Umarł wielki Fidel Castro - wspaniały rewolucjonista i w ogóle. Bez niego świat już nigdy nie będzie taki sam. Ani ten sam. Ani ten sam i taki sam. I w ogóle przywódcy wielu krajów nagle padają na kolana przed wielkim Fidelem, tak jak on padł swego czasu opuszczając mównicę i potknąwszy się o jakiś złowrogi, kapitalistyczny kabel. Lewaccy przywódcy i piewcy Nowego Wspaniałego Świata wylewają tony łez w związku ze śmiercią ojca narodu kubańskiego, a prywatnie panicza pochodzącego z jednej z sześciu najbogatszych rodzin kubańskich, któremu zamarzyła się rewolucja. A co ciekawego jest w tym dla nas gejów?
Jak wiadomo lewactwo jest nadmiernie nastawione na Wspaniałe Pomaganie gejom. Do tego stopnia, że terroryzuje innych, którzy odmawiają gejom nie tylko tolerancji (którą każdy powinien mieć) ale nawet (wymagającej zgody własnego sumienia) akceptacji. I te postępowe lewactwo jakoś kompletnie zapomina o tym, że wielki Fidel Castro był (podobnie jak Ernesto Che Guevara) zaciętym wrogiem homoseksualizmu. Gejów prześladował w kraju lub zmuszał do emigracji. Dla lewactwa powinien być homofobem, i takim na pewno by się stał, gdyby miał nazwisko Castro-Kaczyński.
Ale ponieważ to "tylko" Castro, więc lewactwo w lot zapomniało o jego zbrodniach wobec gejów (bo o jego zbrodniach wobec innych ludzi w ogóle lewactwo nie myśli) i wynosi go na ołtarze - o ile lewactwo może wynieść na ołtarze. Zawsze podziwiałem ów bezwzględny taktyczny relatywizm lewactwa. Oni potrafią kompletnie, bez mrugnięcia okiem, uznać zbrodniarza sprzeniewierzającego się ich wymuskanej ideologii gender za bohatera tylko dlatego, że to chwilowo jest po ich ideologicznej myśli, aby udzielać moralnego rozgrzeszenia ostatnim socjalistycznym dyktaturom świata.
Jak widać, lewackie elity objęła już intelektualna Castracja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz