środa, 30 listopada 2016

Speed up!

Mój stary (siedmioletni) Mac ciągle w naprawie i jakoś nie mogą znaleźć do niego układów graficznych na wymianę. Albo mogą, ale mają burdel w serwisie i takie nawarstwienie prac, że posiłkują się tą wymówką. Ja jednak obstawiam bardziej opcję realną - czyli brak układów. Także dlatego, że czuję tu już Boży palec. A ten Boży palec pokazuje mi na inną opcję - zamiast wydawać kasę na naprawę Maca, wystarczy dołożyć drugie tyle i kupić wypasiony notebook PC. Ma to wiele zalet - szybsze działanie, dostępne gry, które na Macu chodziły za wolno (można wtedy grać w World of Warcraft bez problemu z dobrymi ustawieniami grafiki). Ja jednak widzę w takim rozwiązaniu dwie niezbyt typowe zalety. Napiszę o nich, aby naświetlić tę sprawę i pomóc może innym w podejmowaniu decyzji o wymianie sprzętu.

Po pierwsze - obawa o inwestycję. Nawet jeśli wysupłam kasę (wcale niemałą) na naprawę Maca, to jaką mam gwarancję, że niedługo nie padnie w nim coś innego - na przykład płyta główna? I znów nie będzie jak jej sprowadzić, a cała naprawa pójdzie się jebać (jak mawiają geje). Gdy kupię PC, to mam nie tylko lepszy sprzęt, ale także nowy, z gwarancją. Po drugie - speed up! I o tym chcę dziś napisać. Mój Mac działał wolno pod 64-bitowym systemem, ale dodałem mu dysk SSD i zamieniłem 4 na 8 GB RAM. Ze względu na SSD (podejrzewam, że RAM tu mniej się przysłużył) Mac przyspieszył, ale wciąż w wielu zadaniach (na przykład przy otwieraniu wielu stron internetowych) trzeba całkiem długo czekać. A to irytuje i demotywuje.

Nowy komputer przejmie dysk SSD od Maca (a jego klasyczny dysk twardy stanie się zewnętrznym backupowym). Ma tyle samo pamięci, ale dwa razy szybszej i o wiele wydajniejszy procesor oraz grafikę. Spodziewam się więc znacznego przyspieszenia. A jak znacznego, to orientacyjnie (wróżąc z fusów) wyliczałem sobie. Otóż na kupnie komputera być może oszczędzę nawet kilka godzin dziennie (ale w porównaniu do obecnego zastępczego komputera, czyli w porównaniu do Maca może połowę tego czasu), między innymi na szybszym otwieraniu stron internetowych lub szybkim graniu. Przy zakupie lepszej myszki i klawiatury zyskam może kolejną godzinę-dwie dziennie. A to dzięki mojej pracy, w której piszę teksty. Lepsza, bardziej pewna i precyzyjna myszka to szybkie umieszczanie kursora w tekście w czasie jego poprawiania. Niech to będzie 15-30 sekund na tekście, razy kilkadziesiąt tekstów dziennie... A klawiatura - lepsza, mechaniczna, z wysokimi klawiszami, które trudno wciskać podwójnie i które się nie blokują, gdy się je krzywo wciska - to lepsze pisanie, mniej błędów w trakcie złego wciskania klawiszy, a zatem mniej poprawek w tekście. Czyli minuta lub więcej na tekście razy kilkadziesiąt tekstów. Naprawdę mogę oszczędzić dzięki tym ulepszeniom nawet kilka godzin dziennie

A ile zyskam dzięki lepszej motywacji do pracy, która się pojawi wtedy, gdy spzręt będzie działał płynnie i pewnie?

wtorek, 29 listopada 2016

Śmiechu warte

Dziś napiszę kilka słów na temat śmiesznych filmików oglądanych w internecie i ogólnie humoru dostępnego w sieci. Humor widoczny na przykład w strumieniu na Facebooku można podzielić na trzy kategorie (pod względem formy przekazu) - film, obrazek lub tekst. Tekstem podaje się dowcipy, takie jak na przykład świetny dowcip o szczurach, który niedawno czytałem:

Dwa szczury jedzą taśmę filmową.
- Dobry film - mówi jeden
- Dobry, ale książka była lepsza - odpowiada drugi

To idealny przykład genialnego humoru (w moim rozumieniu) - subtelny, zabawny i nie prostacki. Ja zaś już od dawna przekonałem się, że szczególnie prostactwo humoru mało mi odpowiada. Zdecydowanie wolę humor wysokich lotów, czyli rzadki. Doskonałym przejściem od humoru tekstowego do grafiki są internetowe memy - też bywają świetne (jeśli świetny jest ich tekst, a rzadziej także perfekcyjne dobranie tekstu i zdjęcia). Obrazki śmieszne to bardziej rysunki karykaturalne lub zdjęcia mówiące same za siebie - mało ich w sieci, jeśli oczywiście mówimy o obrazkach wybitnych, a nie tandecie. Większość tak zwanych śmiesznych obrazków jest bowiem mniej lub bardziej banalna. 

A jak to wygląda w przypadku humorystycznych filmików w sieci? Niedawno ktoś mnie poprosił do swego komputera, aby pokazać śmieszny filmik (a ściślej - składankę śmiesznych filmików). I ze zdumieniem przekonałem się, że choć niby były one śmieszne, to ani razu nie zaśmiałem się na głos oglądając je. To uświadomiło mi, jak mało jest naprawdę śmiesznych filmików w sieci. Dlatego, jeśli sam je oglądam, to tylko te polecone przez ludzi, co do których wiem, że mają doskonałe poczucie humoru (niezależnie od wyznawanych poglądów politycznych, choć oczywiście politycznie przeciwnych swojej ideologii dowcipów oni jednak nie publikują). 

No dobra, koniec pisania, pora na pracę - a to na pewno nie jest do śmiechu ;-)

poniedziałek, 28 listopada 2016

Castracja

Umarł wielki Fidel Castro - wspaniały rewolucjonista i w ogóle. Bez niego świat już nigdy nie będzie taki sam. Ani ten sam. Ani ten sam i taki sam. I w ogóle przywódcy wielu krajów nagle padają na kolana przed wielkim Fidelem, tak jak on padł swego czasu opuszczając mównicę i potknąwszy się o jakiś złowrogi, kapitalistyczny kabel. Lewaccy przywódcy i piewcy Nowego Wspaniałego Świata wylewają tony łez w związku ze śmiercią ojca narodu kubańskiego, a prywatnie panicza pochodzącego z jednej z sześciu najbogatszych rodzin kubańskich, któremu zamarzyła się rewolucja. A co ciekawego jest w tym dla nas gejów?

Jak wiadomo lewactwo jest nadmiernie nastawione na Wspaniałe Pomaganie gejom. Do tego stopnia, że terroryzuje innych, którzy odmawiają gejom nie tylko tolerancji (którą każdy powinien mieć) ale nawet (wymagającej zgody własnego sumienia) akceptacji. I te postępowe lewactwo jakoś kompletnie zapomina o tym, że wielki Fidel Castro był (podobnie jak Ernesto Che Guevara) zaciętym wrogiem homoseksualizmu. Gejów prześladował w kraju lub zmuszał do emigracji. Dla lewactwa powinien być homofobem, i takim na pewno by się stał, gdyby miał nazwisko Castro-Kaczyński. 

Ale ponieważ to "tylko" Castro, więc lewactwo w lot zapomniało o jego zbrodniach wobec gejów (bo o jego zbrodniach wobec innych ludzi w ogóle lewactwo nie myśli) i wynosi go na ołtarze - o ile lewactwo może wynieść na ołtarze. Zawsze podziwiałem ów bezwzględny taktyczny relatywizm lewactwa. Oni potrafią kompletnie, bez mrugnięcia okiem, uznać zbrodniarza sprzeniewierzającego się ich wymuskanej ideologii gender za bohatera tylko dlatego, że to chwilowo jest po ich ideologicznej myśli, aby udzielać moralnego rozgrzeszenia ostatnim socjalistycznym dyktaturom świata. 

Jak widać, lewackie elity objęła już intelektualna Castracja.

niedziela, 27 listopada 2016

Ad Kalendas Graecas

Dawniej mawiało się, jeszcze w starożytnym Rzymie, że coś może się wydarzyć ad Kalendas Graecas, czyli nigdy - bo greckie kalendy nie istniały. Dziś można to samo powiedzieć o prezesie Trybunału Konstytucyjnego, Andrzeju Rzeplińskim. Otóż prezes Rzepliński w pewnym senie kopnął w kalendarz. W reklamowym kalendarzu Trybunału Konstytucyjnego wkradł się bowiem pewien drobny błąd - zabrakło w nim między innymi 19 i 20 grudnia, a jak wiadomo prezes Rzepliński miał 19 grudnia skończyć kadencję. A skoro tego dnia nie ma w kalendarzu, to można żartobliwie rzec, że prezes Rzepliński jest wieczny.

Tak zresztą powiedział o nim sędzia Biernat - Rzepliński nie skończy nigdy kadencji i jest nieśmiertelny. Tymczasem kalendarz Trybunału Konstytucyjnego to wyraźnie potwierdza. Jednak żyjemy w demokratycznym kraju, więc kalendarz ów odbiera istnienie nie tylko dniom 19 i 20 grudnia, ale także 5, 6, 12 oraz 13 grudnia. To zdecydowanie zła wiadomość dla KOD - mieli demonstrować 13 grudnia, w rocznicę wprowadzenia przez Jarosława Kaczyńskiego stanu wojennego, czyż nie? Z drugiej strony, osoby urodzone w tych dniach są niestety pozbawione okazji do świętowania swoich urodzin. Kto nie wierzy w tę opowieść, znajdzie zdjęcia kalendarza TK pod tym linkiem.

Jednak jeśli ktoś traci, to najczęściej inny zyskuje. Dni 7, 8, 14, 15, 21 i 22 grudnia są w tym kalendarzu Trybunału Konstytucyjnego podwójne. Zatem osoby urodzone w tych dniach mają szansę na świętowanie podwójnych urodzin. To też dla nich jedyna w swoim rodzaju okazja, aby cofnąć się w czasie. Jak widać, kalendarz Trybunału Konstytucyjnego jest naprawdę jedyny w swoim rodzaju, podobnie jak jego Prezes. W sumie jednak nie ma w tym nic dziwnego.

Wszak polska opozycja totalna musi wystawić po swojej stronie równie totalnego Prezesa.

sobota, 26 listopada 2016

Wieczór gejowski

Zrobiliśmy sobie wczoraj wieczór filmów gejowskich z moim chłopakiem. Trzy filmy w prawidłowej, rosnącej pod względem powagi kolejności. No i wspólne oglądanie w przytuleniu razem - też inna jakość niż samotne. Najpierw przezabawna amerykańska komedia "Klatka dla ptaków" z niezapominanym Robinem Williamsem. Genialny przykład amerykańskiego dobrego humoru - bez głupich dowcipów i sitcomowych śmiechów zza kadru. Temat gejów fenomenalnie podany, mnóstwo humorystycznych smaczków, w tym także takie, które rozpoznać może jedynie bardziej wytrawny widz. Było się naprawdę z czego śmiać.

Potem coś nieco poważniejszego, czyli "Letnia burza". Film pełen młodzieńczej beztroski, ale także pokazujący kształtowanie się człowieka, dokonywanie jego pierwszych ważnych życiowych wyborów. Ma przy tym wiele fajnych akcentów humorystycznych, jest lekki, miły i pełen muzyki - naliczyłyśmy aż 13 utworów muzycznych w jego soundtracku. Film z pewnością godny polecenia. Niemiecka produkcja z występującą tam gościnnie Alicją Bachledą-Curuś.

Trzeci film był zdecydowanie najpoważniejszy i najbardziej smutny. To "Dom Chłopców". Film opowiadający o młodym geju zaczynającym jako przelatujący z kwiatka jednej imprezy na drugą hedonista, a następnie przechodzącym swoją drogę życiową. Najpierw zaczynając od ucieczki z domu rodzinnego, potem przez usamodzielnienie, pracę i wreszcie zakochanie się w "heteryku", którego okradła własna dziewczyna. A potem okazało się, że okradł go także pewien bogaty amerykański gej - kradnąc mu jego własne życie. Dosłownie. To film nie tylko o miłości, ale także o początkach AIDS.

W sumie jednak wniosek jest optymistyczny - miłość (prawie) wszystko zwycięży.

piątek, 25 listopada 2016

Stara nadzieja

Przedwczoraj było o nowej nadziei na moim blogu. A dziś napiszę o w pewnym sensie starej nadziei - i to z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że ta nadzieja towarzyszy mi od mniej więcej 3 tygodni, więc nie jest już najnowsza. A po drugie dlatego, że dotyczy ona czegoś relatywnie bardzo starego, czyli mojego siedmioletniego komputera, który obecnie jest w naprawie. Dzwoniłem dziś, aby się dowiedzieć co z nim i znów się okazuje, że nie ma jeszcze tych obu układów graficznych, które mają w nim wymienić. Niedawno wydałem kasę na upgrade kompa i nagle lipa. Może być nawet tak, że się go nie da naprawić. 

Sympatyczny pan od serwisu do poniedziałku da znać, czy poruszona w tej sprawie dodatkowa osoba coś załatwi. A jeśli nie załatwi, to on ma jeszcze jakąś inną "ostatnią deskę ratunku". A jeśli i to się nie uda, to co dalej? Zastanawiałem się już nad tym. Po pierwsze, można walczyć o jabłuszko. Czyli na przykład kupić innego używanego Maca i przenieść do niego pamięć (o ile ma taką samą jak mój notebook) i dysk SSD. Można kupić komputer uszkodzony analogiczny do mojego i poskładać z nich jedną maszynę. Dzięki temu miałbym takiego lub innego Maca, a to co by zostało z mojego dawnego Maca można sprzedać na części.

Druga opcja to kupno PC. Czyli wracam do Windows. I tak już obecnie jestem na Windows 7 na moim komputerze zastępczym, ale można powiedzieć, że siedzę tam tylko na krawędzi kanapy, a nie wygodnie na niej rozciągnięty. Zaleta kupna PC jest taka, że już za tę kasę, którą pożyczyłem na naprawę, można kupić jakiś niezły (ale nie najlepszy) notebook, choć wystarczający nawet do grania. Może uda się pożyczyć dodatkową kasę i kupić coś lepszego. Albo posiedzieć na tym zastępczym kompie i zarobić na coś lepszego. A nawet jeśli to byłby komputer już teraz kupiony za pieniądze do naprawy, to z łatwością można na nim posiedzieć rok czy dwa lata i zebrać kasę na bardzo wypasionego kompa potem. I chyba coraz bardziej się przekonuję, że przesiądę się na nowy komputer - i nie będzie to już Apple. 

Ale najważniejsze jest to, że w sumie mam dwie dobre opcje - albo mój Mac z odnowioną grafiką będzie śmigał, albo przesiądę się na całkiem dobrego PC.

czwartek, 24 listopada 2016

Heartstone

Niedawno próbowałem wrócić do World of Warcraft, bo osoba bliska mi w sercu zaczyna przygodę z tą grą. Jednak mój komputer zastępczy jest tak wolny, że gra się ładuje z 10 minut i nawet jeśli postać się zaloguje do gry, to już po chwili gra się kończy z powodu timeoutu (bo jak się postać zaloguje, to nie znaczy, że od razu może cokolwiek robić, tylko dalej się czeka, aż dysk przestanie pracować). Nie dziwię się, że tak się dzieje na kompie z 1 GB RAM. Zatem oddałem swoje konto chłopakowi, niech rozwija druida z 90 na 100 level (nie jestem jeszcze w Legionie, więc mogę lewelować do setki jedynie). A on nosi się z zamiarem gry na druidzie, więc może przy okazji go poznać na poziomie bliskim end-game.

Natomiast ja z kolei spróbowałem, bo chłopak mnie zachęcił, ponownie gry w Heartstone. Wcześniej grałem tam tylko po to, aby z trudem wygrać 3 rozgrywki i dostać dzięki temu w World of Warcraft specjalnego wierzchowca. Teraz poczytałem nieco na necie, założyłem inną postać (druida zamiast ówczesnego maga). Mój chłopak usiadł przy mnie - i przyniósł mi szczęście. Pierwszy gracz od razu poddał grę. W kolejnych kilku rozgrywkach jeszcze trzy razy wygrywałem. W sumie pod względem liczby wygranych nie narzekam. Bo potem były kolejne wygrane, a jeśli przegrywałem, to z klasą i czasem o włos od zwycięstwa. Czyżbym znalazł nową grę Blizzarda, w którą dodatkowo mogę grać także z moim chłopakiem (choć w tym wypadku nie razem, ale przeciw sobie)? Ale z nim zawsze mogę przegrać, to nie boli :-)

Tego dnia grałem nawet w nocy, bo nie mogłem zasnąć. Kupiłem kilka paczek kart, uzupełniłem talie dla druida i innych postaci. I gra, mimo odgrażania się, że nie pójdzie na 1 GB RAM (tyle, że instalator jedynie lojalnie mnie uprzedził, że może się gra kiełbasić, ale zainstalować ją pozwolił), poczyna sobie bardzo dobrze. No bo jaka tam jest grafika, w porównaniu do wektorowej w WoWie? O wiele prostsza i widocznie sam silnik gry jest także znacznie prostszy. Machanie kartami nad stołem gry, różne efekty walenia się po łbach kartami, animowany interfejs poza rozgrywką - nie jest to nic tak zasobożernego, jak WoW.

Skoro zatem nie WoW, ale Heartstone są teraz grą, w którą mogę grać na moim kompie, to nie pozostaje nic innego, jak zakrzyknąć wow! :-)

środa, 23 listopada 2016

Nowa nadzieja

Zmiany w życiu. Z jednej strony nowa nadzieja i nowe szanse. Z drugiej strony, stare historie, stare zobowiązania, także finansowe, i konieczność ich spłacania. Trzeba bezie to wszystko zbilansować, a kołdra jak zawsze w takich warunkach jest za krótka. Ale jest przynajmniej nadzieja, że (skoro już przy sypialnianych porównaniach jesteśmy), że pod tą kołdrą można się będzie razem wygrzać. Trzeba jednak powoli rozpędzić się do działania na wysokich obrotach.

Ostatnio miałem kilka dni kompletnego nieomal marazmu. Nawet nie miałem siły pracować. Ale pewne rzeczy w moim życiu się zmieniły i być może powrót do pracy będzie teraz łatwiejszy, a co najważniejsze - motywacja do pracy będzie większa. Cza to oczywiście pokaże. Miejmy jednak nadzieję, że przynajmniej mam jakieś nowe kierunki do zagospodarowania.

W życiu nie tyle czasem brakuje energii, co brakuje energii skierowanej w odpowiednią stronę. Co nam po rozpalonym ogniu pod kotłami parowca, jeśli nie wiadomo dokąd ma on popłynąć? Trzeba mieć nie tylko energię do ruszania się, ale także wytyczony kurs do określonego celu. Albo, najczęściej, do całej lawiny celów. A w życiu cele go za celem i bieżące sprawy jedna po drugiej wymagają załatwiania. Oby teraz to było łatwiejsze. 

Pożyjom, uwidim ;-)

wtorek, 22 listopada 2016

Uśmiechnij się SS-manie

Czy we Francji można się uśmiechać pozując do zdjęć? Można, pod warunkiem, że nie jest się dzieckiem z zespołem Downa. Jak bowiem orzekła Francuska Rada Stanu pokazywanie uśmiechniętych zdjęć dzieci z zespołem Downa "prawdopodobnie narusza spokój sumienia kobiet, które legalnie dokonały innych osobistych wyborów". Czyli, krótko mówiąc, dokonały aborcji własnego dziecka z zespołem Downa. Proponuję więc, aby francuska Rada Stanu zakazała, na przykład, pokazywania zdjęć uśmiechniętych wyzwolonych więźniów hitlerowskich obozów zagłady, ponieważ prawdopodobnie naruszy to spokój sumienia esesmanów SS-Totenkopfverbände, który którzy legalnie dokonywali swoich osobistych wyborów czasie służby w nazistowskich kacetach. 

Ktoś odpowiedział na kontrowersyjną decyzję francuskiej Rady Stanu sugerując, że następnym krokiem we Francji będzie zakaz publikacji zdjęć szczęśliwych staruszków, aby nie urazić osób, które podały rodziców eutanazji. Mocne, być może za bardzo przesadzone, ale czasem przesada jest konieczna, żeby zarysować problem. Łukasz Adamski napisał na swoim profilu na Facebooku znacznie bardziej dramatyczne podsumowanie: "Pierdolona eugenika wróciła w wielkim stylu. Niech może jednak zdechnie ta neonazistowska cywilizacja". Niestety, ta francuska mentalność państwowa coraz bardziej przypomina hitlerowską i porównanie do obozów koncentracyjnych oraz SS-manów zaczyna być coraz bardziej zasadne. Mam jednak nadzieję, że na takim wstępnym porównywaniu się skończy i że pod względem mieszania się w cudze życie i manipulacji francuskie państwo nie zajdzie tak daleko jak III Rzesza.

Jeśli ktoś dokonał starannie przemyślanego wyboru i zdecydował się na aborcję dziecka z zespołem Downa, to jest jego osobisty wybór i zarazem wielka osobista tragedia jako taka. Tragedia rodzica tracącego własne dziecko. Jestem pewny, że każdy normalny człowiek jako tragedię to przeżywa. Szanuję te ciężkie, tragiczne wybory i uważam, że nie powinno się tych ludzi stawiać pod pręgierzem. Tragedia ich osobistej decyzji jest dla nich wystarczającą, świadomie przyjętą życiową skazą, z którą zapewne będą musieli się mierzyć do końca swoich dni. Nie widzę jednak powodu, dla którego mielibyśmy odmawiać radości uśmiechu dzieciom, które jednak przyszły na świat zespołem Downa i otaczane są miłością przez swoich rodziców. Jestem przeciwny chowaniu sumienia ludzi, którzy zdecydowali się na aborcję własnych dzieci, pod klosz. Skoro podjęli taką decyzję,  na pewno byli świadomi tego, że jej konsekwencje ponosić będą przez całe życie.

A my i nasze państwo powinniśmy przede wszystkim popierać cywilizację życia, a nie cywilizacje śmierci.

poniedziałek, 21 listopada 2016

Jakość poznawania

Była taka reklama firmy Hewlett-Packard składająca się z dwóch kartek. Na jednej z nich wydrukowane niewyraźnie słowo jakoś, a na drugiej wydrukowane wzorowo słowo jakość. Miało to oczywiście podkreślać jakość drukarek tej firmy. Podobnie można by powiedzieć o jakości poznawania się. Czasem poznajemy kogoś długo, długo - i nawet go nie znamy, a czasem mija zaledwie kilka dni od momentu kiedy zapoznaliśmy jakąś osobę - a my już czujemy się jakbyśmy znali od lat, albo co najmniej miesięcy.

Próbowałem dociekać dlaczego tak się dzieje i doszedłem do wniosku że są za to odpowiedzialne dwie sprawy. Po pierwsze, im więcej z daną osobą mamy wspólnych płaszczyzn (na przykład zainteresowań lub pasji życiowych i tym podobnych), to tym łatwiej jest  stworzyć relacje z taką osobą i tym łatwiej jest dogadywać się z nią. Mamy wtedy również poczucie, że znamy się z tym kimś od lat. Po drugie, jeśli z daną osobą nadajemy na podobnej fali serca, to po prostu intuicyjnie czujemy, że możemy jej zaufać, że jest ona przyjazną duszą i że możemy się w pełni na nią otworzyć.

Nie liczy się zatem od ilu dni, tygodni i miesięcy kogoś znamy, ale to, na ile mocno jesteśmy z nim związani różnego rodzaju podobieństwami, wspólnymi pasjami, pokrewieństwem charakterów. Jeśli w tym zakresie łączy nas wiele, to mamy poczucie, że znamy się już bardzo długo. Mnie ostatnio trafił się taki przypadek. Poznałem kogoś, z kim wydaje się, że znamy się od miesięcy, a tak naprawdę znamy się od niewielu dni. Ale w tym czasie przegadaliśmy ze sobą więcej, niż z niejedną osobą przegadałem w kilka miesięcy. Mam nadzieję, że ta relacja będzie najczystszą jakością, a nie jakąś tam ilością, chociaż oczywiście poznaną osobą poznaną przeze mnie osobą nie jest żaden Hewlett-Packard.

Poznałem bowiem drugiego człowieka - i bardzo mi to odpowiada ;-)

niedziela, 20 listopada 2016

Porównanie

Zacząłem dzisiejszy poranek przeglądania wiadomości i moją uwagę zwróciły dwie obok siebie: wypadek w Żyrardowie - 3 osoby w szpitalu, a poniżej mniejszą czcionką opisana katastrofa kolejowa w Indiach - 91 osób nie żyje. Przypomniał mi się fragment książki o pedagogice dziecięcej, w której podano przykład ćwiczenia dla dziecka. Miało ono wykazać absurdalność w zdaniu "Wczoraj miał miejsce wypadek, ale był to niewielki wypadek, tylko 50 osób zostało zabitych".  Jak widać w Europie takie zdanie byłby absurdalne (bo 50 osób zabitych to wielka tragedia), ale jak to jest wypadek w trzecim świecie lub po prostu w krajach pozaeuropejskich to już tylko news. Czy tam, poza Europą, 50 osób to wystarczająca liczba ofiar, aby się mocniej zainteresować takim wydarzeniem w naszym dotąd spokojnym europejskim raju?

Dla Wirtualnej Polski najwyraźniej nie jest to wystarczający powód, żeby wybić się na pierwsze miejsce. Dlatego ważniejszy był wypadek w Żyrardowie, po którym 3 osoby znalazły się w szpitalu, zaś mniej ważne było 91 ofiar śmiertelnych w Indiach.  A znając logikę wypadków kolejowych można by przypuszczać, że do szpitali w Indiach trafi tam (po tym wypadku) znacznie więcej niż 3 osoby, pomijając tych zabitych. Nie pierwszy raz wielka liczba ofiar poza Europą nie robi na nas wrażenia. Swego czasu w wyniku wojny domowej między Tutsi a Hutu w Rwandzie zginęło około miliona osób, a w Europie nie robiło to na większości Europejczyków wielkiego wrażenia. W końcu to jakaś abstrakcyjna wojna, daleko, daleko.

Na pewno tak - daleko stąd. Ta wojna w Rwandzie lub katastrofa kolejowa w Indiach jest daleko od nas, Europejczyków i dlatego nie bardzo nas przeraża. Na pewno też znajduje tu zastosowanie powiedzenie, że śmierć stu osób to tragedia, a śmierć miliona to statystyka. Faktycznie, trudno sobie wyobrazić milion zabitych. Dodatkowo być może na takie postrzeganie tragedii w Europie i na świecie wpływa też coś zupełnie innego, co niestety nie jest dane raz na zawsze. Europa cieszyła się do niedawna okresem pokoju z nielicznymi wyjątkami (na przykład na terenie byłej Jugosławii, czy ostatnio Ukrainy), jednak od pewnego czasu w Europie  śmierć zaczyna zbiera coraz większe żniwo. Być może niedługo my, Europejczycy będziemy mieli poważny problem z kwalifikowaniem jakiegoś wypadku jako tragicznego. Obawiam się że może dojść do takiej sytuacji, że trzy ofiary, nawet śmiertelne, nie zrobią już na nikim żadnego wrażenia.

Tylko czy wtedy nauczymy się współczucia dla reszty świata?

sobota, 19 listopada 2016

Przedsiębiorczy czternastolatek

Brytyjski czternastolatek milionerem i to wszystko dzięki własnej pracy. Ciekawa historia. Choć początkowo nie zwróciłem uwagi na ten artykuł poza samym jego tytułem, to jednak w pewnym momencie postanowiłem zapoznać się z jego treścią, żeby zorientować się na czym  dorobił się on miliona. Okazało się że Harvey Millington zajął się produkcją naklejek, które mają przypominać Brytyjczykom o opłaceniu podatku drogowego. Zarobił na tym 40 tysięcy funtów, a pieniądze ulokował kupując trzy akry ziemi, na terenie której chciał stworzyć ekskluzywne pole kempingowe. Gdzie zatem jego milionowy zarobek?

Otóż okazało się, że w pobliżu deweloperzy realizowali budowę i postanowili odkupić te ziemie za 2 miliony funtów, dzięki czemu Harvey stał się jednym z najbogatszych czternastolatków na świecie. Mnie jako Polaka ta historia niezmiernie zadziwia. Nie potrafię sobie wyobrazić takiej sytuacji w Polsce, która dawałby taki uczciwy zarobek zwykłemu człowiekowi. Raczej od razu widziałbym  tu  mętne ustawki, podstawionych ludzi, polityków kupujących działki, za które potem dostają kasę - i to raczej nie od prywatnego dewelopera, ale państwa budującego autostradę. A w Wielkiej Brytanii nie ma takiej wszechobecnej kolesiowskiej zmowy? Niespotykane.

Ale też normalne w normalnym świecie, w którym Polska w czasie ostatnich rządów nie była. Była tylko miejscem, w którym patologia goni patologię, a niektóre bardziej uprzywilejowane grupy (czyli te zwierzęta, które były dla siebie, jak to Orwell pięknie kreślił, równiejsze) ustawiały się bardzo ładnie przy różnego rodzaju transakcjach, pozwalających im zarobić ciężkie pieniądze. Jak widać normalny kraj różni się tym od nienormalnego, że w normalnym kraju miliona dorobić się może zwykły czternastolatek, który startował z własnym ciekawym pomysłem, zaś w Polsce miliona dorobi się najprędzej człowiek z układów, który jest politykiem lub bliskim przyjacielem polityków.

Zaś zabawnie podsumowując, u nas zamiast dorabiać się na nalepkach najłatwiej dorobić się nalepki - aferzysty.

piątek, 18 listopada 2016

Quo vadis Quasimodo?

Dziś trafił mi się trudny do opisania temat. Chodzi bowiem rysunek Andrzeja Mleczki zamieszczony w tygodniku "Polityka". Przedstawia on dzwonnika z Notre Dame, czyli Quasimodo, udającego się w stronę tej świątyni. Quasimodo tłumaczy mijanemu człowiekowi, że jego matka połakomiła się na cztery tysiące, czyli na pisowski program Za Życiem.  Oczywiście na Andrzeja Mleczkę posypały się gromy z bardzo wielu stron. Ostatnio wypowiedział się senator Platformy Obywatelskiej Jan Filip Libicki, który co jak co, ale ma prawo moralne do komentowania tego, bo sam jest niepełnosprawny  A co ja o tym sądzę?

Straszny mam kłopot z oceną rysunku Andrzeja Mleczki, bo z jednej strony bardzo wysoko sobie cenię wspaniały choć często obrazoburczy humor komików brytyjskich znanych jako grupa Monty Pythona, a oni byliby w stanie taki dowcip stworzyć. Ich dzieła uznawane są powszechnie za najwyższy poziom humoru angielskiego. Z drugiej strony czuję, że jest tu pewien element niewłaściwy i mam takie przekonanie, choć nie potrafię go udowodnić, że grupa Monty Pythona nie przekroczyłaby pewnej granicy, którą dziś przekroczył Mleczko. Poczucie humoru ma to do siebie, że czasem żarty są dramatyczne i na granicy dobrego smaku, ale dobry żart nigdy granicy dobrego smaku nie powinien przekraczać. Myślę że rysunek Mleczki jest na granicy dobrego smaku i formalnie (jako rysunek)  tej granicy jeszcze nie przekroczył. Gdzie więc tkwi problem?

Niestety, wydaje mi się, że kontekst sytuacyjny jest już po drugiej stronie tej granicy. Sądzę bowiem, że sprawa jest zbyt świeża, żeby w tak dosadny i w tak dramatyczny sposób komentować ją, nawet formie dowcipu. Przydałoby się tutaj chyba, o czym wspomina w "Dziadach" Adam Mickiewicz, trochę poczekać "nim się przedmiot świeży jak figa ucukruje, jak tytuń uleży" (choć bynajmniej nie wymienione w "Dziadach" przez salonowego literata "ze sto lat"). Gdyby tego typu rysunek pojawił się za jakiś czas wśród innych rysunków, które humorystycznie opisywały rządy PiS-u, być może jego odbiór byłby zupełnie inny. Niestety, i wina tutaj środowisk lewicowo-liberalnych, do których Andrzej Mleczko należy, że w dzisiejszych czasach nawet niewinny humor bywa bardzo mocno skojarzony z bezpośrednią i bezpardonową walką polityczną

A wtedy humor traci swój humor, zaś walka polityczna jedynie się zaostrza.

czwartek, 17 listopada 2016

Trump na gazie

Jaki może być przepis na sukces gospodarczy kraju? Można by żartobliwie powiedzieć, że wystarczyło wybrać Donalda Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych i nagle odkryto na tym kraju drugie co do wielkości na świecie złoża ropy naftowej i gazu. To faktycznie bardzo ważna wiadomość, bo może zmienić to pewne geopolityczne realia. Jak wiadomo ropa i gaz rządzą światem, a jednym z producentów, którzy bardzo dużo zarabiają na ropie i gazie jest Rosja. Posiadanie ogromnych złóż przez Amerykę i kontrolowanie przez nią znacznie więcej części światowego rynku może być więc bardzo istotnym atutem Donalda Trumpa w jego polityce krajowej i zagranicznej.

Znajdujące się w zachodnim Teksasie złoża ropy mogą obejmować nawet 75 miliardów baryłek oraz 16 bilionów metrów sześciennych gazu ziemnego. Czy Polska może zazdrościć Ameryce tak bogatych złóż ropy naftowej? Otóż podobno wcale nie. Czytałem swego czasu w internecie, że Polska leży na gigantycznym złożu ropy naftowej i gazu ziemnego który ciągnie się od Zatoki Perskiej aż po Morze Północne, a jego kumulacja jest właśnie w naszym kraju. Jedyny problem jest taki, że ropa naftowa leży w Polsce na głębokości od 5 do 7 km i wymaga przez to głębszych wierceń niż w wielu innych miejscach na świecie. Jednak pod względem zasobności polskie złoża ropy naftowej podobno biją na głowę odkryte w Ameryce. O ile tam odkryto 75  miliardów baryłek, o tyle złoże polskie szacowane jest na 4764 miliardy baryłek (dla porównania złoża w Arabii Saudyjskiej szacowane są na 265 miliardów baryłek).

Te informacje były podobne znane już od czasów rządów Edwarda Gierka i być może część z nich była mądrze ukrywana przez ówczesnych rządzących. Jednak ostatnie rządy Platformy Obywatelskiej, w czasie których lekką ręką państwo oddawało koncesje na eksploatację różnego rodzaju złóż naturalnych  zagranicznym podmiotom, kiepsko by wróżyły przyszłości naszych polskich zasobów naturalnych. Miejmy nadzieję, że tego typu błędy już nigdy w przyszłości nie będą popełniane, a być może zmiany na światowym rynku surowcowym spowodowane odkryciem złóż w Ameryce okażą się korzystne dla świata. Oby tak się stało.

Tak na marginesie - czyżby Pan Bóg życzył sobie, aby konserwatyści wygrywali w tych krajach, w których jest najwięcej ropy?

środa, 16 listopada 2016

Potęga snu

Coraz częściej możemy przekonać się jak dziwny jest ten świat. Dziś rano przeczytałem informacje o tym że szwedzkie sądy toną w oparach absurdu, gdyż z bardzo dużym pobłażaniem podchodzą do gwałcicieli. Powstała bowiem w Szwecji nowa metoda ochrony gwałcicieli rozwinięta na zasadzie takiej, że popyt (czyli jej akceptacja przez sądy) rodzi podaż, czyli sięganie po nią. Mnoży się zatem dowodzenie, że gwałciciel działał we śnie i tak naprawdę nie odpowiada za swoje czyny - fachowo nazywa się to zespołem Morfeusza.  Poniekąd zabawne, ale zarazem jednocześnie tragiczne jest to, że szwedzkie sądy bardzo łatwo wierzą w tego typu wytłumaczenie. Myślę, że to bardzo dobre myślenie dla polskiej opozycji. Dlaczego?

Proszę sobie wyobrazić jak pięknie nasza obecna pozycja mogłaby wytłumaczyć wszystkie swoje porażki. No przecież spaliśmy, nie wiemy o co chodzi, nie wiemy dlaczego tak się stało, po prostu przespaliśmy naszą podwójną kadencję. Dlaczego pociąga się nas do odpowiedzialności, skoro jesteśmy niewinni? To nieludzkie. Opozycja mogłaby posunąć się nawet o krok dalej, Spójrzcie, mogłaby powiedzieć, we śnie jedliśmy ośmiorniczki! Przecież moglibyśmy się udławić! Trzeba nam współczuć, że podjęliśmy tak wielkie ryzyko zjadania ośmiorniczek we śnie  Dlaczego nie macie dla nas żadnej litości? Nie doceniacie poświęcenia, z którym jedliśmy te ośmiorniczki, ryzykując własnym życiem?

Mało tego, na tym użyteczność syndrom Morfeusza się nie kończy. Opozycja mogłaby posunąć się o kolejny krok dalej. Mogłaby bowiem odmówić prawa do snu aktualnie rządzącym konserwatystom spod znaku Prawa i Sprawiedliwości. Patrzcie, mówi opozycja, oni rządzą na jawie, nie we śnie! Oni w pełni odpowiadają za to co robią! My zaś przespaliśmy dwie kadencje, więc nas nie możecie pociągnąć do odpowiedzialności. Powinniście podziwiać nas za to, że spaliśmy tak długo, nie udławiliśmy się skromnym jedzeniem na koszt podatnika i udało nam się jakoś wybudzić z tej ośmioletniej hibernacji. Zamiast podać nas do Księgi Rekordów Guinnessa znęcacie się nad nami. Wstydźcie się.

Wygląda jednak na to, że polska opozycja może dziś liczyć tylko na pomoc europejskich elit, a one również głęboko śpią.

wtorek, 15 listopada 2016

Nie ta miniaturyzacja

Miniony tydzień obfitował w wiele wydarzeń politycznych, począwszy od wyborów w Ameryce, a skończywszy na Święcie Niepodległości. Tymczasem chciałbym  napisać dzisiaj o pewnym charakterystycznym dialogu, jaki miałem na czacie. Zagadał mnie ktoś, kto mógł po moim nicku domyślać się, że szukam jakiejś poważniejszej od seksu relacji, ale na wszelki wypadek - tak jak to zwykle robię - upewniłem go pisząc, że szukam związku. Na to on potwierdził, że również tak szuka. No cóż, jak miło.

Można jednak zaryzykować stwierdzenie, że na czatach nic co miłe nie trwa wiecznie, a wręcz przeciwnie, trwa tylko ułamek chwili. W istocie, następne pytanie, które mi zadał, kompletnie zrujnowanego jego obraz moich oczach. Zapytał mnie bowiem czy wyrucham go w dupę.  Rozbawiło mnie to oczywiście, bo zawsze tego typu zwariowane zestawienie jest zabawne, a przy okazji pozwoliło mi szybko zamknąć okno rozmowy, jako bezużytecznej i bez przyszłości.

Jak można bowiem oczekiwać sensownej relacji z kimś, kto od razu na początku rozmowy zadaje takie głupie, obcesowe pytanie. Oczywiście rozumiem to, że miał potrzebę bycia analnie kochanym, ale nie upoważnia go to do zagadywania w tej sprawie już w prawie pierwszym zdaniu. To tylko świadczy o tym, że cały związek, o którym marzył, ogranicza się do dupy i ruchania. Rozumiem, że niektórzy uwielbiają miniaturyzację, ale tego rodzaju miniaturyzacja związku nie bardzo mi odpowiada.

W końcu związek to nie malutki iWatch, ale wielkie iLove ;-)

poniedziałek, 14 listopada 2016

Równouprawnione odśnieżanie

Albert Einstein powiedział kiedyś, że są dwie rzeczy nieskończone - wszechświat i ludzka głupota, ale co do tej pierwszej ma wątpliwości. Co do tej drugiej nie miał wątpliwości i ja również wyzbyłem się ich, dowiadując się o wspaniałym koncepcie rządzących Sztokholmem koalicji socjaldemokratów i Zielonych. Wpadli oni bowiem na pomysł postępowego i ,nowoczesnego odśnieżania przez równouprawnienie płci. Różnie o tym piszą - jedni o tym, że po równo zatrudnia się obie płcie do odśnieżania, inni, że po równo odśnieża się drogi i chodniki (bo drogami jeżdżą głównie mężczyźni, a chodnikami poruszają się głównie kobiety). Niezależnie od tego, jak to wygląda - efekt był ciekawy.

Po ostatnich opadach śniegu ulice Sztokholmu zostały zasypane i są w wielu miejscach nieprzejezdne do tego stopnia, że odwołano nawet kursy komunikacji miejskiej, która przecież powinna z żelazną konsekwencją działać w każdej sytuacji. W porównaniu do postępowego szwedzkiego modelu nasi polscy drogowcy, którzy przysłowiowo zawsze są zaskoczeni pojawieniem się opadów śniegu, stoją wprost genialnie na wysokości zadania. Być może dzieje się tak dlatego, że u nas drogowcy zajmują się odśnieżaniem przede wszystkim ulic, natomiast odśnieżaniem chodników lub ścieżek rowerowych zajmują się, z takim lub innym skutkiem, administratorzy domów lub osiedli, ewentualnie także drogowcy, ale w drugiej kolejności.

Odpowiedzialny za transport w Sztokholmie polityk Zielonych Daniel Helldén tłumaczy, że choć jest oczywiste, iż ich rozwiązanie się nie sprawdziło, to naturalnie trzeba teraz ustalić, dlaczego tak się stało. Trzeb dociec, czy winna jest pogoda, czy może procedury. Podoba mi się to podejście lewactwa, ta skrupulatność w ustalaniu dlaczego tak się stało, nawet jeśli zawsze wiadomo, że stanie się, bo coś się spieprzyło. Ale to dochodzenie oczywiście musi być długie, staranne i urzędowe. Zaś do tego czasu śnieg stopnieje i nie będzie problemów z równouprawnionym płciowo odśnieżaniem. A wtedy być może ludzie zapomną o tym problemie, ciesząc się wiosną.

Kogo w końcu będzie wtedy obchodził zeszłoroczny śnieg?

niedziela, 13 listopada 2016

Jeden powód

Czytam bardzo wiele newsów każdego dnia, nie tylko dlatego, że interesuje się polityką i sprawami cywilizacyjnymi. Nawiasem mówiąc, czasem jest to przydatne podczas mojej pracy, w której piszę różne teksty na różne tematy. Robię to również ze zwykłej ciekawości. Żyjemy w świecie, który ulega znacznym przemianom. Ścierają się tutaj, niczym płyty tektoniczne, różne płyty cywilizacyjne. Występują cywilizacyjne trzęsienia ziemi, katastrofy, ale także nadzieja na to, że ten cały dryf politycznych kontynentów popłynie w dobrym kierunku. Oczywiście ostatnio najwięcej komentarzy pojawia się w związku z dramatyczną sytuacją w Ameryce, czyli wygrana Donalda Trumpa.

Postanowiłem więc krótko spuentować dzisiejszym tekstem, podanym w adekwatny do całej tej powyborczej histerii "feralny" dzień 13 listopada, liczne pojawiające się w różnych lewackich i liberalno-demokratycznych mediach podsumowania i "mądre eksperckie analizy" dotyczące wygranej Trumpa. Dlaczego nie powinien wygrać? Dlaczego Hillary Clinton powinna wygrać? Dlaczego to, co się wydarzyło jest niedobre dla całego świata? Dlaczego Hillary Clinton była jedynym słusznym wyborem dla naszego świata? I tak dalej. Zaiste piękny, wspaniały wykwit inteligencji. A wszystko to można skwitować jednym powodem, dla którego te lewackie media powinny się teraz przymknąć. Nie przewidzieliście kompletnie rozwoju sytuacji, gniewu wykluczonych i zwycięstwa Trumpa, wmawialiście na ślepo, że wygra Clinton, skompromitowaliście się totalnie - więc się więc z łaski swojej zamknijcie japę i przestańcie szczekać.

A co do tych wszystkich kasandrycznych przepowiedni o tym, jak bardzo zła będzie władza Trumpa... Myślę, że będzie dokładnie odwrotnie. Im bardziej mieszają go z błotem, im bardziej rozdzierają szaty, tym bardziej oznacza to, że jego wybór właśnie był potrzebny. Ponieważ ci, którzy odsądzają go od czci i wiary sami mają kompletnie czarne charaktery i betonowe serca. Lewacka ideologia jest moim zdaniem zaprzeczeniem człowieczeństwa. Pragnie sprowadzić nas do quasi zwierzęcych instynktów, ale w przypadku człowieka są to także lewackie instynkty konsumpcjonizmu. Ponadto prowadzi nas do relatywizmu moralnego, który też jest rodzajem instynktu. Pragnie uczynić z ludzi zwierzęta bez duszy, niewolników globalnych korporacji. Zadziwiająca symbioza - neo marksistów z neo imperializmem. Widocznie jaki świat, tacy marksiści. Dlatego wszystkie ich krytyki konserwatywnej kontrrewolucji należy odbierać wyłącznie jako pozytywny znak.

After all, niech nie ważą się rzucać kamieniem, chyba, że sami są bez grzechu - ale lewacy raczej nie znają tej historii...

sobota, 12 listopada 2016

Cyber nie seks

Wielu z nas zetknęło się z takim określeniem jak cyberek - cyber seks, przegadany, wygadany i pusty w środku. Są jednak ludzie, którzy wolą pisać o seksie (i pewnie walić w tym czasie konia pod stołem) niż robić go realnie. Tymczasem może trafić się coś zupełnie innego, co wydaje się cyber seksem ale nim nie jest. Dzieje się tak wtedy, gdy poznajemy kogoś przez internet (bo zazwyczaj przez niego właśnie) i po prostu nie możemy jeszcze kogoś poznać w realu, bo się jeszcze z nim nie spotkaliśmy. Ale w odróżnieniu od cyber seksu, mamy zamiar się spotkać wtedy, gdy tylko będzie to możliwe.

Zawsze obawiałem się, aby w czasie poznawania kogoś do potencjalnego związku nie popaść w jakieś seksualne fascynacje, które będą zahaczały o cyber seks i tak naprawdę wykrzywią cały proces poznawania. Kiedyś wymyśliłem takie metaforyczne porównanie, że budowanie związku jest jak spokojne zejście z pomostu do łódki i powiosłowanie we właściwym kierunku. Uprawianie szybkiego seksu  jest jak wskoczenie do łódki w biegu z pomostu. Przeważnie wywalimy łódkę, a w najlepszym wypadku ją zachyboczemy i popłyniemy w złym kierunku. Ale czasem po wskoczeniu do łódki z rozbiegu możemy idealnie wypłynąć w tym samym kierunku, w którym popłynęlibyśmy ręcznie. I szybciej. A więc cho szybki seks czasem pomaga, to przeważnie szkodzi w poznawaniu się. 

Dlatego poznając kogoś wolę unikać tego, co mogłoby spowodować dążenie do szybkiego seksu. Ale co robić wtedy, gdy zaczynam z kimś czuć bliskość i naturalne pożądanie? A jesteśmy jeszcze na etapie netowego poznawania się. I już wiem co robić. Nie stawiać tamy odczuciom serca. Nie silić się na komunikację erotyczną, ale jeśli ona zacznie się naturalnie pojawiać, to płynąć także na jej fali. Z sercem, a nie wbrew niemu. I tak w realu przecież nie rzucimy się sobie do łóżka. A jeśli po netowym poznawaniu się będziemy mieć serce bardziej otwarte na siebie - to tylko przyklasnąć. Trzeba być sobą i słuchać swego serca. 

A najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że właśnie sam przerabiam taki scenariusz teraz ;-)

piątek, 11 listopada 2016

Dokąd uciekać?

Dziś obchodzimy nasz Dzień Niepodległości, ale nie zamierzam się rozwodzić w tym poście nad polskimi kwestiami patriotycznymi. Zacznę od wspaniałego mema, który na który trafiłem w internecie,  dotyczącego nowo wybranego prezydenta Ameryki. Od strony graficznej przedstawia jedynie zdjęcie Białego Domu, ale - jak to w przypadku memów bywa - najlepszy jest jego tekst, który brzmi następująco: 21 styczeń 2017, dzień, w którym po raz pierwszy w historii miliarder wprowadzi się do komunalnego mieszkania, które wcześniej zajmowali czarni. Czytałem sporo o wyborach w Ameryce, ale żadna opinia nie była tak celna i tak zabawnie trafiająca w punkt.

Mógłbym mieć pewien żal do mojej matki o to, że trochę pospieszyła się z moim przyjściem na świat. Zabrakło mi bowiem jedynie 20 minut, aby moje własne urodziny świętowała cała Ameryka. Ale, jak widać, nie można być celebrytą na życzenie. Natomiast trochę celebryckie zwycięstwo Trumpa dla wielu Amerykanów okazuje się być (przynajmniej na pokaz) powodem do histerii. Coraz więcej lewaków odgraża się emigracją do Kanady. Kto w Polsce zarzekał się, że po zwycięstwie wyborczym PiS-u ucieknie do Kanady? Czy aby nie córka pani premier Kopacz?  Kto przewidywał, że Brytyjczycy masowo będą emigrować do Francji po Brexicie? Okazuje się, że emigrują do Hiszpanii, tak jak to robili już dawniej, i nie dlatego że boli ich Brexit, tylko raczej dlatego, że w Hiszpanii jest cieplej.

Przez najbliższe tygodnie zapewne będziemy jeszcze czytali lub oglądali niejedną wypowiedź, która wieszczyć będzie koniec świata z powodu zwycięstwa Trumpa. Aż strach pomyśleć, co się w mediach wydarzy, gdy zaczną zwyciężać kolejni prawicowi politycy wyborach szefów państw. Co będzie, gdy w grudniu powtórzy swój sukces prawicowy kandydat w Austrii, Norbert Hofer? Do tego czasu prawdopodobnie znajdzie się klej do kopert, którego brak opóźnił powtórkę wyborów prezydenckich. Cóż to będzie za tragedia, gdy we Francji wygra  Marine Le Pen, pokonując wspaniałego socjalistę Hoollande, a nie daj Boże w Niemczech wygra ktoś zupełnie spoza układu? Cały świat się zawali! Gdzie wtedy będzie mogła emigrować nowoczesna i postępowa lewica?  Do radykalnie zislamizowanych krajów arabskich, w których poucinają im głowy? Do Indii lub Chin? A może po prostu na przysłowiowy Madagaskar?

A wtedy lewicowe lemingi zamienią się w lemury z Madagaskaru.

czwartek, 10 listopada 2016

Co to będzie?

Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, co to będzie, co to będzie? W Ameryce wielki bump, bowiem wygrał Donald Trump! Tak można by, parafrazując Mistrza Adama powiedzieć o historycznych, i przede wszystkim histerycznych, komentarzach wygłaszanych przez całą masę komentatorów z lewicowo-liberalnych mediów, zarówno w Ameryce, jak i w Polsce. A my w naszym kraju mamy przyjemne deja vu, bo zupełnie podobnie było u nas po po zwycięstwie Andrzeja Dudy. Można by żartobliwie powiedzieć, że liberalni dziennikarze w Polsce, którzy przed "faszystowskim kurduplem" chcieli uciekać do Ameryki, stracili teraz tą wspaniałą Ziemię Obiecaną.

Stracili zresztą nie tylko histeryczni komentatorzy. Pewien naukowiec z Uniwersytetu Princeton, który od czasu wielu wyborów trafnie przewidywał ich wyniki, zaklinał się, że Hillary Clinton na 99% szans na erekcję - a wyszło na to, że ów naukowiec ma teraz 99% szans na zostanie najbardziej przegranym propagandystą. Podobnie zresztą wywaliły się inne wielkie sondażownie i dumne lewicowo-liberalne media przewidujące wdeptanie Trumpa w ziemię. Tak się zastanawiam i myślę, że przyczyna porażki tkwi po prostu w tym, że od wielu lat zaklinały one rzeczywistość i uwierzyły swoje zakęcia.

Ja też, jako zwykły człowiek, zastanawiam się, co to będzie po wygranej Trumpa i dochodzę do wniosku, że specjalnie nie mam się czego obawiać. Skoro bowiem lewicowo-liberalne media aż tak histerycznie reagują na zwycięstwo Trumpa, to znaczy, że właśnie wszystko wskazuje na to że, nie będzie żadnych kataklizmów. Podobnie histerycznie obwieszczały i dojście do władzy PiS w Polsce - i sami możemy ocenić, na ile te ich histeria miała jakikolwiek sens. Myślę więc, że histeria, która opanowała mainstreamowe media jest wyłącznie ich źle skrywaną zagrywką polityczno-emocjonalną, a nie racjonalnie wygłaszaną i racjonalnie uzasadnioną krytyką.

After all, medialne psy szczekają, a karawana idzie dalej - karawana, a nie karawan :-)

środa, 9 listopada 2016

Gdzie ta zakonnica?

Dziś pewnym sensie ważą się losy świata. Mamy bowiem wybory w Stanach Zjednoczonych i decyduje się w to, czy w tym największym krajów zachodniej cywilizacji rządzić będzie dalej przedstawicielka układu skorumpowanych lewicowo-liberalnych elit, czy też ktoś zupełnie spoza establishmentu, tak jak swego czasu Abraham Lincoln i Ronald Reagan. I - kto wie - być może na ich miarę. Wstałem dziś bardzo wcześnie po prostu dlatego, że tak się obudziłem i od wczesnych godzin rannych śledziłem polskie serwisy internetowe, szukając informacji o wynikach wyborów. Przy tej okazji pozwoliłem sobie na zrobienie pewnego drobnego porównania.

Bardzo ciekawe i pouczające było zestawienie wyników o godzinie 7.05. Otóż pozostający w niemieckich rękach Onet wciąż przyznawał Trumpowi 238 głosów elektorskich (a Clinton najbardziej aktualne 215). Również skłaniająca się do krytyki konserwatyzmu WP dawała już Trumpowi 244 głosy, zaś Clinton 215. A portal Niezalezna.pl podawał (za Fox News) 254 dla Trumpa i 215 dla Clinton. Nie tylko "polski" Onet i TVN24 robili co mogli, aby jak najbardziej opóźnić podawanie wyników Trumpa. Zaklinanie rzeczywistości trafiło się także amerykańskiej sieci CNN. Ale nie ma w tym nic zaskakującego, bo liberalno-lewicowe środowiska znane są przecież z zaklinania rzeczywistości, prawda? W ich Matrixie Clinton zawsze wygrywa.

W Ameryce, podobnie jak to było u nas w czasie wyborów prezydenckich, skompromitowały się także czołowe sondażownie. Tak się kończy koloryzowanie ankiet. A mnie przypomniały się słowa pewnego Nadredaktora, który zapewniał, że Bronisław Komorowski przegra z Andrzejem Dudą dopiero wtedy, gdy po pijanemu przejedzie ciężarną i niepełnosprawną zakonnicę na pasach. Zastanawiam się więc, jeśli Clinton przegra wybory, a wiele na to wskazuje, gdzie ta przejechana przez nią zakonnica? I chyba znam odpowiedź. Być może ją przejechali wtedy, gdy odwozili Clinton do szpitala po kolejnym zasłabnięciu. A tak już na koniec, tytułem ciekawostki i niejako przy okazji - po angielsku trump znaczy atut (w brydżu). 

A więc czyżby Ameryka sięgnęła wreszcie po swój atut? ;-)

wtorek, 8 listopada 2016

Szukam Żyda?

Rozmawiam na CZATerii wyłącznie na komórce, gdyż na moim komputerze nie chce ona działać. Na smartfonach jest możliwość dość wygodnego wpisywania treści poprzez rozpoznawanie mowy w systemie Android (i zapewne też w iOS, ale iPhone nie posiadam). O wiele wygodniej mi jest podyktować coś, niż wpisywać na klawiaturze telefonu, po której moje palce bardzo łatwo dotykają niewłaściwych klawiszy i powodują pisanie nieraz bardzo koślawych pseudo-słów, niemożliwych do łatwego zrozumienia. 

Niestety rozpoznawanie mowy w systemie Android także nie należy do nieomylnych i potrafi robić niezłe kwiatki. Ostatnio poznałem na czacie bardzo fajnego chłopaka i wydawało się, że będziemy mogli się poznać bliżej i - kto wie - może coś z tego pozytywnego wyniknie. Jednak chłopak dość szybko obraził się na mnie zamykając okno rozmowy, a nawet uciekając przede mną z czata. Nie moglem więc do niego napisać i wyjaśnić o co poszło. Otóż napisałem do niego (rzekomo, bo była to interpretacja mojego smartfona) że szukam Żyda

Oczywiście chodziło o coś innego i już nie pamiętam co było tym słowem na Żyda przerobionym, ale doskonale rozumiem, czemu chłopak się obraził. Widocznie Żydem nie był :-) Jasne, że nie szukam ani specjalnie Żydów, ani jakiś konkretnych osób danej narodowości lub wyznania - ale i tak nie miałem  możliwości się z tego wytłumaczyć obrażonemu uciekinierowi. Wyszło coś zabawnego, a jednocześnie tragicznego, bo dzięki temu straciłem rozmówcę. Naturalnie mogłem spojrzeć na ten tekst przed jego wysłaniem, ale nigdy bym się nie spodziewał takiego absurdalnego nadinterpretowania moich słów przez androidowy program. 

A jednak czasem taki Żyd-spiskowiec wychodzi i sprawia problemy ;-)

poniedziałek, 7 listopada 2016

Eureka

To, co wydaje się bardzo proste, wcale nie jest takie proste do znalezienia. I czasem okazuje się, że aby dojść do najprostszych możliwych wniosków trzeba męczyć się przez wiele miesięcy, a niekiedy nawet lat. A potem nagle, bardzo często przypadkiem, przychodzi jedna wielka Eureka i wszystko już wygląda zupełnie inaczej. Wydaje się proste, jasne, oczywiste, skuteczne i wspaniałe...  Ale najpierw do tej eureki trzeba dojść - i nie zawsze jest to gwarantowane.

Na nieszczęście nie wiemy z góry, jakie eureki nas czekają, a zatem nie możemy w ich stronę pożeglować. Na nasze szczęście z kolei dobry Bóg jednak zasłania przed nami tę wiedzę. Dzięki temu nie wiemy, ile tracimy. Dzięki temu nie zdajemy sobie sprawy, ile rzeczy można w życiu ulepszyć, mimo że czasem byłoby to bardzo przydatne. Mnie się zaś niedawno zdarzyło właśnie takie eurekowe odkrycie, które mocno zrewolucjonizowało moją pracę. Koncept jest banalnie prosty i teoretycznie można by dojść do niego w pięć minut, ale jak się okazuje potrzebowałem ponad roku, żeby wpaść na niego i go w praktyce zastosować.

Nie zawsze bowiem nasze myślenie jest na tyle otwarte i nie zawsze myślimy mając oczy dookoła głowy. Bardzo często jest tak, że posuwamy się w życiu jak koń z klapkami na oczach i nie jesteśmy w stanie spojrzeć w bok. Nie jesteśmy w stanie zobaczyć innych możliwości działania, idziemy po utartych szlakach, bo tak nam jest wygodniej, bo wydaje się że jest to jedynie słuszne. Czasem jednak zachowujemy się jak ten człowiek w powiedzeniu Einsteina - wszyscy wiedzą, że czegoś nie da się zrobić, a my tego  nie wiemy i to robimy.  Oby takich momentów w naszym życiu było jak najwięcej i oby te eureki były jedynie pozytywne. Ja jedna z moją najnowszą eureką poszedłem raczej drogą Archimedesa niż tego einsteinowego przykładu.

A co ciekawe - bez konieczności kąpania się w wannie ;-)

niedziela, 6 listopada 2016

Applowe nowiny

No i mamy zaprezentowanego niedawno cudownego MacBooka Pro z rewolucyjnym TouchBarem i dyskiem 2 TB, z powiększonym w oddawaniu kolorów ekranem i kartą graficzną 4 GB w zaskakująco ciekawej cenie 21 tysięcy złotych. Za tyle można kupić topowy model. Przy okazji, podobno Polak zgłosił do Apple pomysł TouchBara, zaś Apple go wyrolował - ciekawy artykuł o tym znajdziecie tutaj. Ja oczywiście nie mam na taki zakup kasy, przecież pożyczam "głupie" 1400 na naprawę mojego starego (ale jarego - niczym Arnold w "Terminatorze 5") Maca z 2009 roku. Ale czasem lubię się zastanowić co bym kupił, gdybym kasę miał. Bo kiedyś może taka kasa się pojawi. I doszedłem dziś do zaskakujących wniosków, z którymi się podzielę. 

Otóż rozważam opcję zakupu nowego Maca w przyszłości na zasadzie "jednego strzału". Czyli - mogę kupić co chcę, ale potem już nie będę miał kasy na nowy model. Muszę więc kupić komputer, który starczy na jak najdłużej. Dlaczego więc nie kupiłbym najnowszego MacBooka Pro dziś? Otóż dlatego, że za rok będzie lepszy. Nie tylko lepszy - ale znacznie lepszy. Wejdzie nowy chipset pozwalający na korzystanie z bardziej oszczędnej pamięci LPDDR4 i MacBook Pro zyska 32 GB RAM (zamiast 16). Procesor też będzie lepszy, ale tu różnice są relatywnie minimalne. Ma być też zdecydowanie szybszy dysk SSD nowej architektury Intela, co na pewno przyda się do obróbki zdjęć (choć i obecnie dysk SSD MacBooka Pro jest najszybszy na rynku).

Ekran ma być OLED lub microLED - dający lepsze kolory, żrący mniej prądu i oferujący może jeszcze lepsze rozdzielczości. Na baterii to cudo popracuje zapewne dłużej niż obecne 10 godzin, bo podzespoły będą czerpać mniej energii. No i wreszcie najważniejszy parametr - nowe Maki mają być podobno także mniej cenożerne. Analitycy przewidują, że cena nowych Maków będzie niższa niż obecnie. Uważam zatem, że warto poczekać rok, aby w niższej cenie kupić komputer o wiele lepszy pod względem pamięci, szybkości dysku, wyświetlacza i zużycia energii. I naprawdę dzięki temu dający możliwości utrzymania się na przyzwoitym poziomie używalności przez być może kilka razy dłuższy szmat czasu. Czyli szmat czasu dający możliwość zebrania kasy na nowy komputer ;-)

A przy okazji kupiłbym wtedy iPhone 8 - bo 8 to moja ulubiona liczba :-)

sobota, 5 listopada 2016

Dwa Alty

Były już u Tolkiena Dwie Wieże, a u mnie są Dwa Alty. Też takie wieże na klawiaturze, ale niskie. Wreszcie, po prawie dobie prób, udało się zalogować. To nie była wina systemu u mnie (Windows 7 i przeglądarki) ale czegoś w pracy. Kiedy próbowałem się logować po raz pierwszy, to nie pamiętałem swego hasła. Nie dziwne, bo przecież na Maku miałem je zapamiętane i nie wpisywałem go. A jeśli chcę je poznać na Maku, to wchodzę do programu Keychain Access i mam tam wszystkie hasła zestawione. Ale program Keychain Access został na niesprawnym Maku. A w głowie mam pustki.

Reset hasła nie pomógł. Więc wydawało się, że to wina software. Ale w końcu trzeci (albo czwarty) reset hasła wreszcie zadziałał. No to czym prędzej zmieniłem hasło na takie, które już bez trudu zapamiętam. Możliwość pracy odblokowana. Ale to na kolejny dzień. Był już wieczór, a ja byłem kompletnie wyczerpany psychicznie. A poza tym mogłem poświęcić czas na zainstalowanie się na kompie z innymi sprawami. Oczywiście tylko w niezbędnym zakresie. Część maili poczeka na odbieranie, ale niektóre trzeba podejrzeć. To samo z innymi rzeczami.

Jedna tylko została przeszkoda do pełni "zastępczego szczęścia" - klawiatura. Używam zewnętrznej klawiatury na maku, zresztą pecetowej. Polskie litery mam pod obu altami. Klawisz specjalny (Command) to oba klawisze "Windows". Klawisz Control jest prawie nie używany, zastępuje go na Maku w skrótach klawiaturowych właśnie Command. Z tym Control i Command jakoś sobie poradzę, ale brak lewego Alt do polskich znaków bardzo mi doskwierał. Na szczęście są programy do remapwania klawiatury i można te klawisze przedefiniować. I gdy to zrobiłem, mogłem już rozwinąć skrzydła.

A skoro rozwinąłem skrzydła, to będę mógł lecieć do roboty ;-)

piątek, 4 listopada 2016

Powrót do przeszłości

Czasem życie funduje niespodziewany powrót do przeszłości. Pojechałem w środę do tego serwisu, tam ocenili, że poszedł chip graficzny. Czyli obie moje karty. Trzeba więc go wymieniać - to mimowolnie przyspiesza moje plany aby kiedyś wymienić zepsuty układ graficzny. Jest nawet szansa na uzyskanie lepszego chipu niż ten oryginalny. Ale nic nie wiadomo, bo bebechy Apple są niepojęte i wszystko może się zdarzyć. Mogą nawet nie znaleźć odpowiedniego chipu na wymianę. Koszt naprawy ocenili ogólnie jak na moje finanse wysoko, ale w zakresie, który mi kiedyś zaśpiewano, gdy dowiadywałem się o tę wymianę.

Skontaktowałem się z moją rodziną i uzyskałem obietnicę pożyczki na naprawę i przy okazji przekazania mi mojego starego laptopa jako komputera tymczasowego. Zatem zostawiłem Maka (będę czekał na informację kiedy i za ile) i pojechałem po mój stary laptop z Windows 7. Czyli właśnie powrót do przeszłości. Wydawało się, że w godzinę ogarnę zainstalowanie się na tym kompie. Zajęło mi to dobę. A wszystko przez złośliwości systemu na kompie i systemu w mojej pracy, do którego nie mogłem się zalogować.

A nie mogłem już tego zrobić wcześniej w ostatni dzień października (z telefonu) aby zlecić wypłatę. Mogę to zadekretować dwa razy w miesiącu i specjalnie z tym czekałem do końca miesiąca, a tu jedna wielka lipa. Teraz na moim nowym-starym notebooku też nie mogłem się zalogować i myślałem, że to wina za starego oprogramowania (system operacyjny i przeglądarki internetowe). Cudowałem nawet do tego stopnia, że pobrałem i zainstalowałem Linuxa - a potem musiałem go pracochłonnie usuwać, włącznie z przywracaniem master boot sectora na dysku twardym, bo to nie pomogło. Robienie upgrade samego Windows 7 też było beznadziejne - po kilku godzinach czekania na nie zrezygnowałem.

Zapowiadała się kolejna mogiła - Windows, czyli okno na pracę zamknięte.

czwartek, 3 listopada 2016

Dzień bez komputera

I nadszedł dzień Wszystkich Świętych - a dla mnie prawdziwy cmentarz. Ale w przenośnym tego słowa znaczeniu. Siedzę w domu, w grobowym nastroju. Pogoda fatalna, slota i zimno - przynajmniej nie żałowałem, że pofatygowałem się dzień wcześniej na groby. Oczywiście w domu po powrocie próbowałem różnych sztuczek aby ożywić komputer, ale nic z tego. Trzeba go zawieźć w środę do tego poleconego mi serwisu. A do tego czasu mam smutny dzień. Czyli dzień bez komputera.

Dobra okazja, żeby się zastanowić nad jego rolą w moim życiu. I przeanalizować ten mój smutek. Otóż od dawna nie gram na kompie (choćby dlatego, że mam uszkodzoną lepszą grafikę i w grach wszystko się tnie). Więc na pewno nie żal mi grania. Samej pracy też mi nie żal jako takiej. Ale niestety żal mi niezarobionych pieniędzy. Bo żyję finansowo na styk i każdy dzień zwłoki w pracy rujnuje mi życie. Skąd wezmę kasę na czynsz i na naprawę kompa? Oto jest pytanie. I oto jest zmartwienie.

Okazuje się, że jedyne czego na samym kompie mi żal, gdy kompa chwilowo nie ma, to po pierwsze pisanie moich własnych tekstów (w tym bloga). Po prostu lubię przelewać myśli na ten "papier". A po drugie brak mi tego, do czego kompa także używam - czyli czytania wiadomości z kraju i ze świata, a czasem obejrzenia filmu lub posłuchania muzyki. Jest to więc pewne uzależnienie do komputera, ale chyba nie takie, jak mają inne osoby, na przykład namiętni gracze. A ja jestem smutny przede wszystkim dlatego, że nie znam odpowiedzi na dwa pytania - kiedy i za ile naprawią mi sprzęt. 

A bez tego wszelkie plany na najbliższą przyszłość są teoretyzowaniem.

środa, 2 listopada 2016

W torbie ponieśli

Wczoraj była opisywana przeze mnie mogiła, a dziś jest (w opisie) niejako sam cmentarz.  Oczywiście to jest cmentarz w przenośni. Prawdziwy cmentarz (Powązki) zaliczyłem w poniedziałek, zresztą bardzo dobrze - bo nie tylko nie było żadnego tłoku, ale przede wszystkim dopisała pogoda. Było naprawdę miło. I wszystko wskazywało na to, że zień była udany. A tu taka mogiła w chacie, gdy wieczorem po powrocie do domu przekonałem się, że mój komputer padł

Była taka piosenka o Janku Wiśniewskim, który padł. I na drzwiach go ponieśli. Zabrałem się za myślenie co robić. Pomyślałem sobie, że to może kwestia zepsutego zasilacza. Dzięki smartfonowi znalazłem na Allegro tanią (za 50 zł a nie 300) aukcję używanego zasilacza o odpowiedniej wtyczce (jestem o trzy wtyczki do tyłu w sprzęcie Apple). Spakowałem komputer (nie na drzwi, ale do torby) oraz zasilacz i pojechałem do tego pana, który zasilacz oferował. Jeśli wszystko zadziała, to wykpię się połową setki. Ciekawe, czy to moje "w torbie ponieśli" będzie szczęśliwe.

Przyjechałem, najpierw postanowiłem sprawdzić mój zasilacz - pan mówi, że wydaje mu się, że działa (bo się pali diodka na wtyczce MagSafe). Sprawdził to ze swoim Makiem - działa. O cholera! Jego zasilacz u mnie z kolei nie działa - co prawda diodka się tak samo pali jak przy moim zasilaczu, ale komputer nie daje znaku życia. A zatem niestety (i po części stety) to nie jest wina zasilacza. Czyli zasilacz jest okej, a komputer jest padnięty inside. No to zapowiada się dalsza część historii. Jedyna drobna korzyść była taka, że dali mi adres podobno świetnego serwisu naprawczego, który tanio bierze i dobrze robi. 

Dobrze robi? Przydałoby się ;-)

wtorek, 1 listopada 2016

Mogiła

Wydawałoby się, że będę miał problem z napisaniem jakiegoś ciekawego posta na okoliczność dnia Wszystkich Świętych. No Bo bo trzeba by napisać coś podniosłego i w ogóle. A tymczasem temat na coś podniosłego się sam trafił. A raczej na coś potencjalnie podniosłego - i to w specyficznym sensie. Dodatkowo jest to temat prawie cmentarny. Ale do rzeczy. 

Jest 31 października. Taka odwrotność trzynastki. I umówiłem się na ten dzień z moim synkiem do odwiedzenia Powązek. Zajechałem przy okazji do Tesco kupić kawę. Mają wspaniałą niedrogą kawę instant - a była dodatkowo w promocji (-30%) więc wziąłem jej aż cztery słoiki. Bo u mnie "na wsi" takiej kawy się nie dostanie, a Nescafe, z która się przeprosiłem (co też opisałem jakiś czas temu na blogu) już kosztuje 18 złotych (a była po 17). No to zakupy zrobiłem i pojechaliśmy na cmentarz. Pogoda dopisała. Fajnie było. A potem wróciliśmy, wziąłem swoje zakupy i pojechałem do siebie. 

Postanowiłem zrobić degustację Nescafe i kawy Tesco aby je porównać. Przychodzę do domu, włączam komputer, zabieram się za zdejmowanie ubrania. Komputer się nie uruchomił. Pewnie za lekko wcisnąłem power. No to wciskam ponownie - i nic. Jeszcze raz - i nadal nic! To jest prawdziwa mogiła. Komputer umarł. I od razu pojawia się coś podniosłego - jak go podnieść? W informatyce podnoszenie oznacza start systemu. Tylko, że mnie się ten start jakoś nie udaje. No to zostałem ze sporym zapasem kawy i martwym komputerem. 

Prawdziwie gorzka sprawa :-(