Jest taki film - ONCE. Nakręcony przez pasjonatów, czy jak kto woli amatorów - choć to słowo mi się raczej kojarzy jako mające negatywny wydźwięk. Oświetlenie nie najlepsze, kamera drży nieraz - przywykliśmy do filmów realizowanych w cieplarnianych warunkach. Poniekąd dosłownie cieplarnianych, bo wielkie filmowe reflektory nieźle grzeją ;-)
A to jest prosta, zdawało by się, opowieść. No właśnie - o czym? O miłości do muzyki? O pokrewieństwie dusz? O ciężkiej pracy? O woli bycia sobą? Jakże pięknie można do tego filmu "dorabiać filozofię" - w naturalny, spokojny sposób. Bez napuszania się na "kulturalny szpan", którego tak nie znoszę. Bez zwyczajowego bicia pokłonów jakiemuś "kultowemu ambitnemu reżyserowi", który znów zrobił kolejny film, w którym nie bardzo wiadomo o co chodzi, i który jest dzięki temu tak uwielbiany przez "twórczo interpretujących" krytyków...
Dla mnie ten film był początkowo mało ciekawy. Przywykłem do perfekcyjnej realizacji - światło, kamera wzorowo osadzona na statywie. Ale stopniowo mnie wciągał i urzekał. Jak życie. Jak poznawanie kogoś, kto wydaje się przeciętny i niewarty uwagi - ale gdy jednak przystaniemy i zaczniemy z nim rozmawiać - ukazuje nam kolejne warstwy głębi swojego wnętrza.
Najbardziej zapamiętałem scenę ze studia nagraniowego. Realizator dźwięku prosi o skalibrowanie perkusji, muzyk-amator nie wie, że tak się robi. Potem widzimy jak ten realizator gada z kimś przez telefon mówiąc, że ma tu jakichś (jak to w świecie gier mówią) noobów. Zaczyna się nagranie. Po całej nocy w studiu - to już nie są ci sami ludzie. Przemówiła nie tylko muzyka. Przemówiła pasja w muzyce. Nawet realizator dźwięku nie ma już wątpliwości, że to jest cenne muzyczne odkrycie - i tylko skromnie przyznaje, po odsłuchaniu piękna muzyki, że on "jedynie wciskał przyciski".
To jest optymistyczne przesłanie filmu. Można osiągnąć sukces - jeśli się bardzo tego pragnie. I jeśli ktoś poda pomocną dłoń. Tak jak ta Czeszka, która naszemu bohaterowi powiedziała coś co każdy Polak zrozumie bez tłumaczenia. Jak to było? Już nie pamiętam dokładnie - ale po polsku to znaczy "ja kocham ciebie". Nie "kocham cię" - ale właśnie tak. W ogóle nie wiadomo w filmie, czy oni się będą kochać (w sensie jakiegoś związku) czy nie. Film ociera się o miłość, ale nie musi jej pokazywać. Daje pole do popisu naszej fantazji. Tak jak samo życie :-)
Aha, byłbym zapomniał - mam tą tytułową piosenkę w mojej kolekcji. I czasem, gdy wydaje mi się, że muza nie gra - ona właśnie leci. Bo zaczyna się tak cicho, że można przypuszczać, iż to iTunes się zacięło ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz