparowanie" wzięło. Zabawne i pouczające. Okazuje się, że nie zawsze trzeba w życiu brać coś takie, jakim się wydaje. Czasem warto się w coś wgłębić zanim wyda się osąd.

I nie chodzi tu jedynie o wgłębianie się w analu ;-)

piątek, 9 września 2016

Stały nick

Nic tak nie poprawia humoru jak nietypowa rozmowa na czacie, szczególnie jeśli sama w sobie humor posiada. Czasem jest to jednak humor sytuacyjny wbrew intencjom rozmówcy. Tak miałem przy okazji rozmowy z kimś, którego nick wskazywał na wiek 45 lat. Od razu gdy mi się ten rozmówca przedstawił (a widział mój wiek w moim nicku) zaznaczył, że ma 48 lat. Ponieważ był w zakresie wiekowym, który raczej nie wróży niczego dobrego w sensie jakości relacji (dojrzali faceci najczęściej mnie blokują) więc mogłem sobie pozwolić na małą "szarżę" wobec niego.

Zapytałem go więc czemu tak szybko się postarzał - w nicku 45, a tu już 48 mu stuknęło. Odpowiedź była przezabawna - okazuje się, że to stary nick. A więc pan od trzech lat ma taki sam, stary nick, no i dlatego wiek w nicku jest zamrożony. Problem był tylko taki, że ten nick był tymczasowy, a nie zarejestrowany na czacie - a zatem wpisywało się go ręcznie przed każdą sesją czata. I jakoś - pardon - nie mogę uwierzyć, że pan od trzech lat bezmyślnie (i równie konsekwentnie) wpisuje stary wiek w starym nicku. 

Tłumaczenie ze starym nickiem może i zabawne, ale prawda jest taka, że pan zapewne chciał się odmłodzić na czacie, a gdy się pokazało, że trafił na mniej więcej rówieśnika, to się od razu dla niego "postarzał". Akurat trafił jednak na takiego, dla którego powinien się jeszcze bardziej odmłodzić. Wyszło z tego zabawne tłumaczenie, z typową dla czata idiotyczną nieporadnością. Ale - after all - jedno trzeba przyznać obiektywnie...

Nawet największa czatowa nieporadność nie dorównuje tej, którą serwują nam niektórzy politycy :-)

czwartek, 8 września 2016

Krawiec kraje jak mu staje

Wczoraj pisałem o wymianie wadliwych fabrycznie nowych słuchawek jako jednej ze spraw, które miałem do załatwienia. Dziś dalszy element tej historii. Poza słuchawkami musiałem odebrać ostatnie rzeczy z mojego do tej pory wynajmowanego mieszkania, przy czym jedną z nich miałem zawieźć od razu na drugi kraniec miasta, aby ją sprzedać klientowi. A ponieważ są to rzeczy gabarytowe (choć na szczęście płaskie - obraz i deska do prasowania), więc trzeba było się z nimi wozić. Obraz trafi do mnie, deska do klienta (i tak nie mam już - i nie używałem od dawna - żelazka, a w miejscu gdzie teraz jestem jest i tak pralnia z żelazkiem).

Ale chciałbym napisać o czymś innym. Wcześnie rano (i bardzo dobrze, że wtedy) przyjechały kurierem zamówione zasłony. Tym lepiej, że tak wcześnie przybyły, bo się już obawiałem widząc, że wczoraj przesyłka jedzie w tranzycie, że kurier się napatoczy na złość akurat wtedy, gdy będę załatwiał sprawy na mieście. Mam więc zasłony odebrane i jeden problem z głowy. Został mi inny - oczywiście zasłony są standardowo dłuższe niż potrzeba o jakie pół metra. W tym zakresie odrobiłem jednak pracę domową i poczytałem o domowym przycinaniu zasłon. Są specjalne taśmy, które się wprasowuje żelazkiem przez co obcięty spód zasłony pięknie się zawija. To nawet groszowe sprawy do nabycia w pasmanteriach.

Ale zdecydowałem, że postąpię inaczej. Wystarczą mi same nożyczki. Firanki już wisiały i były rozmemłane od zawinięcia za podokienny kaloryfer, więc ich przycinanie może było bardziej koślawe. Jednak zasłony były równiutko fabrycznie zapakowane. Dzięki temu mogłem przyciąć je podwójnie (dwie warstwy materiału) za jednym zamachem, ograniczając długość cięcia. Oczywiście nie jest to tak pięknie jak z zawijaniem taśmą, ale i tak wyszło zupełnie w porządku. A jaki z tego morał? Warto łapać okazje póki się pojawiają - dopóki zasłony były pięknie złożone, o wiele łatwiej było je obrobić :-) A ja mam teraz spokój, bo przynajmniej nikt mi w okna nie będzie zaglądał - co było bardzo pilne, bo mieszkam na parterze. 

A zatem - gejowski "krawiec" stanął na wysokości zadania ;-)

środa, 7 września 2016

Głuchy telefon

Zadomowiłem się już nieźle w nowym miejscu. Ale niedługo mam aż cztery sprawy do załatwienia - przy czym to, że są one cztery nie jest jedynym problemem realizacyjnym, ale także okoliczność, że są one w Warszawie. A to oznacza pół dnia na jeżdżenie po mieście (a najpierw do samego miasta). Rozplanowałem to sobie wczoraj. Nie tyle co do minuty, ale co do środka komunikacji między jednym a drugim punktem. Przemyślałem także kolejność załatwiania spraw, aby było to najwygodniejsze. Najpierw muszę jednak się upewnić, czy jedna z tych spraw będzie aktualna, a wiąże się to z wymianą wadliwego towaru w sklepie. Muszę sprawdzić, czy zamienny towar dotarł dziś z dostawą do sklepu i czy będą mieli możliwość mój towar wymienić.

Nie pierwszy raz zdarza mi się, że dostaję wadliwy fabrycznie nowy towar. To taka szpilka od Pana Boga za pomyślne załatwienie najważniejszych spraw. Tym razem są to słuchawki XF200 mojej ulubionej od pewnego czasu firmy Brainwavz. Potrzebowałem właśnie takiego modelu. Są to bowiem słuchawki idealnie nadające się na outdoor - spacery lub załatwianie spraw na mieście. Lepiej i pewniej leżą w uchu, także dzięki utwardzonemu kablowi, który zakłada się za ucho. Ale przede wszystkim mają mini pilota z mikrofonem, czyli mogą robić za zestaw słuchawkowy do rozmów przez telefon. A na tym mi bardzo zależało. Bo nie miałem żadnego innego zestawu słuchawkowego z mikrofonem i w czasie rozmów przez telefon ze zwykłymi słuchawkami musiałem pokracznie trzymać aparat mikrofonem do góry. I w tym zakresie wygody rozmów boleśnie się zawiodłem. 

Słuchawki jako słuchawki świetnie grają i pięknie odtwarzają muzykę, ale w czasie połączenia telefonicznego słychać jakieś terkotanie. Po prostu nie da się rozmawiać. Musiałem więc w czasie odbierania telefonów szybko wyjmować słuchawki z uszu i gadać tradycyjnie. Akurat zaś w tym czasie miałem znacznie więcej telefonów - sprzedawałem różne elementy wyposażenia z poprzednio wynajmowanego mieszkania i dzwonili kupcy. I akurat na złość nie było jak z nimi komfortowo rozmawiać, szczególnie wtedy, gdy jechałem akurat autobusem (a wtedy zestaw słuchawkowy się naprawdę przydaje). Ale przywykłem już, że to poczucie humoru Pana Boga. Pomaga w wielkich sprawach i daje ojcowskie kopniaki w drobniejszych. Dla równowagi. 

W sumie wolę już taką proporcję z tymi kopniakami, a nie odwrotną ;-)

wtorek, 6 września 2016

Klucze do wolności

I ostatnie klucze w moim mini serialu pisanym na blogu to klucze do wolności. A jest ta wolność na kilku płaszczyznach. Po pierwsze będzie na płaszczyźnie finansowej. Uwolniłem się bowiem od zbyt drogiego mieszkania, choć będę powoli spłacał raty za dług jaki w nim mam. Wybrałem jednak na tyle niewielkie raty, aby nie było to zbyt przytłaczające, stąd dłuższe spłacanie. Kolejna sprawa, to uwolnię się od drogiego (stosunkowo) internetu. zamieniłem internet za 67 złotych na internet za 40 zł. I albo przekażę swój stary internet komuś w formie cesji, albo zlikwiduję go. 

Z tym internetem to nie tylko wolność od wyższej opłaty, ale także pełna wolność geograficzna. Wybrałem bowiem internet komórkowy LTE i mogę go dosłownie zabrać do kieszeni (router, który zamówiłem mieści się bowiem w kieszeni i ma także zasilanie bateryjne). Mogę wiec teoretycznie pójść na jakiś spacer i mieć ze sobą internet – na przykład do używania WhatsApp. Mogę też pojechać na jakiś wyjazd wypoczynkowy i na miejscu przez internet pracować nie martwiąc się o to czy internet w danym miejscu jest, czy nie. Ale wyjazd wypoczynkowy to w tym roku jeszcze będzie abstrakcja. A wreszcie - mogę się przeprowadzić i nie martwić o to, czy w nowym miejscu jest dostęp do internetu, lub możliwość jego podłączenia.

I kolejna wolność jest także w kwestii wynajmu nowego lokum. Nie jest to bowiem wynajem na żaden minimalny czas. Mogę zatem w każdej chwili z miesięcznym wyprzedzeniem z niego zrezygnować. A to oznacza, że nie jestem tu sztucznie uwiązany. I jedyne czego mi szkoda, to przenoszenie się tu na progu jesieni - bo okolica idealnie nadaje się na letnie spacery, rower, kajaki czy grilla. Ale na to będzie czas za rok, gdy może i finanse pozwolą na kupno roweru. A na razie trzeba jeszcze skończyć z jedną wolnością, przyjemną, szkodliwą, ale niezbędną na czas szukania lokum i przeprowadzania się. 

Czyli czas skończyć z wolnością od pracy ;-)

poniedziałek, 5 września 2016

Klucze do ogrodu

Dziś klucze do ogrodu. To oczywiście metafora. Przeniosłem się poza Warszawę, do miejsca, które można by w pewnym sensie nazwać ogrodem. Wypatrzyłem ten anons na Gumtree, ale gdy przyjechałem na miejsce, to wynajmowana kawalerka okazała się za mała. Jednak za niewiele większą cenę była właśnie odświeżana inna oferta w tym samym miejscu. Coś w rodzaju małego domku wypoczynkowego o powierzchni jak obliczyłem) 23 metry kwadratowe. Pokój z aneksem kuchennym, lała łazienka i garderoba. Ta ostatnia mi się bardzo przydała na schowanie wielu rzeczy.

Miejsce jest w standardzie że tak powiem pracowniczym, ale ma swój urok. Jest jednak jeszcze nie do końca dopracowane. Domek nie jest obecnie z zewnątrz wykończony (jest surowy), otoczenie jest do uprzątnięcia i zagospodarowania. A niedaleko mojego domku jest nawet zrobiona fontanna z kaskadą wodną w postaci skalniaka, z mostkiem nad odnogą wodną - na razie jednak bez kropli wody. Są tu więc zadatki na bardzo eleganckie wykończenie terenu, ale wszystko jak mi powiedziano będzie robione stopniowo, krok po kroku. Właściciel buduje bowiem inny obiekt i to jest priorytetem.

Jeśli chodzi o pracę, to robię ją zdalnie. Więc dla mnie liczy się jedynie dostęp do internetu. A czy w tych lepszych okolicznościach przyrody będzie mi się lepiej pracowało - czas oczywiście pokaże. Na razie (a piszę te słowa wczoraj) dopiero zakończyłem rozpakowanie. Zrobiłem je bardzo starannie i skrupulatnie - wykorzystując okazję przenosin w nowe miejsce do tego, aby jakoś logicznie przesortować rzeczy i poukładać je w odpowiednio uporządkowany sposób.  A dziś (czyli w dnu publikacji tej notki) czeka mnie już pierwszy dzień regularnej pracy.

I skoro to ogród, to oby ta praca wydała owoce :-)

niedziela, 4 września 2016

Klucze do brulionu

Wczoraj nie pisałem bloga, bo nie miałem podłączonego komputera do internetu. Przeprowadzałem się do nowego miejsca i nie zdołałem się rozpakować. Wczoraj też zdawałem mieszkanie, które od siedmiu lat wynajmowałem. Oczywiście, wiele wspomnień z nim jest związanych - ale nie będę tych wspomnień żałował. Są to bowiem raczej wspomnienia albo wprost negatywne, albo polukrowane pozytywnością, lecz negatywne  mimo wszystko w środku. 

Ale to wynajmowane przeze mnie przez tyle lat mieszkanie było niejako na zasadzie "pierwsze koty za płoty". Moja w nim obecność przypadła na okres zmian w życiu, nie zawsze - jak to widzę z obecnej perspektywy - odpowiednio prowadzonych. To były dopiero błędy, na których moglem się uczyć. Można powiedzieć, że to mieszkanie było moim brulionem życia. I dlatego dzisiejszy post zatytułowałem klucze do brulionu, skoro już od kilku dni moim kluczowym słowem w tytułach postów jest właśnie klucz :-)

Ogarnąłem to mieszkanie, bo w dniu wyprowadzki i tak byłem na tyle opóźniony z pakowaniem rzeczy, że nie miałem za bardzo czasu do końca sprzątnąć mieszkania. Zatem szybko odkurzyłem je, obmyłem okna, zmyłem podłogę. I potem odpocząłem sobie robiąc zdjęcia pustego mieszkania (które przecież wciąż mam w pamięci jako pełne rzeczy, a nawet podwójnie pełne z czasów gdy był w nim współlokator). Porobiłem zdjęcia tego mieszkania, nawet po dwa z danego ujęcia, bo potem już ich nie powtórzę. A potem przyjechał właściciel i w miły sposób punkt po punkcie sprawdziliśmy lokal, spisaliśmy liczniki i zdałem mu wszystkie klucze, katy i piloty.

Wracając do swego nowego lokum wiedziałem, że nie leci ze mną pilot ;-)

piątek, 2 września 2016

Klucze do życia

A dziś mała refleksja (w nawiązaniu do wczoraj zaczętego ":kluczowego tematu") na temat kluczy do czegoś bardziej ważnego - a nawet najważniejszego, czyli kluczy do życia. To oczywiście przenośnia. Znaleźć klucz do życia, to znaleźć w nim sens. A sens niekoniecznie musi oznaczać coś bardzo uniesionego, górnolotnego. Może to być także jakiegoś rodzaju sens operacyjny czy sens techniczny, albo sens egzystencjalny życia. Czyli taki sens "gorszego sortu".

Życie to nie tylko wielkie wyzwania i zmagania, ale także drobne sprawy - choć drobne niekoniecznie w sensie organizacyjnym, ale ich miejsca w Hierarchii Wielkich Życiowych Wartości. Na przykład przeprowadzenie się do nowego mieszkania, które na dniach mnie musi czekać, jest dużym wyzwaniem pod kątem logistycznym, organizacyjnym, finansowym  - w sensie całości, czyli także wynajmu nowego lokum, sprzedania niepotrzebnych rzeczy, sortowania, pakowania, przewożenia, rozpakowania, zorganizowania się na nowym miejscu i tak dalej. 

Jednak mimo dużego logistycznego wyzwania i wielkiego wysiłku organizacyjnego (w porównaniu do spokojnego, rutynowego codziennego życia) nie jest to wielkie wydarzenie w samym życiu. Co najwyżej jest to ważna cezura oddzielająca etapy życia. Sama przeprowadzka nie zmienia życia, ale okres po niej, nowe miejsce, nowe warunki - mogą wpłynąć na nowe życie, inny jego poziom i inną jego wartość. Przeprowadzka jako taka jest tylko mniej lub bardziej skomplikowaną organizacją organizacyjną, ale sam fakt jej realizacji może stać się kluczem do nowego, lepszego życia.

Mam nadzieję, że u mnie także ;-)

czwartek, 1 września 2016

Klucze do wiedzy

Dziś data zapomniana przeze mnie. Nie chodzi oczywiście o rocznicę wybuchu II wojny światowej, ale o początek roku szkolnego. Dawno już przestałem się tym stresować. Teraz stresuję się tym już moje drugie pokolenie, które zaczyna właśnie szóstą klasę. Wiadomo, że sam początek szkoły to luz, ale potem zaczyna się pod górkę. Można to nazwać pompowaniem wiedzy do głowy. I nieraz się zastanawiałem, czy ta wiedza przykazywana w szkole jest użyteczna i wartościowa. Dochodzę w tym względzie do sprzecznych wniosków. 

Z jednej strony wydaje się, że szkoła jest przeładowana wiedzą kompletnie zbędną w życiu. Skomplikowane równania matematyczne lub wzory chemiczne w zwykłym życiu człowieka się nie przydadzą. Z matematyki przydają się oczywiście podstawowe działania (i tabliczka mnożenia także, więc optowałbym za dalszym jej uczeniem), procenty, prawdopodobieństwa, czasem obliczanie powierzchni lub kubatury. Dwa razy w życiu przydało mi się rozwiązywani trójkątów (gdy jeszcze je pamiętałem). Podobnie jest w innych dziedzinach. W tym zakresie można by program szkolny odchudzić. 

Inna sprawa, że nawet liźnięcie takiej przesadnie pompowanej wiedzy daje pewną kulturę edukacyjną. Znawcą nie jestem, ale wiem że wysepki Langerhansa to coś w komórkach organizmów żywych, a nie archipelag. Pytanie tylko, czy taka ogólna kultura wiedzy przyda się przysłowiowemu robotnikowi na budowie lub majstrowi w fabryce. Bo raczej przyda się dziennikarzowi, pisarzowi, a nawet politykowi. Wszystko to jednak sprawy względne. Tak naprawdę uważam, że edukacja powinna być jak najbardziej (na ile to technicznie możliwe) profilowana do uczniów - gdy mają już pojęcie w czym się chcą specjalizować. Powinno być w niej jak najwięcej przydatnej praktycznie wiedzy oraz jak najwięcej nauki nie samej wiedzy, ale umiejętności jej wyszukiwania oraz umiejętności pożytkowania wiedzy (np. dyskusji, analizy krytycznej etc.). A na koniec, dla rozrywki, prawdziwy dialog z oficerem Ludowego Wojska Polskiego w czasie komunistycznego studium wojskowego, trzy dekady temu. Nawiązuje do cytowanych już wysepek i aparatów, które (jeśli ktoś tego nie wie) też są elementem biologicznej komórki. Oto ten dialog (pyta student, odpowiada oficer):

- Panie pułkowniku, czy na wysepkach Langerhansa są aparaty Golgiego?
- Nie wiem, nie czytałem, ale zbroją się, na pewno się zbroją!