Mój Ukochany przyjechał do mnie na pewien weekend (w maju) i planowaliśmy pojechać rano w sobotę do Lichenia na wycieczkę. To sanktuarium niezmiennie mnie fascynuje. Za pierwszym razem jeszcze widziałem je z "warszawkowego" punktu widzenia jako megalomański kicz. Ale za każdym kolejnym razem ze zdumieniem odkrywam kolejne warstwy jego głębi. I przekaz bardzo przemyślanego i pozytywnego "marketingu religijnego". I robię tam setki zdjęć. I kolejne setki. I odwiedzam to miejsce, kiedy tylko mogę.
Poszliśmy do garażu. Samochód zapalił. Ale jakoś silnik nierówno pracował. Podejrzenie - cewka. Podjechałem pod klatkę, wróciłem do mieszkania i zapuściłem net aby znaleźć i obdzwonić serwisy samochodowe mojej marki. Znalazłem jeden czynny i pojechaliśmy tam. W pobliżu był salon Volkswagena a w nim zobaczyliśmy VW Tiguana. I ta nazwa zaskoczyła nam w pamięć. Odebrałem samochód (faktycznie cewka poszła) i pojechaliśmy do Lichenia, gdzie spędziliśmy miły, ale spóźniony trochę dzień.
Od tej pory słowo "tiguan" zrobiło u nas zawrotną karierę. Jadąc z powrotem ciekawi byliśmy jego etymologii. Czyżby nazwa plemienia (jak Touareg) lub zwierzęcia? Okazało się, że to miks słów "tiger" oraz "iguana". Załączam zdjęcie, jakie ad hoc zrobiłem kiedyś dla mojego Ukochanego, aby mu posłać je MMS-em. Coś mi żartobliwie napisał o czymś "debilnym" - a ja walnąłem ten spontan ;-)
Zaczęliśmy się nazywać Tiguanami i miało to jakiś niezaprzeczalny urok. W całym świecie pełnym przesłodzonych "misiów" i "pysiów" Tiguan brzmiał dumnie. I nawet prawie namacalnie czuło się ten własny ogon. No bo przecież Tiguan musi mieć ogon. Może debilne. Może słodkie. Ale na pewno tiguanowe! ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz