Pojechaliśmy z moim Ukochanym Chłopakiem w lipcu na Litwę, do Wilna, poniekąd w interesach. A dokładnie w interesach trochę typowych dla cioty :-) Bo ciota się snobuje na majtki od Kevina Kleina... A ja się wysnobowałem na rower. I to nie byle jaki, bo amerykański - amerykański z Ameryki. Najlepszy, jaki tylko był u tego producenta. Tak dobry i tak drogi, że polski dystrybutor nie chciał go sprowadzać - choć w naszych sklepach jest pełno rowerów po wielokroć droższych :-)
Skoro Polacy nie chcieli, to się odezwałem do Litwinów. I oni jakoś chcieli zarobić. I okazało się, że mogą domówić ten rower do najbliższej dostawy. A dostawa nie byle jaka, bo plum-plum statkiem przez Ocean, lub zzz-zzz... samolotem - też przez Ocean. I wyliczyli mi cenę, konkretną, w euro. I zapłaciłem - paskarskie prowizje w banku za przelew za granicę. I cała "unijna" biurokracja ze statystyką do przelewu - w jakim to zakresie gospodarki narodowej przelewałem.
I pojechaliśmy.
I odebraliśmy rower. I mam rower dobry dla "pedała". Tip top. Odporny na polskie drogi i bezdroża. Full wypas, wygoda. Profesjonalne reflektory na każdą noc i dzień. I nawigacja satelitarna - wymieniająca dane z moim komputerem. I mój Ukochany Chłopak mógł jeździć na moim "starym" rowerze (który też jest niczego sobie).
I wiecie co? Ten rower nic nie jest wart. Nie jest nic wart, jeśli się jeździ samemu.
I wart jest każde pieniądze, jeśli się jeździ z Ukochanym :-)
PS Koszty były wyższe niż się spodziewałem. Nietypowa konstrukcja ramy sprawiła, że nie mieści się na dachowym bagażniku mojego auta. Musiałem zamontować hak holowniczy i kupić osobny bagażnik montowany z tyłu na haku. Dzięki temu mogę zabierać 4 rowery na raz i - wierzcie - już raz tak zrobiłem ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz