28 stycznia 2012
I znów Toro. Ale tym razem inne doświadczenie. Byliśmy u znajomych i w Toro zjawiliśmy się nie o 20 jak wczoraj, ale o 2 w nocy. Niby podobna liczba, tylko brak zera - które nic nie znaczy samo w sobie. Ale w przypadku Toro znaczy tyle, co stanie 10 minut na mrozie pod drzwiami do klubu - dobrze, że na samym początku kolejki, która się całkiem szybko za nami utworzyła...
Wreszcie nas wpuszczono. No to poszliśmy się bawić. I bawiliśmy się do końca imprezy czyli do 6.10. Ale na after party już specjalnie nie poszliśmy, bo było bardzo mało miejsca i dolna sala wypełniona w miarę szczelnie. A to pogoda była jak najbardziej "after" czyli "do tyłu" - chyba 12 stopni mrozu.
Praktycznie nikogo nie poznaliśmy ciekawego. Kuba wymienił fona z jakimś chłopakiem, niby hetero, który wczoraj go chciał pocałować. Tacy to heterycy są w Toro. Może trzeba opracować jakiś inny algorytm poznawania ludzi, albo po prostu bywać regularnie - wtedy zaczniemy być kojarzeni. Kuba kojarzy bowiem cześć ludzi, odwiedzających go na Fellow czy Kumpello, z Toro.
W każdym razie mój taniec weekendowy wzrósł do 8 godzin :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz