Niedawno miałem wydarzenie, które można nazwać randką z dużym znakiem zapytania. Najpierw poznałem na czacie chłopaka, który wykazał się czymś, co bardzo szanuję - czyli wolą działania. I postanowił spotkać się ze mną jeszcze tego samego dnia, czyli już bardziej wieczoru. Przyjechał o takiej godzinie, że miał do wyboru albo półtorej godziny spotkania i szybką ewakuację ostatnim autobusem, albo następny wyjazd po 4 rano. W sumie rozmowa przeciągnęła się na tyle, że trzeba było zastosować wariant drugi.
Ale rozmowa nie była jakoś specjalnie żarliwa. Gadaliśmy o telefonach, komputerach, grach, czyli o sprawach normalnego życia. O sobie poznawaniu się gadaliśmy niewiele. Rozmowa była jak z jakimś znajomym - ale nie z kimś, z kim się jest na randce. I podobnie poszliśmy spać jak znajomi. Spaliśmy do 7. Ja wstałem o 6, zasiadłem cicho przy kompie. Mój gość wstał o 7 i miał autobus o 7.40. Pogadaliśmy, odprowadziłem go na przystanek. Wróciłem do domu na 8. I zjadłem śniadanie.
A po śniadaniu tak mnie wzięło zmęczenie, że położyłem się do łóżka i odespałem do 11. Zaś gdy się obudziłem czekała mnie rekordowa liczba 7 tekstów do poprawienia w mojej pracy (na szczęście były to drobne poprawki). Tym razem była to jednak nieszczęśliwa siódemka tak jak i cała ta pod znakiem zapytania randka nie była na pewno szczęśliwa w sensie jej efektu. Spotkaliśmy się, ale jak mówią doopy nie urywało. I jakoś nie bardzo mi się wierzy, że z tego cokolwiek wyniknie na przyszłość.
Bo ewidentnie nie było tu entuzjazmu poznawania się z obu stron.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz