18 listopada 2013
Niekiedy przywiązuję, być może zbyt wielką, wagę do pewnych pozornie nic nie znaczących wydarzeń, pojmujące je jako ważne znaki, które mogą coś istotnego sygnalizować w moim życiu. I może byłoby to głupie, gdyby nie fakt, że takie znaki zdumiewająco często się sprawdzają. I jak tu nie być przesądnym?
Miałem największą latarkę, którą wykorzystywałem w fotografii. Wielka, na siedem diod, tysiąc lumenów. Kosztowała majątek - tysiąc kilkaset złotych. Zdecydowanie najdroższa latarka jaką kiedykolwiek kupiłem w życiu. I w niejednym bunkrze czy podziemiu zdała egzamin. I tą latarkę użyłem swego czasu w domu, gdzie mam stół ze szklanym matowym blatem, jako podświetlenie od dołu tego stołu w czasie imprezy. A po tej całej imprezie nie dało się jej uruchomić. Po prostu się zepsuła. Próbowałem z różnymi bateriami, ale nie udawało się. Żal.
Teraz w ramach porządków w domu i przeglądania rzeczy do wystawienia na aukcje znów się na nią natknąłem. I znów, ale bez wiary, wstawiłem do niej baterie. I zapaliła się! Po pierwsze ucieszīlem się, choć nieco po czasie - bo tak naprawdę nie mam teraz aparatu z którym tę latarkę mógłbym używać. Wszystkie już sprzedałem, został mi stary kompakt, który się słabo nadaje do zdjęć w ciemnych miejscach. Ale nie chodzi o zastosowania fotograficzne. Chodzi i znak.
Czyżby miał się stać jakiś cud jasności w moim obecnie ciemnym życiu?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz