Jakoś nie bardzo umiem oglądać seriali. Wiec jeśli je oglądam u siebie na komputerze, to na skróty. Wybieram sceny, które wydają mi się najciekawsze i pomijam te, które zdają się być dłużyznami. Wyciskam z serialu samą esencję. Niedawno ściągnąłem sobie stare i klasyczne "Noce i dnie". Już sama warstwa filmowa sprawia, że czujemy się jak w starym kinie. Paprochów może takich nie ma jak na przedwojennych produkcjach, ale czuje się tą klasyczną taśmę filmową, a nie sterylny cyfrowy obraz wielu obecnych filmów.
Ale nie dla podziwiania taśmy filmowej przejrzałem ten serial na skróty. Zaczęło się od tego, że ściągnąłem drugą cześć filmu (pierwszą miałem już chyba od roku), a potem idąc za ciosem cały dwunastoodcinkowy serial. I zauważyłem, że moja optyka się zmieniła. Wiele z tego, co było w tym serialu odniosłem bowiem, w ten czy inny, mniej lub bardziej dosłowny sposób, do mojego zarówno obecnego, jak i przeszłego życia. A w takim przypadku zupełnie inaczej ogląda się film lub serial, lub czyta książkę - człowiek jakby zanurza się w tym osobiście.
Pomijam już genialny walc Waldemara Kazaneckiego, klasykę muzyki filmowej, który zresztą włączyłem do swojej kolekcji (a nie mam w niej zbyt wiele muzyki klasycznej, może 20% ogółu). Wszystko to jest nastrojowe - ale smutne. Bo serial "Noce i dnie" jest w gruncie rzeczy smutny. Mimo przebłysków słońca w życiu. Ale to właśnie jest życie. Na ogół smutne i monotonne. Choć uciekamy przed tym smutkiem, czasem w sensowną aktywność, a czasem w pustą zabawę. Dlatego wdzięczny jestem losowi lub Bogu (niepotrzebne skreślić) za to, że mnie skierował na ten serial. Mam on w sobie wiele smutku, ale także nieco optymizmu - bo pokazuje, że własną pracą i silną wolą można wiele w życiu pokonać.
A przede wszystkim, jest autentyczny o wiele bardziej niż dzisiejszy świat - piękny jak kolorowa, ale pusta w środku wydmuszka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz